Przejdź do zawartości

Margrabina Castella/Część czwarta/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Margrabina Castella
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1888
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Marquise Castella
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.
Sam na sam.

Schody po których mniemany baron de Saint-érme poprowadził panią Castella, przyozdobione były wykwintnie.
Stopnie zaścielał miękki dywan pąsowy, a flamandzkie makaty doskonale zakonserwowane, pokrywały ściany.
Wielki żyrandol bronzowy wisiał zawieszony u sufitu.
Wazony z starej holenderskiej porcelany niebieskiej z białą, tak poszukiwanej przez amatorów, stały poustawiane na schodach z kwitnącemi kameliami, różami i szerokolistnemi kaktusami.
Joanna przejęta i zaniepokojona położeniem, nie zwracała wielkiej na te wszystkie cuda uwagi.
Jedna rzecz tylko zastanawiała ją głęboko, to, że widziała takiego człowieka jak Raymond, takiego jak on skończonego bandytę, otaczającego się zbytkiem, jakiego by mu mógł pozazdrościć niejeden bogaty artysta albo książę.
Schody kończyły się na pierwszem piętrze, na wprost drzwi rzeźbionych w stylu Ludwika XVI, przysłoniętych do połowy makatą podobną do tych jakie okrywały ściany sieni.
— Raymond odsunął makaty, otworzył drzwi i ustąpił na bok, aby zrobić przejście margrabinie.
Joanna została olśnioną przestąpiwszy próg salonu, oświetlonego balowo. Salon ten właśnie przed chwilą opisywał Larifla panu de Credencé.
Obicia były tu białe, zdobne złotemi arabeskami, a dokoła lustra weneckie z XVIII stulecia, — odbijające czarująco światło jaskrawe.
Meble złocone, pokryte czerwoną brokatelą, wyglądały po królewsku
— Cztery konsole rzeźbione à jour jak koronki, dźwigały prześliczne błyszczące wazony japońskie.
Ogromny dywan, miękki jak gazon murawy majowej, podobniejszym był raczej do rozrzuconego bukietu najpyszniejszych kwiatów, aniżeli do wyrobu z wełny.
Pośrodku salonu, zmienionego chwilowo w salę jadalną, stał stół z nakryciem na dwie osoby.
Nie będziemy się zapuszczać w szczegóły menu, które z pewnością sprowadziłoby apetyczną ślinkę na usta naszych czytelników.
Zapewniamy tylko, że mogło zadowolić najwykwintniejsze podniebienia.
Zastęp zakurzonych butelek, które wzbudziły taki zachwyt w bladym wspólniku Raula, ustawiony był w porządku tuż przy stole.
Dwie butelki szampana chowały się do połowy w srebrnych cyzelowanych naczyniach, napełnionych lodem.
Talerze z chińskiej porcelany najprzedniejszego gatunku.
Srebra prawdziwe arcydzieła, nieocenionej artystycznej wartości.
Joanna jednem spojrzeniem objęła wszystkie te szczegóły i została uderzoną tym przepychem nadzwyczajnym.
Nie dała jednak poznać tego po sobie.
Raymond, albo raczej mniemany baron de Saint-Erme, spostrzegł jednakowoż doskonale wrażenie, jakie wywarł na pięknej damie ten widok niespodziany.
Zamilkł na chwilę, ażeby wrażenie owo utwierdziło się w niej bardziej jeszcze, a potem odezwał się z doskonale udaną skromnością:
— Pojmuję pani margrabino, że mój ubogi domek niegodnym jest pani, ale... widziano wszak królowe, nie pogardzające chwilowym spoczynkiem pod dachem najuboższych poddanych.
— Panie baronie... — odpowiedziała Joanna ze śmiechem, — najbogatsze nawet pałace, mogłyby pozazdrościć panu tego mieszkania!... Pozwól powinszować sobie gustu w urządzeniu, bo to prawdziwy honor panu przynosi.
Raymond skłonił się z uszanowaniem.
— Prawda to proszę pani, ale prawda względna. Wiem o tem, że dzisiejszego wieczoru nie jeden by mi pałac pozazdrościł, ale to dzięki obecności pani jedynie... Gdziekolwiek pani się znajduje, wszystko w około niej promienieje...
Wyraz na wpół wesoły, na wpół szyderski ukazał się na ustach margrabiny.
— A!... panie baronie... — rzekła, czy nie pisałeś też pan przypadkiem kiedyś poezyj?...
— Dla czego pani margrabino?...
— Bo jeżeli tak... — odpowiedziała Joanna, — posądzałabym pana, iż mi recytujesz jednę ze swoich strofek, zmieniwszy trochę rymy...
Prometeusz paryzki, pomimo całego pienia nad sobą, zmarszczył brwi lekko.
Nie mógł znosić szyderstwa, nawet od najpiękniejszej kobiety.
— Racz mi pani margrabina wybaczyć — odezwał się trochę sucho — racz być względną na moje śmiesznostki... jakich się dopuściłem mimowoli. — Powinienem był pamiętać, że naczelnik wydziału w prefekturze policji, jest zanadto poważną osobistością, ażeby miał prawo wypowiadać swoje uwielbienie, nawet w obec takiej jak pani piękności...
— Popełniłam nieostrożność... pomyślała Joanna... bandyta głaszcze mnie dotąd aksamitną łapką, ale niebawem gotów pokazać i ostre swoje pazury!...
Ażeby wynagrodzić błąd, — spojrzała na barona wzrokiem, któremu nic się oprzeć niezdoła i zapytała pieszczotliwie:
— Czy cię obraziłam mimowolnie baronie?... Jeżeli tak, to bardzo żałuję niewinnego mego żartu... Ale jesteś pan człowiekiem światowym i wiesz, że kobiecie młodej i trochę przytem ładnej, przebacza się bardzo wiele...
Jednocześnie nie dając się odezwać Raymondowi dodała:
— Nie tylko przepych mieszkania godnym jest podziwu... Nic bo oto nie widziałam piękniejszego nad to nakrycie, to też zazdroszczę prawie szczęśliwemu pańskiemu współbiesiadnikowi, dla którego widzę przygotowane talerze.
Twarz Raymonda wypogodziła się zupełnie.
— Pani margrabino — szepnął — nie śmiem się przyznać jaką miałem nadzieję...
— Ależ panie baronie — odpowiedziała Joanna — mów pan bez obawy czego się pan spodziewałeś?...
— Że pani raczysz zasiąść ze mną do stołu...
Joanna uważała za stosowne spuścić oczy, z kokietującą skromnością.
— Pan na prawdę miałeś taką nadzieję?...
— Przynajmniej jest to najgorętszem mojem pragnieniem...
— Mam jeść z panem kolacyę, sam na sam?...
— A dla czegożby nie?...
— Dzisiaj widzimy się zaledwie po raz drugi... Czyż mogę więc postępować z panem, jakby z dobrym starym znajomym?... Podobna lekkomyślność skompromitowałaby mnie ogromnie...
— W czyich oczach, jeżeli wolno zapytać?...
— Przedewszystkiem w oczach służby pańskiej...
Raymond uśmiechnął się z zadowoleniem...
— Przewidziałem to... — odpowiedział.
— Osądź pan zatem czy nie miałam słuszności...
— Miałaby pani margrabina słuszność zupełną, gdybym był nie zapobiegł wszystkiemu stanowczo...
— W jaki sposób?...
— Urządziłem wszystko tak, ażeby pani nie obawiała się żadnego niedyskretnego spojrzenia... — Wydaliłem służbę na całą noc... i w całym domu jesteśmy zupełnie sami...
Joanna uczuła że blednie...
Myśl, iż sama jedna znajduje się w ręku gotowego na wszelkie zbrodnie opryszka, nabawiła ją strasznego niepokoju.
Zdobyła się jednak na ukrycie wzruszenia, a nawet na uśmieszek.
— Masz pan na wszystko odpowiedź, panie baronie, — rzekła, — ja jednakże sądziłam, iż najgłówniejszą przyczyną naszego nocnego spotkania, była rozmowa o sprawie tak ważnej dla mnie...
— Po tysiąc razy ma pani racyę pani margrabino, przekonałem się nie raz jednak w moim zawodzie, iż o interesach jakiegokolwiek są rodzaju, najlepiej mówić przy stole...
— A!... przekonałeś się pan o tem?
— Daję na to słowo honoru!...
— Więc skoro tak, to znaczy, że muszę przyjąć zaproszenie pańskie!...
— Uczyni mnie pani najszczęśliwszym w świecie, jeżeli przystanie na moję prośbę...
Margrabina zdawała się wahać przez chwilę a nakoniec szepnęła:
— Niechajże, panie baronie, stanie się zadość twej woli... Napisane to widać w wyrokach przeznaczenia, że muszę dzisiaj wieczór popełnić grzech łakomstwa!...
Przez cały ten ciąg rozmowy, pani Castella i Prometeusz paryzki, stali naprzeciw siebie, jakby sam na sam miało się nie przeciągnąć zbyt długo.
Joanna rozglądała się dokoła i co chwila ukradkiem rzucała wzrok na fałszywego barona...
Kiedy się nareszcie zgodziła na kolacyę, rozwiązała wstążki prześlicznego kapelusika, oraz zdjęła szal.
I z gołą główką, której za całą ozdobę służyły bujne sploty włosów — z ramionami pokrytemi zaledwie przezroczystą koronką, siadła z nieopisanym wdziękiem na sofie stojącej przy ścianie.
Rozmowa rozpoczęła się na nowo.
Było to w chwili, w której Larifla wdrapawszy się na drzewo, zaglądał z pomiędzy liści do pokoju.
Joanna rozmawiając, nie przestawała bacznie przypatrywać się baronowi.
Nasi czytelnicy przypominają sobie portret jego, skreślony w poprzednim rozdziale.
Pani Castella studyowała tę twarz spokojną i dobroduszną, tę twarz doskonale odpowiadającą postawie i ubraniu i... czuła się przejętą prawdziwą admiracyą dla człowieka zdolnego do takiej metamorfozy.
Przyznała się sama sobie, iż gdyby nie stanowcze zapewnienie hrabiego de Credencé, nie wpadłaby na żadne zgoła podejrzenie i wzięłaby była Raymonda za tego, za kogo się jej przedstawił, to jest za barona de Saint-Erme, naczelnika wydziału prefektury policyi.
Lubo pani Castella czyniła takie spostrzeżenia, starając się żeby ich Raymond nie zauważył — widział to on jednak doskonale...
— Pani margrabino — odezwał się nagle — czy pozwoli pani zadać sobie jedno pytanie?
— Bardzo chętnie... — odpowiedziała Joanna z uśmiechem.
— I odpowie mi pani otwarcie?
— Najotwarciej...
— Dwa dni temu, gdy miałem honor przedstawić się pani, raczyła pani dać mi jednę obietnicę...
— Jaką?
— Że pani unikać będzie widzenia się z panem de Credencé. — Czy dotrzymała pani zobowiązania?
— Możesz pan wątpić o tem?
— Może...
— To bardzo źle mnie pan sądzi baronie... — jak daję słowo, to z pewnością umiem go dotrzymywać...
— Więc nie widziała pani pana hrabiego?
— Nie widziałam... — odpowiedziała Joanna stanowczo.
— Musiał przecie przychodzić do pani?
— Dwa razy... — ale wydałam rozkaz, iżby go nie przyjmowano...
— Czy nie pisał do pani, aby się dowiedzieć o przyczynie takiego postępowania?
— Nie.
— To szczególne, to dziwne!... — to trudne nawet do wiary.
— Ja zupełnie sądzę o tem inaczej... — ja przypuszczam, że hrabia dotknięty kaprysem, uznał za stosowne obrazić się i usunąć do swojego namiotu, aż dotąd dopóki ja nie uczynię pierwszych kroków pojednania.
— Może być rzeczywiście... zdeptana miłość własna, to klucz tajemnic rozmaitych!... Jeżeli tak, to pan Credencé nie wie o mojej bytności u pani.
— Nic a nic zgoła.
— Nie wie o mojem istnieniu, nie słyszał nigdy mojego nazwiska?
— A! tego, przerwała Joanna — to ja już nie mogę wiedzieć...
— Dla czego? — zapytał żywo Raymond z odcieniem obawy.
— Dla tego, że każdy chyba ze świata paryzkiego, musi znać pańskie nazwisko i wysokie stanowisko jakie pan zajmujesz... Jestem pewną, że hrabia de Credencé sto razy słyszał o baronie de Saint-Erme, że może bez pańskiej wiedzy zna go nawet osobiście.
Raymond kiwnął głową uspokojony zupełnie.
— Przypuszczenie pani jest bardzo prawdopodobne — wątpię jednak bardzo czy jest prawdziwe... Ja się udzielam bardzo mało, ukrywam się jak to zalecali dawni filozofowie, mam stosunki urzędowe tylko — z tym podejrzanym trochę światem, w którym błyszczy pan de Credencé.
— Ten człowiek jest niezrównany pomyślała Joanna!... — Podtrzymuje swoję rolę z bezczelnością graniczącą z geniuszem — słuchając go zaczynam prawie powątpiewać, obawiać się czy Raul nie pomylił się czasami!
Raymond mówił dalej.
— Jedno nieoględnie rzucone słowo, mogłoby pociagnąć bardzo złe za sobą skutki, o czem miałem też sobie za obowiązek uprzedzić szanowną panią, przy pierwszem naszem widzeniu. Teraz gdy jestem zupełnie uspokojony, szczerze winszuję pani margrabinie dyskrecyi — przymiotu tak rzadkiego u naszych kobiet...
I Prometeusz paryzki dodał podając rękę pani Castella:
— Niechże raczy pani zająć miejsce przy stole... będziemy mogli swobodnie porozmawiać o przedmiocie, który tak bardzo interesuje panią...
Joanna zajęła wskazane sobie miejsce, Raymond naprzeciw niej się usadowił.
— Dziwne jest moje położenie!... — myślała sobie margrabina, podczas gdy gospodarz krajał z wielką zręcznością pasztet z bażantów z truflami, i nie chyba oryginalniejszego nad to sam na sam wielkiej damy z bandytą, w pośród czarującego zbytku i przy prawdziwie książęcej wieczerzy!... Gdyby jaki romansopisarz opowiedział publicznie to szczególne spotkanie, którego jestem bohaterką — słuchacze nie chcieliby wierzyć, iż coś podobnego mogło mieć w istocie miejsce.
— Pani margrabino! — odezwał się Raymond, — ośmielam się zalecić pani ten pasztet... bażanty pochodzą z królewskich lasów... a trufle z Perigueux, i umyślnie dla mnie sprowadzone... wątróbki zasługują także na uwagę, bo pochodzą z gęsi tuczonych według przepisu, jaki sam ułożyłem.
Joanna skosztowała pasztetu.
— Rzeczywiście wyborny... rzeczywiście godny królewskiego choćby stołu... — powiedziała.
Raymond wzruszył ramionami:
— Królewski stół... O!... wierzaj mi pani margrabino, że na królewskich stołach nie dają nic podobnego — polityka i kłopoty inne, zanadto zajmują, koronowane głowy, aby miały czas myśleć o gastronomii.


∗             ∗

Gdy rozmowę powyższą prowadzono w salonie pierwszego piętra, Raul i Larifla, oparci nogami o grubszą gałęź, a rękami trzymający się cienkich gałązek, znajdowali się w pozycji jeżeli nie niebezpiecznej, to przynajmniej nie wygodnej wcale... nie opuszczali jednakże pomimo to swojego napowietrznego stanowiska.
Pan de Credencé chciał wytrwać do końca, chciał widzieć koniecznie na własne oczy, jak się zakończy ta gawęda tak teraz spokojna, ale mogąca lada chwila zmienić się w burzliwą scenę, — Larifla przeciwnie, radby był jak najprędzej dostać się na ziemię, ale nie śmiał porzucić swojego dobroczyńczy, niebardzo zręcznego gimnastyka...
Po dwa razy już zapytywał go nieśmiało:
— Powiedz no mi Regulusie, czy długo jeszcze siedzieć będziemy na tej grzędzie, nieprzymierzając jak papugi?... Uprzedzam cię, że mnie na dobre już nogi drętwieją, i że za jakie pięć minut dostanę kurczów w lewej łydce... Trzymaj się ostrożnie, bo jak spadnę i zabiję się, to będzie strata niepowetowana.
— Cicho bądź... — odpowiedział szorstko Raul, — zleź jeżeli chcesz, ale ja pozostanę!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.