Margrabina Castella/Część druga/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Margrabina Castella
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1888
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Marquise Castella
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
Joasia.

Objaśnienia dane pobielaczowi przez żebraka były jak najdokładniejsze.
Pictoupain w wigilię dnia w którym miała być spełnioną kradzież, widział wyjeżdżający z „Folie-Normand” powóz pocztowy, w którym siedziała Blanka z Gastonem.
Młodzi małżonkowie w towarzystwie lokaja i panny służącej, wyjeżdżali w podróż mającą trwać parę tygodni.
Ujechali już mil piętnaście, gdy Gaston spostrzegł na noclegu, że pozostawił pasport w Auteuil w ręku stangreta, który chodził zamawiać konie pocztowe.
Puszczać się w drogę bez legitymacyi w epoce, w której władze departamentalne były często bardzo wymagające, byłoby to narażać się na niepożądane objaśnienia.
Możnaby wprawdzie napisać po papiery, ale na odpowiedź trzebaby czekać ze trzy dni przynajmniej, w oberży mało miasteczkowej.
— Naradzali się z Blanką i uznali, że najlepiej powrócić samym do Auteuil.
Nazajutrz też po południu, ku wielkiemu zdziwieniu i jeszcze większej, radości margrabiny, wrócili młodzi podróżni do Folie-Normand, z zamiarem odjechania zaraz na drugi dzień.
Pictoupain widział odjeżdżających, ale nie wiedział że się z drogi wrócili i ta niewiadomość stała się przyczyną niepowodzenia wyprawy, śmierci pobielacza i zranienia Joasi.
Kula Gastona wymierzyła sprawiedliwość jednemu z rozbójników, drugi zdołał zbiedz, mała tylko córka cyganki Mirzy, pozostała na miejscu i nią się teraz zajmiemy.
Pomimo zemdlenia i obfitej utraty krwi, rana nie zdawała się być groźną. Tak przynajmniej zadecydował doktór wezwany natychmiast przez Blankę, dla opatrzenia małej złodziejki.
Doktór nie przewidywał gwałtownej gorączki, która się wywiązała zaraz po otrzeźwieniu z omdlenia.
W strasznej malignie, podobrnj chwilami do napadów obłędu, Joasia rzucała się i drżała.
Wszystkie widocznie wypadki, jakich była świadkiem, odtwarzały się w jej wyobraźni.
Ciskała się po łóżku, zrywała i krzyczała z otwartemi ciągle wystraszonemi oczyma i coraz usiłowała wyskakiwać i uciekać przed jakiemś niebezpieczeństwem.
Blanka i pokojówka używać musiały całej siły, aby utrzymać tę słabą istotę, którą zdawało się lada powiew wiatru przewróci.
Blanka posłała powtórnie po doktora.
Przybył natychmiast i ździwił się nie pomału zwrotem choroby, pokręcił głową, zbadał puls kilka razy i — „źle do licha” — wyszeptał.
— Czy masz pan jaką obawę doktorze? — zapytała żywo młoda kobieta.
— Bardzo wielką nawet szanowna pani.
— Jednakże zeszłej nocy uznałeś pan ranę za nie groźną.
— Uznałem i powtarzam, że rana nic nie znaczy, ale gorączka okrutna... Przyznam się, że nie przewidywałem nic podobnego, a toż to mózg zaatakowany.
— Nie tracisz pan jednak zupełnie nadziei?... nieprawdaż panie doktorze — odezwała się Blanka.
— Pani jesteś zanadto dobrą doprawdy, opiekując się tak tą małą awanturnicą, przeznaczoną bodaj na szafot! Z dzieci złodziejów i morderców nie wyrasta nigdy nic poczciwego. — Zła w nich krew, a zmienić jej nie sposób.
— Ależ doktorze, czyż to wina tej biednej małej, że jej rodzicami są przestępcy. Czyż może odpowiadać za współudział, w tem czego nie może rozumieć... Zresztą ktokolwiek jest, żywo się nią zajmuję i chcę wiedzieć, jakie jest zdanie pańskie o stanie jej zdrowia?
— Niebezpieczeństwo jest bardzo wielkie. Być może, że ją ocalimy, ale nie odpowiadam za nic i nic nie obiecuję... Jedna rzecz tylko...
— Co takiego?
— Nieustające okłady z lodu na głowę, dla niedopuszczenia coraz gwałtowniejszych na mózg ataków, mogą ocalić małą.
Wysłano natychmiast konnego posłańca do Paryża po lód — a młoda margrabina dzień i noc czuwała przy łóżku chorej, aby zalecenia lekarza dokładnie spełniane były.
Po dwóch dniach, takiej macierzyńskiej troskliwości, doczekała się pomyślnego rezultatu.
Gorączka zaczęła ustępować i nareszcie ustała zupełnie, słaba popadła tylko w zupełną apatyę fizyczną i moralną.
Teraz oświadczył doktór, że niebezpieczeństwo stanowczo już minęło.
Blanka Castella, dokazała prawdziwego cudu, wyrywając śmierci biedną dziewczynę!..
Zobaczymy jak przyszłość wynagrodzi jej ten dobry uczynek.
Młoda margrabina uczuła się prawdziwie szczęśliwą, kiedy doktór rozproszył ostatnie jej obawy, a ucieszyła się nad wyraz, gdy mała zasnęła spokojnie.
Oddech był czysty i regularny.
Długie rzęsy wyglądały jak aksamitne u zamkniętych powiek.
Twarz, trochę wschodnia, odbijała prześlicznie w pośród bujnych czarnych włosów, rozrzuconych po poduszce.
— Boże! — mówiła do siebie pani Castella całując czoło śpiącej. Boże! jakież to dziecko prześliczne!...
Tego samego dnia, gdy Blanka tak tryumfowała z uratowania małej, komisarz policyi przybył do Folie-Normand, aby jak oświadczył porozmawiać na osobności z panem margrabią.
Gaston pospieszył natychmiast na to wezwanie.
— Panie margrabio — odezwał się komisarz — przychodzę pomówić z panem o dziecku, które się tu znajduje.
— To dziecko łaskawy panie, było śmiertelnie chore, w skutek rany jaką pan sam skonstatowałeś i jaka wydała się nam nie groźną...
— Wiem o tem panie margrabio, i wiem nadto, że dzięki opiece i anielskiej dobroci pani margrabiny, niebezpieczeństwo minęło.
— Z kądże się pan tak prędko o tem dowiedział?
— Doktór którego spotkałem, opowiedział mi wszystko.
— A no, jeżeli tak to rozumiem... Musi być dumnym z swojej kuracyj?
— Doktór oddaje Cezarowi co Cezarowego i powiedział mi poprostu, że bez pani margrabiny dziecko by już z pewnością nie żyło.
— To skromny jakiś pan doktór! — odezwał się wesoło margrabia — rzadki w dzisiejszych czasach ptak taki.
Komisarz rozśmiał się głośno.
— Wyjątek nie stanowi ogółu panie margrabio.
Gaston ciągnął dalej,
— Nakoniec powziąłeś pan wiadomości tyczące się rodziny tego biednego dziecka?
— Nie panie margrabio... Nie dowiedziałem się jeszcze nic stanowczego...
— Ale jest jednak pewnem, że mała była u tego złoczyńcy, którego zabiłem.
— Tak, co do tego nie ma żadnej wątpliwości. Nędznik ten uchodził nawet za jej ojca... Ale czy nim był rzeczywiście, tego dojść żadną miarą nie potrafiłem.
— Zkąd pochodził ten człowiek?
— Niewiadomo... Pewnego dnia przybył tutaj, a że doskonale udawał kalekę i zdawał się wskutek tego nieszkodliwym, i pracował na życie, nikt się nie troszczył o jego przeszłość. Ja sam, — co było wielkim błędem przyznaję to, nie wzywałem go do legitymacyi.
— I nic nie znaleziono u niego, co by mogło być wskazówką do dalszych poszukiwań.
— Nic zupełnie!... żadnego papieru, żadnego podejrzanego przedmiotu, żadnych podejrzanych pieniędzy... Chata którą zajmował, zupełnie była pustą, nie było w niej nawet łóżka.
— Na czemże spał ten nieszczęśliwiec i ta dziewczyna?
— Na kupie suchych liści.
— Otóż przychodzę — mówił dalej komisarz — zapytać pana margrabiego, kiedy pan odda dziecko w moje ręce, co jak sądzę, będzie panu bardzo przyjemnie, gdy pozbędziesz się jak najprędzej z domu tego wyrzutka społeczeństwa.
Zamiast odpowiedzieć Gaston zapytał:
— Co pan zamyślasz zrobić z tą małą?
— O! nic nadzwyczajnego... Odprowadzę ją do domu przestępców małoletnich, gdzie pozostanie do ośmnastego roku życia.
— Czy to więzienie?...
— Nie — dom poprawy, ale na jedno prawie wychodzi.
— Toż to dziecko przecie niewinne.
— Zapewne.
— No to za cóż ją karać?
— Nie chodzi tu wcale o karę.
— Więc o cóż?
— O poprawę... Dziecko, rzecz naturalna nie może odpowiadać za zbrodnię, do której ją wciągnięto... ale to pewne panie margrabio, że to serce już zepsute, że w duszy są już złe instynkta.
— Otóż to mi się wcale nie zdaje; dziecko przestępcy może być najuczciwsze.
— Zapewne... ale pod warunkiem, że zostanie uczciwie wychowywane i że będą przedsięwzięte gorliwe usiłowania ku wykorzenieniu złych narowów, do jakich je zaprawiono. W domu dla małoletnich przestępców znajdzie troskliwą opiekę, nauczy się jakiego rzemiosła, które da jej możność uczciwego zarobkowania w przyszłości, gdy powróci na łono społeczeństwa.
— Masz pan racyę, panie komisarzu, rozumiem to doskonale, ale mimo to długie więzienie dziecka wydaje mi się okrucieństwem.
— Może to i okrutne, ale z pewnością konieczne!... Co możemy zrobić, pytam pana margrabiego, z dziewczyniną opuszczoną, której pochodzenia nie znamy?... Gdyby miała rodzinę blizką, czy daleką, ha, to całkiem inna sprawa.
— Więc gdyby się rodzina upomniała?...
— Oddałbym jej dziecko natychmiast.
— A czy prawo upomnienia się o nie, nie mogłoby służyć obcym?
— Dla czego nie, gdyby ci obcy byli ludźmi uczciwemi, gdyby zobowiązali się czuwać nad sierotą, gdyby dali jej stosowne wychowanie... Ale czy to znajdzie się kto taki głupi, coby się chciał podjąć tego?...
— Niestety i ja tak myślę.
— Niech pan będzie pewnym, panie margrabio, że małej będzie bardzo dobrze w zakładzie!... Kiedy pan każe ją zabrać?...
— W tej chwili nie mogę panu odpowiedzieć.
— Dla czego?
— Bo przedewszystkiem potrzebuję porozumieć się z żoną, która ma w opiece małą. Niebezpieczeństwo minęło to prawda, ale chora zapewne nie prędko przyjdzie jeszcze do siebie.
— Nie nalegam też wcale panie margrabio i będę czekał dopóki państwo każecie.
— Nie omieszkam sam osobiście zawiadomić pana, — odpowiedział margrabia.
Komisarz policyi pożegnał się i oddalił.
Gaston zamyślił się i mówił sam do siebie:
— Do więzienia!... Biedne maleństwo, widocznie przeznaczone zostało na nieszczęście.
Młoda margrabina Castella stała przy oknie w pokoju gdzie leżało dziecko i patrzyła na męża jak odprowadzał komisarza.
— Gastonie, — spytała skoro mąż wszedł do pokoju, kto był ten pan z którym rozmawiałeś przed chwilą?...
— Komisarz policyi z Auteuil.
— Czy przypadkiem nie grozi nam jaki znowu napad nocny? — wykrzyknęła pani Castella. Umarłabym doprawdy z przerażenia, gdyby się coś podobnego miało powtórzyć...
— Uspokój się droga Blanko — odparł Gaston z uśmiechem... Żaden napad nam nie grozi, możesz spać najspokojniej...
— Cóż więc chciał ten pan komisarz od ciebie.
Gaston powtórzył dosłownie rozmowę.
Blanka krzyknęła, dowiedziawszy się, że komisarz policyi, chciał małą jej protegowaną poprowadzić do domu poprawy.
Margrabia starał się uspokoić żoneczkę wszelkiemi logicznemi dowodami, ale nie udało mu się to wcale.
— To podłość! — powtarzała młoda kobieta z coraz większem oburzeniem — to nieuczciwość, zamykać w więzieniu biedne dziecko — nic nie winne, boć przecie Joasia nie mogła nie być posłuszną rozkazom zbrodniarza, który je tyranizował zapewne... i który zabił by ją z pewnością, gdyby go nie posłuchała. Nie mogę znieść samej myśli podobnego okrucieństwa, i nigdy nie pozwolę na to...
— Ależ! kochanie, — szepnął Gaston, gdy Blanka trochę się uspokoiła — proszę cię, zastanów no się trochę...
— Nad czem mam się zastanawiać?
— Mała, której mi żal z całego serca, jest sierotą, jest sama jedna na świecie, nie ma żadnej zgoła rodziny...
— No więc co?
— Cóż się z nią stanie?.. Potrzeba, aby rząd zaopiekował się jej wychowaniem...
— Zgadzam się na to, ale po cóż zamykać ją w domu poprawy aż do ośmnastego roku życia?...
— Biedna dziecko, żyło od urodzenia pomiędzy samemi złoczyńcami, na jakich-że zatem przykładach rozwijało się jej serce i umysł?...
— Przypuszczenie to także mnie doprawdy oburza!... Ta łagodna twarzyczka i te oczęta prześliczne znamionują jaknajlepszą naturę. Jeżeli cokolwiek może ją zwichnąć, zgubić, to z pewnością więzienie, którem jej grożą... Gastonie mój drogi, mój kochany, proszę cię nie pozwól na to... nie pozwól jej ginąć w występku!...
— A jakże ja mogę temu zapobiedz?...
— Najprostszym sposobem w świece. Oświadcz, że chcesz zatrzymać dziewczynkę, że się obowiązujesz czuwać nad nią i zapewnić jej przyszłość,
— Zatrzymać ją? — wykrzyknął margrabia zdziwiony — Blanko! kochana Blanko, co też ty mówisz?...
— Mówię co myślę... pokochałam małą i błagam cię w imię naszej miłości, nie odbieraj mi jej! Czy będziesz miał odwagę odmówić takiej prośbie?...
— Twoje prośby jak wiesz, są dla mnie rozkazami... Nie potrafię ci nic odmówić... ale się bardzo obawiam...
— Czego?
— Smutnych następstw z tego powodu...
— Nie rozumiem o jakich chcesz mówić następstwach?...
— Najprzód możemy mieć własne dzieci...
— No to co? — nie przestanę dla tego kochać mojej sierotki... będzie siostrzyczką dla naszych...
— Zgadzam się... ale cóż nas zapewni, że to dziecko rodziców występnych nie odziedziczyło ich przewrotnej natury?...
— Ależ mój Gastonie, czyż nie wykwitają najpiękniejsze kwiaty z błota, co pokrywa ich korzenie? Zresztą łagodnością i staranną opieką, złe instynkta można naprawić!... Mój mężusiu — mój Gastonie, pozwól mi dokończyć rozpoczętego dzieła. — Uratowałam życie temu dziecku, bo wszakże sam doktór to przyznał, pozwól mi uratować mu duszę.
— Czy żądasz tego koniecznie?
— Błagam cię o to.
— Niechże zatem kochana Blanko, spełni się wola twoja.
— Pozwalasz?... — wykrzyknęła młoda kobieta z radością.
— Zgadzam się najzupełniej.
— Ah! jakiś ty dobry, jakże cię kocham za to! — szeptała margrabina, otaczając szyję męża swemi rączkami.
Zaraz potem zbliżyła się żywo do łóżka chorej i przyłożyła usta do jej czoła.
Dziewczynka drgnęła i przebudziła się od tego pocałunku.
— Nieprawdaż maleńka — zawołała Blanka — nieprawdaż, że chcesz abym była twoją mateczką? Ja cię kocham już a i ty mnie pokochasz z pewnością w przyszłości... zobaczysz...
Dziecko nagle przebudzone nie odpowiedziało nic, bo i nie rozumiało o co chodzi.
Spojrzało do okoła po pokoju zbytkownie umeblowanym, z wyrazem wielkiego podziwu i uwielbienia.
Pierwszy to raz po owej nocy, w której padła zemdlona na posadzkę przedpokoju, zobaczyła otaczające ją przedmioty i prześliczną twarzyczkę Blanki pochyloną nad łóżkiem.
Nie pamiętała o niczem.
Długie godziny choroby nie pozostawiły śladu przeszłości w jej umyśle.
Piękna pani, tak pięknie ubrana, tak serdecznie uśmiechająca się do niej i prześliczne rzeczy w pokoju, zdawały jej się snem, dla tego też z powrotem zamknęła oczy.
Ale Blanka przemówiła do niej znowu i dziewczynka zrozumiała nareszcie, że nie śpi i że coś nadzwyczajnego stać się z nią musiało...
Ogarnął ją przestrach, zaczęła więc głośno płakać i nawoływać ojca.
Blanka uspokajała ją jak mogła.
Zmyśliła jakąś historyę, ażeby wytłomaczyć dziecku, dla czego się tu znajduje, przypuszczała bowiem, że wyjawienie prawdy, mogło ją przyprawić o powtórną chorobę.
Dziewczynka osłabiona bardzo, dała się łatwo przekonać, przestała płakać — przyjęła bez wahania podany napój i z powrotem zasnęła.
Gaston pragnąc uczynić zadość życzeniu żony, zaraz nazajutrz udał się do komisarza policyi i oświadczył, że chce zatrzymać dziewczynkę u siebie i zająć się jej wychowaniem.
— Panie margrabio — odpowiedział komisarz — dziewczyna nie może się dostać w zacniejsze ręce!... Wielbię doprawdy pański uczynek a życzę bardzo, abyś pan nigdy tego nie żałował...
— Cokolwiek się stanie — odpowiedział Gaston — nie będę nigdy żałował tego, jak go pan nazwałeś, dobrego uczynku.
— Mam nadzieję, że tak będzie — ale pomimo woli przychodzi mi na pamięć pewna dawna przypowiastka.
— Przypowiastka? a jaka?...
— O podróżnym, co napotkawszy na wpół martwą żmiję, rozgrzał ją na własnych piersiach...
— Cóż się stało podróżnemu?
— Żmija, zaledwie przyprowadzona do życia, przypomniała sobie o swoim jadzie i.. ukąsiła go śmiertelnie!...
— Żmija z bajki była potworem.
— Wcale nie... — postąpiła zgodnie ze swą naturą...— Ukąsiła, bo na to się wylęgła, ażeby kąsać!... Bądź pan ostrożnym panie margrabio!... radzę to panu szczerze!.. Ostrożność jak mądrze powiadają, jest matką bezpieczeństwa.
Gaston powrócił do Folie-Normand, z pochyloną głową i zamyślony bardzo.
Słowa komisarza policyi zgadzały się zupełnie z jego przekonaniem.
Jakieś nieokreślone, niedobre przeczucie, opanowało go i groziło jego przyszłości,
Ale zanadto się zagalopował, aby się cofnąć.
Zakochany w swojej żonie tak samo jak pierwszych dni po ślubie, nie pojmował jak można jej cokolwiek odmówić.
Przyrzekł jej wczoraj jakże słowa nie dotrzymać? jaki powód wymyślić?
Wiedział naprzód, że go Blanka swojemi wczorajszemi argumentami pobije na głowę, nie chciał więc nawet rozpoczynać kwestyi napróżno.
W dobrze dobranem małżeństwie, nie tylko potrzeba ustępować, ale ustępować z uśmiechem.
Jak wszyscy mężowie zakochani, Gaston skoro tylko znalazł się z Blanką, ani się domyślającą co się dzieje w duszy męża, zapomniał o wszystkiem a na twarzy jego nie pozostało ani śladu przykrego przeczucia.
Mała prędko przychodziła do zdrowia.
Po tygodniu odzyskała siły, po dwóch mogła już opuścić łóżko i przechadzać się po ogrodzie<.br> Przez te parę tygodni ośmieliła się do swojej pięknej opiekunki o tyle przynajmniej, o ile jej pozwalał na to ponury charakter, trochę dzika natura i krew cygańska co krążyła w jej żyłach.
To dziecko wątłe na pozór, posiadało nerwy i muskuły żelazne...
W miarę powrotu sił, mała odzyskiwała całą energię i inteligencyę bardzo już rozwiniętą.
Umysł jej pracował nieustannie. Powracająca pamięć, przypomniała jej najmniejsze szczegóły wiadomej okropnej nocy.
Przypomniała sobie tam w górze ogrodu, trupa ogromnego psa tarzającego się w ostatnich konwulsyach otrucia, pamiętała otwór wyrżnięty przez żebraka w jednej z szyb we drzwiach przedpokoju, otwór nie wielki wcale, przez który jednak prześlizgnęła się, ażeby poodsuwać zasuwy i ułatwić wejście bandytom...
Nagłe światło oślepiało ją dotąd...
Słyszała dokładnie głos pobielacza i wystrzały...
Potem już nic — noc czarna, aż do chwili, kiedy po kilkudniowej gorączce obudziły ją na nawo pieszczoty pięknej damy...
Nieśmiała pytać o nic otaczających i musiała samą szukać owych faktów nieznanych — a widocznie okropnych, skoro je przed nią ukrywane.
Niezagojona jeszcze bolesna rana na ramieniu, naprowadzała ją na pewne domysły...
Pewnego dnia przyszło jej na myśl usiąść sobie na najwyższym stopniu schodów kamiennych, po których przez drzwi szklane schodziło się do ogrodu, bo tutaj pozostawiła tego, którego nazywała ojcem.
Pochyliła się nad granitem i pomimo widocznych śladów skrobania, zobaczyła w kąciku pozostawioną czerwoną plamę, Nie mogła się zatem mylić...
— Ta krew!... — szepnęła, — to jego krew!.. to na tem miejscu go zabili!... Ah! ja go tak bardzo kochałam, czuję to!... Kochałam go z całego serca — a tych nienawidzę z całej duszy!...
Temi których nienawidziła całą siłą młodej duszy, byli niestety... Blanka i Gaston.
Od tego dnia, od tej minuty przestała myśleć o pobielaczu, nie pytała już wcale czy go kiedy jeszcze zobaczy.
Blanka cieszyła się z tego bardzo.
— Zapomniała!.. — mówiła sobie. Przeszłość zatrze się powoli w pamięci kochanego dziecka.
Myliła się niestety zupełnie.
Zamiast zapomnieć, mała przeciwnie myślała o nim ciągle, starała się tylko dziecinną swoję twarzyczkę osłaniać maską, ażeby ukryć uczucia.
Musimy przyznać, że potrafiła spełniać to genialnie.
Kończyła właśnie szósty rok, gdy ją państwo Castella przygarnęli do siebie.
W tym roku dzieci umieją już czytać, umieją pacierz, którego ich matki uczą.
Mała nic nie umiała... nigdy nie widziała elementarza, o Bogu nie słyszała nic nigdy!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.