Margrabina Castella/Część druga/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Margrabina Castella
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1888
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Marquise Castella
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.
Mąż i żona.

Gdy się odezwał dzwon, który codziennie o jedenastej zwiastował mieszkańcom Folie-Normand, że czas na śniadanie, Joanna od kilku minut zaledwie opuściła Gastona.
Pozostawszy sam w głębi groty gdzie się odegrała niezwykła komedya, odurzony margrabia, uprzytamniał sobie w pamięci z niepojętą rozkoszą, najmniejsze komedyi owej szczegóły.
Zadrżał jak człowiek nagle ze snu zbudzony, a twarz jego pokrył gwałtowny rumieniec, na myśl, że musi się znaleźć w obecności Blanki.
Nigdy dotąd nie oszukał jej w niczem; — a wczoraj byłby jeszcze przysiągł śmiało, że nie zdradzi jej nigdy.
Kłamać nie umiał ani żartem.
— Jego prawa, otwarta natura brzydziła się wszelkim fałszem.
A tu oto został rzucony fatalnie na drogę kłamstwa, hypokryzyi i zdrady.
Odtąd ręka, którą wyciągnie do Blanki, będzie ręką fałszerza, usta któremi dotknie czystego jej prześlicznego czoła, będą ustami wyciskającemi pocałunki Judasza.
Mężczyzna, co we własnym domu, wybiera sobie wspólniczkę występku, nietylko że oszukuje tę, która nosi jego nazwisko, ale ją i siebie znieważa.
Taki człowiek jest tylko nędznikiem.
Oto co miało się stać z Gastonem, albo raczej co się już stało tak nagle i niespodziewanie.
Tak samo jak zatruty napój, w godzinę wprowadza śmierć w młodą i szlachetną krew krążącą w żyłach, tak samo niebezpieczne stworzenie, syrena o spojrzeniu zabójczem, może w jednej chwili porwać najodważniejsze serce, zamącić rozum, zabić sumienie, zniweczyć najdelikatniejsze poczucie moralności.
Z pewnością nic na świecie nie mogłoby usprawiedliwić Gastona, nikt napewno nie podjąłby się bronić jego sprawy, a jednakże, zapytajmy się, czy wielu mężczyzn miałoby siłę oprzeć się czarującej uwodzicielce?...
Margrabia nakazał milczenie wyrzutom sumienia.
Odrzucił precz wstyd i pomieszanie, jakie myśl o Blance wywołała.
Powtarzał sobie, aby się uniewinnić we własnych oczach:
— Nie jestem przecie tak winnym! Kocham i jestem kochany!... Czyż to odemnie zależało?... — Czyż dąb może walczyć z piorunem co weń uderza?... Nie pragnąłem wcale tej miłości, przyszła sama, aby mnie zdruzgotać! Nie można uniknąć przeznaczenia! Mojem jest uwielbiać Joannę i być obok miej szczęśliwym. Dla czegóż miałbym uważać za zbrodnię to szczęście potajemne, na którem Blanka nic nie ucierpi, bo się o niem nigdy nie dowie?...
Nadstawiając chętne ucho tym zgubnym sofizmatom, które brał za prawdy niezbite, Gaston szedł wolnym krokiem po usypanej piaskiem alei, która w różnych zakrętach prowadziła do peronu willi.
Nadzwyczajna ta powolność nie była bynajmniej bez celu.
Nie życzył sobie znaleźć się sam na sam z żoną, bo z pewnością byłaby go pytała o Joannę — a on obawiał się zdradzić...
Spełniło się jego życzenie.
Margrabina — matka, Blanka i sierota, siadały właśnie do stołu w chwili, gdy wchodził do sali jadalnej.
Pocałował matkę, uśmiechnął się do Blanki i nie spojrzał wcale na sierotę, w obawie, aby się nie zmieszała.
Mylił się naturalnie najzupełniej.
Przedziwnie piękna komedyantka, nie obawiała się wcale o siebie.
Nie była nigdy bodaj spokojniejszą.
Oczy z pod długich rzęs nie patrzały nigdy tak pogodnie i skromnie.
Ani jej spojrzenie, ani jej całe zachowanie się nie zdradzało tego wzruszenia gwałtownego, jakiego doświadczała, albo raczej, jakie kłamała przed chwilą.
Śniadanie trwało krótko i nie było wcale ożywione.
Margrabina matka, nie wiele zwykle mówiąca, dzisiaj więcej była jeszcze milczącą.
Gaston nieodzywał się prawie także, Biance pilno było uwolnić się jak najprędzej a nie myślała wcale o podtrzymaniu rozmowy.
Tylko jedna Joanna wyglądała jak zwykle, tylko ona jedna była jak zwykle uprzedzającą dla wszystkich.
Podano herbatę, którą podług zwyczaju angielskiego, kończono zawsze śniadanie.
Blanka zaledwie dotknęła ustami filiżanki i zaraz się podniosła, a za jej przykładem poszli inni współbiesiadnicy.
— Zabieram wam Gastona — odezwała się z uśmiechem do matki i do Joasi, bo mamy o wielkim sekrecie do pomówienia!... Ale bądźcie zupełnie spokojne, nie jestem wcale egoistką i przyprowadzę go tu za chwilę.
Młoda kobieta wzięła pod rękę męża, zaniepokojonego trochę tem niezwykłem postępowaniem, wesoła jej jednak minka uspokoiła go znpełnie.
Otworzyła szklane drzwi od ogrodu i pociągnęła margrabiego na taras.
— No o cóż idzie kochanko, — zapytał głosem jak tylko mógł najspokojniejszym, — o cóż idzie, cóż to za jakiś sekret o którym wspomniałaś?...
— Wiesz przecie o nim dobrze.
— Daję ci słowo że nic nie wiem...
— Jakto!... a małżeństwo Joasi!... czyż tego nie liczysz za nic?...
— Przeciwnie, obchodzi mnie ono bardzo, tylko w tej chwili nie myślałem wcale o niem...
— Jednakże rozmawiałeś z nią dziś rano...
— Tak, — odpowiedział Gaston, siląc się aby mu głos nie zadrżał.
— Tak rozmawiałem z nią wistocie.
— Wiem doskonale o tem.
— Ale ba!
— Widziałam was...
Gaston zadrżał.
— Widziałaś nas?... — powtórzył.
— Tak jak cię widzę w tej chwili.
— Wytłomacz się... bo cię nie rozumiem.
— To jednak takie przecie proste. Wyszedłszy z łóżka, zbliżyłam się do okna i spojrzałam w ogród. Na wzgórzu pod cieniem dębu Patryarchy, spostrzegłam córeczkę naszą... Ty właśnie wyszedłeś z domu... udałeś się aleją pod górkę i wkrótce połączyłeś z białą sukienką... Po kilku minutach straciłam was z oczu oboje... Gdzieżeście się podzieli?...
— Byliśmy na tarasie przy końcu ogrodu, — odpowiedział Gaston blednąc.
— A ja myślałam żeście w grocie, ciągnęła młoda kobieta. — Ubrałam się prędko, aby udać się do was i już nawet wyszłam z pokoju...
Margrabia uczuł że mu się krew ścina w żyłach.
Kilka kropli zimnego potu wystąpiło mu na czoło.
Blanka ciągnęła dalej:
— Ale zeszedłszy na dół, zatrzymałam się, bo nie chciałam obecnością swoją przeszkadzać... A teraz powiedz mi, tylko prędko, czy rezultat twojej wyprawy dyplomatycznej był takim jak się spodziewałeś? Czy przekonałeś Joasię, że Emanuela Enjalbert stworzył Pan Bóg dla niej umyślnie i, że go specyalnie dla niej trzyma od początku świata w rezerwie?
Gaston potrząsnął głową.
— A co? — krzyknęła Blanka, — więc się nie udało?
— Tak!... muszę się przyznać do zupełnej niestety porażki...
— A więc małżeństwo o które ci tak chodziło?...
— Nie przyjdzie wcale do skutku!...
— Protegowany nie podobał się zatem Joasi?
— Tak się zdaje.
— Starałeś się jednakże przekonać pannę, że pan Enjalbert jest człowiekiem w całem znaczeniu tego wyrazu, że taki wybór przyniósłby jej zaszczyt prawdziwy...
— Nie zaniedbałem niczego... powiedziałem wszystko co potrzebą było.
— I cóż na to Joasia?
— Oświadczyła, że uznaje przymioty pana Enjalberta, że uważa go za najlepszego pod słońcem człowieka, ale że go nie kocha wcale i że byłaby bardzo z nim nieszczęśliwą.
— Nic więcej?
— Że ja nie ustępowałem, że chciałem koniecznie zwalczyć jej zapatrywania, dodała, że jeżeli obecność jej w naszym domu znudziła się nas, pragnęłaby, aby jej pozwolić wstąpić do klasztoru.
— Do klasztoru! — krzyknęła Blanka. — A to co znowu, wielki Boże!... a to zkąd znowu podobna myśl przyszła jej do głowy?... Biedne dziecko!... Do klasztoru! Chciałaby obciąć prześliczne włosy, chciałaby przepiękną swoję twarzyczkę ukryć pod welonem zakonnic?... O! mój drogi, gdybym ja to była słyszała, byłabym się rozpłakała na pewno! Czy ją uspokoiłeś, czy ją pocieszyłeś przynajmniej?
— Przyrzekłem jej uroczyście, że nie będzie już mowy o panu Enjalbert, zapewniłem, że nie przeszkadza tutaj nikomu, że ani ty ani ja nie pragniemy wcale się z nią rozłączyć, że zostawiamy jej zupełną swobodę wybrania sobie męża, podług własnego upodobania.
— To bardzo pięknie zrobiłeś, ale co zamyślasz dalej?...
— Nic a nic zgoła...
— Odstępujesz zatem od zamiaru wydania jej jak najprędzej?
— Odstępuję. Stałem się zabobonnym i powiedziałem sobie, że ten kto ją ma pokochać i zostać przez nią pokochanym, znajdzie się sam, bez mojej pomocy.
Blanka klasnęła z wielką radością w ręce.
— A więc, — zawołała, — nawróciłeś się nareszcie i mamy obecnie jednakowy sposób widzenia. Dowodzi to żeś człowiek szlachetny i dobry. Tak, tak, kochany Gastonie, ja bo zawsze wierzę, że małżeństwo jest od Boga przeznaczone — i że gdyby tam wysoko zapisanem było, że ty masz zostać mężem Joasi, owdowiałbyś dla tego, ażeby stało się zadość przeznaczeniu.
Margrabia z bladego stał się zielonym.
— Eh! — wyszeptał, — cóż znowu za żart okrutny.
— Żart to zupełnie niewinny, i wybacz mi go mężusiu, bo jestem taka uszczęśliwiona, że sama nie wiem co mówię. Tak... tak... pozostawmy rzeczy tak jak są, jak najdłużej... Przyznaję, że nie mogłam pogodzić się z myślą rozłączenia się z Joasią! — To kochane dziecko zabrało mi cząstkę mej duszy!... Pomiędzy tobą i nią czuję się zupełnie szczęśliwą...
Mówiąc to Blanka zarzuciła ręce na szyję męża i całowała go serdecznie.
Ale nagle zadrżała i pomieszana odskoczyła Od Gastona, jak gdyby dotknęło ją gorące żelazo.
Straszna myśl, potworne jakieś podejrzenie, przyszło jej do głowy z szybkością iskry elektrycznej, co jednocześnie światło i zniszczenie przynosi.
Poczuła na ustach Gastona zapach włosów Joanny!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.