Margrabina Castella/Część druga/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Margrabina Castella
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1888
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Marquise Castella
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.
Dalszy ciąg poprzedzającego.

Gaston Castella nie lubił jak już wiemy życia światowego.
Nad najświetniejszy bal przekładał wieczór spędzony spokojnie w towarzystwie Blanki.
Margrabina ze swej strony aż do pewnego czasu, podzielała zupełnie to zamiłowanie męża.
Kiedy wmówiła sama w siebie, że niezbędnem jest bywać w świecie, ażeby zdobyć męża dla Joasi, Gaston wcale się temu nie sprzeciwiał. Zerwał owszem ze swojemi nawyknieniami, i towarzyszył co wieczór na bale i zabawy żonie i sierocie.
Pewnej nocy wstał od kart około godziny drugiej, po przegraniu sześćdziesięciu luidorów.
Przeszedł do sali balowej — umieścił się we framudze okna i przypatrywał Blance i Joasi tańczącym vis-à-vis w kadrylu.
Czuł się ogromnie znużonym.
Od ośmiu już dni chodził spać dopiero nad ranem, dziwił się więc niepomiernie, że kobiety, istoty takie wątłe na pozór, mogły wytrzymywać taką fatygę...
Widocznie, myślał sobie, pod tą delikatną powłoką, pod tą skórką atłasową, kryją się nerwy i muskuły żelazne.
Byłby zapewne w dalszym ciągu prowadził ze sobą monolog na ten temat, ale dwaj nieznajomi młodzieńcy, stanęli przed nim i rozpoczęli ze sobą rozmowę.
— Kochany hrabio — rzekł jeden z nich do swojego towarzysza, — jesteś jak mi się zdaje jednym ze stałych gości księżnej — musisz więc znać wszystkich tutaj z nazwiska przynajmniej...
— Prawie — odpowiedział zapytany...
Powiedzmy mimochodem, że znajdujemy się na przedmieściu świętego Honorego, w pałacu księżnej de Bois-Hardy.
— No, to może mi posłużysz za cicerona, bo ja tu się znajduję po raz pierwszy.
— Jestem na rozkazy... i zapytuję kiedy mam objąć mój obowiązek.
— Zaraz, natychmiast.
— O co chcesz mnie zapytać?
— Przedewszystkiem — kto jest ta młoda kobieta, albo raczej ta panna czarująco piękna, co tańczy naprzeciw nas?...
— Na dzisiejszym balu jest taka chmara kobiet młodych i pięknych, że musisz mi wskazać dokładnie o którą pytasz?
— O tę wysoką, szczupłą, z czarnemi dużemi oczami, z prześlicznemi ciemnemi włosami i różą we włosach. O tę co ubrana w bieli i ma sznur pereł na szyi.
Gaston zrozumiał że chodzi o Joasię
Młody człowiek prawił dalej:
— Niepodobna się omylić, wiesz już o którą pytam.
— Doskonale.
— Któż to zatem... panna... czy młoda mężatka?
— Młoda dziewica... albo raczej cały romans w białej sukni i w sznurze pereł na szyi.
— Romans?...
— Tak.
— Intrygujesz mnie do najwyższego stopnia, wytłomacz się więc czemprędzej.
— Jakże ci się podoba ta młoda panna?
— Wygląda na królowę. Dystynkcya maluje się na jej twarzy i w każdym ruchu.
—Takie jest twoje zdanie?...
— Czy nie podzielasz go ze mną?...
— Nie podzielam.
— Dla czego?
— Bo ta młoda królowa to córka starego żebraka złodzieja i mordercy, zabitego przed dwunastu laty na uczynku kradzieży...
— Na seryo?
— Nie pozwoliłbym sobie nigdy na żart podobny, możesz być tego pewnym.
— Czy się jednak czasami nie mylisz?
— Nie... dowiedziałem się jak najdokładniej.
— To takie nieprawdopodobne:
— Przyznaję... ale jednakże zapewniam powtórnie, że jak najbardziej prawdziwe.
— Jakimże więc sposobem córka bandyty, przyjmowaną jest w najarystokratyczniejszym salonie księżnej de Bois-Hardy?...
— Nadzwyczaj prostym... Salony tutejsze otworzyły się nie dla córki bandyty, ale dla przybranej córki margrabiego i margrabiny Castella...
— Więc margrabiostwo?...
— Przyjęli i wychowali dziecko, któremu zabito ojca.
— To jacyś cudzoziemcy?...
— Margrabina jest francuzką... margrabia wenecyaninem i milionerem...
— Niemłodzi już zapewne ludzie?...
— Mylisz się bardzo.
— Ale! ba!
— Margrabia jest w naszym wieku margrabina wygląda na siostrę twojej piękności.
— Ładna?
— Prześliczna. A — oto — patrzaj i sądź własnemi oczyma. Pani Castella tańczy z vicehrabią d’Audival, którego znasz przecie.
— Ta młoda blondynka z brylantami we włosach?...
— Ta sama. — Jakże ją znajdujesz?
— Prześliczna — nie można tego zaprzeczyć, ale bardzo także nieostrożna.
— Nieostrożna!... Ona!... Margrabina!...
— Naturalnie!
— W czemże jeżeli łaska?
— Zanim ci odpowiem, muszę ci zadać pewne pytanie.
— Jakie?
— Czy pani Castella kocha swojego męża?
— Uwielbia go... — Jest to małżeństwo powszechnie szanowane, małżeństwo o którem najzłośliwsza języki nie mają nic do powiedzenia.
— W takim razie, pani Castella jest skończoną waryatką...
— Pytam się znowu dla czego?...
Nie potrzebujemy objaśniać z jaką gorączkową ciekawością przysłuchiwał się Gaston tej rozmowie.
— Margrabina, kochany hrabio — odpowiedział młody człowiek — jest waryatką, jest szaloną po prostu istotą, dla tego, że trzyma przy sobie tę nadzwyczajną piękność, która wcześniej czy później ukradnie jej serce męża... jeżeli go już nie ukradła...
— Cóż za dziwaczna przypuszczenie!
— To nie przypuszczenie, to pewność.
— Margrabina zanadto jest sama piękną, aby się potrzebowała obawiać rywalki.
— Margrabina jest piękną to fakt, ale posiada tę piękność spokojną, tę łagodnę, jeżeli się tak wyrazić godzi, piękność blondynki, — która ani chwili walczyć nie potrafi z tą czarującą, gorącą pięknością panny z czarnemi włosami!... Żyć obok podobnej damy i nie stracić dla niej głowy, jest po prostu niepodobieństwem... Bądź pewnym, że teraz już, margrabia nie wiedząc może o tem, kocha się na zabój w swojej przybranej córce i, że potrzeba tylko iskierki ażeby wybuch nastąpił!
— Przypuszczasz więc, że pan Gastella jest zdolnym nadużyć moralnej przewagi, jaką ma nad tą panienką?
— Nie mam honoru znać pana margrabiego i nic nie przypuszczam — ale mam pewne za to doświadczenie... Wiem, że miłość jest ślepa, że zapomina o wszystkiem, że nie cofa się przed niczem, że skoro się odezwie — rozum, godność, sumienie i honor, idą w kąt w tej samej chwili.
— Młoda panienka jest uczciwą, bo została wychowaną uczciwie...
— I temu nie myślę przeczyć, ale mówiąc słowami pewnego poety nieboszczyka, wszystkie kobiety są uczciwe, aż do chwili w której przestają być niemi...
— Desperacka jakaś filozofia!
— Prawda często jest desperacka.
— Strasznie czarno patrzysz na rzeczy!...
— Widzę je takiemi jak są.
— Brzydko jest wyrzucać margrabinie jej prawdziwie szlachetny uczynek...
— Pochwalam w zupełności ten uczynek, ale nie cofam tego co powiedziałem. — Pani Castella, postąpiła szlachetnie, że przygarnęła biedną sierotę, że ją wychowała i że zastępuje jej matkę... ale dzisiaj sierota owa stała się niebezpieczną i powinna pozbyć jej się z domu jak najprędzej.
— W jaki sposób?
— Wydając ją za mąż!
— Ożenił byś się z nią — ty co to mówisz?...
— A niech mnie Bóg zachowa i broni.
— Dla czego?
— Za piękna dla mnie!
— To także ważna przyczyna!
— Najsprawiedliwsza i najrozsądniejsza.
— Możnaby jednakże coś jej zarzucić!...
— Można wszystkiemu zarzucać; ja jednak nie zmienię przekonania. — Kobieta tak uderzająco piękna musi być koniecznie kokietką... Nieustające hołdy, jakie jej składają niezliczeni adoratorowie, sprawiają, że w końcu uznaje się za istotę nieskończenie wyższą — i że z tej wysokości spogląda z pogardą na swego biednego męża... Nie zazdroszczę podobnego losu nikomu, nie pragnę stanowiska małżonka przy takiej żonie.
Właśnie kadryl się skończył i dwaj młodzi ludzie opuścili framugę.
Gaston pozostawszy sam, uczuł się bardzo wzruszonym, doświadczał jakiegoś bolesnego niepokoju.
Po raz pierwszy od czasu jak Joasia wyrosła na taką wszechwładną piękność, myśl, że mogą go posądzać o miłość dla niej, przyszła mu do głowy i oburzyła niezmiernie.
Przypominał sobie każde słowo rozmowy, którą podsłuchał, a słowa te palącemi zgłoskami zapisywały mu się w pamięci,
Jeden z młodych ludzi powiedział:
— Niepodobna żyć obok tej czarującej istoty, aby dla niej nie stracić głowy.
Później znów tenże sam młody człowiek dodał:
— Założyłbym się, że margrabia Castella, nie wiedząc sam o tem, kocha się już zapamiętale w swojej przybranej córce.
Gaston zapytał się przerażony, czy jest w tem cokolwiek prawdy, czy odczuwa w sobie zawiązek tej miłości, któraby po dwakroć była występną.
Napróżno wmawiał w siebie że to wszystko było przywidzeniem i kłamstwem.
Napróżno powtarzał sobie, że bardziej niż kiedykolwiek kocha swoję Blankę, bo nie czuł się zupełnie spokojnym, bo jakieś pomieszanie ogarniało go coraz bardziej.
Upłynęło jeszcze parę godzin i salony zaczęły się opróżniać.
Bal się miał ku końcowi, a Blanka z trudnością odnalazłszy męża we framudze okna, oznajmiła mu zamiar powrotu do Auteuil.
Noc była mroźna. Księżyc w pełni, świecił tak jasno na pogodnem niebie, że widno było jak we dnie.
Podczas gdy powóz toczył się szybko po stwardniałej alei głównej Pól Elizejskich, Gaston siedzący na przodzie, przypatrywał się Blance i Joasi, siedzącym albo raczej leżącym naprzeciw siebie.
Zmęczone tańcem, zmorzył sen na powietrzu.
Usnęły obok siebie: głowa Blanki spoczęła na ramieniu Joasi, ta zaś główkę swoję otoczoną pachnącemi lokami, wsparła na ramieniu przybranej matki.
Usta Gastona szepnęły:
— Doprawdy, ci młodzi ludzie nie wiedzieli sami co plotą!... Joasia jest prześliczną, ale Blanka o wiele jest piękniejszą.
Chciał to wmówić w siebie koniecznie.
Musimy dodać, że nie udało mu się usiłowanie i, że za każdą razą jak spojrzał na wychowankę, jakiś głos wewnętrzny mówił mu:
— Kłamiesz!... to ta piękniejsza! ta rozlewa czar niepokonany... tej niepodobna nie pokochać!...


∗             ∗

Nazajutrz rano Gaston zebrał całą swoją zimną krew i energię i zaraz powziął zamiar stanowczy.
— Bądź co bądź, — powiedział sobie, — podobne położenie nie powinno się przedłużać. Chociaż bezzasadne są wszelkie podejrzenia, to jednak mi uchybiają. Mój dom nie może być o nic posądzanym... Trzeba wydać za mąż Joasię... Trzeba aby najdalej za miesiąc wyszła z pod tego dachu!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.