Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom VIII/PM część IV/6

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Marcin Podrzutek
Podtytuł czyli Pamiętniki pokojowca
Wydawca S. H. Merzbach
Data wyd. 1846
Druk Drukarnia S Strąbskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryn Porajski
Tytuł orygin. Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VIII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


6.
Dziennik Marcina.
(Ciąg dalszy).

Powóz był zaprzężony, masztalerze pilnowali koni, gdyż piérwszy stangret nigdy sam nie zaprzęgał, a na kozioł siadał dopiéro w ostatniéj chwili. Wreszcie, pan Johnson, jako prawdziwy angielski stangret, jak to przewidział stary Ludwik, skrupulatnie przestrzegał etykiety; nie potrzebowałem dawać mu żadnych zleceń, skoro bowiem dowiedział się że wsiądę do powozu, natychmiast rozkazał stajennym aby podnieśli żaluzye. Dopełniono tego: jeden masztalerz podał mu bicz, drugi lejce, i znakomity ten władzca stajenny — prawie tak otyły jak pan Dumaulard — którego pąsowa twarz wyglądam z pod ogromnéj białéj peruki, ciężko wsiadł na kozioł, i ruszyliśmy na przedmieście du Roule, do pałacu pana de Noirlieu.
Wreszcie, wierny mojemu obowiązkom, sumiennie usiadłem na przodzie próżnego powozu; mimo roztargnienia nie mogłem wstrzymać się od śmiechu, rozważając wszelkie te formalności dotyczące sługi jadącego w powozie pani, i jako punkt porównania stanął mi na myśli doktor Clément, ten człowiek tak wielki sercem i myślą, ten szlachetny miljoner, który uwożąc mię ze szpitala, kazał mi usiąść obok siebie, co z pełném uszanowania wzruszeniem uczyniłem.
A jednak właśnie w skrupulatnym zachowaniu mnóstwa drobiazgowych zwyczajów, dziecinnych odznaczeń, które poznałem podczas pobytu mojego w pałacu Montbar, wielu nawet rozsądnych ludzi, upatrują tak zwane zasady socyalnéj hierarchii... niezbędne warunki szacunku jaki mali winni wielkim. Jestto błąd nader wielki, gdyż po tysiąc razy słyszałem jak zuchwale, jak satyrycznie i śmiało słudzy mówili o swych panach nieubłaganych w zachowaniu domowego kodexu, podczas gdy inni panowie obok przystępnéj pobłażliwości, samą powagą szlachetnego i wzniosłego charakteru lub wysokiej wartości osobistéj, umieli nakazywać służącym swoim należne sobie poszanowanie, jednakie zawsze, czy to w oczy czy za oczy; zkąd według własnego doświadczenia wniosłem, że nie ma nic fałszywszego jak sławny axiomat:
W oczach swego pokojowca nikt nie jest bohaterem ani znakomitym człowiekiem.
Prawda, jeżeli znakomitość, jeżeli męztwo są udane: ale prawdziwa wielkość duszy lub umysłu, owszem może nawet zyskuje na domowéj poufałości. Nie zapomnę nigdy z jak rozrzewniającą czcią prosty a zacny chłopiec, który służył u pana wice-hrabiego Châteaubriand, mówił mi o tym człowieku, zarówno znakomitym cnotą, jak charakterem i geniuszem:
O Boże! skoro rozmawiamy o panu vicehrabi, z miłą naiwnością powiadał ten zacny chłopiec, czynimy to zawsze tak jakby nas słyszał! (Historyczne). Niestety! panna Astarté zupełnie inaczéj traktowała swego ministra i swą ministrowę czy to w obec nich, czy téż za oczy.
W takich zagłębiałem się dumaniach, w takich wspomnieniach, jadąc z pałacu Montbar do mieszkania pana de Noirlieu... Pragnąłem pozbyć się myśli, które się mimowolnie we mnie odzywały, jechałem bowiem w powozie Reginy, gdzie czułem woń właściwą odzieży mojéj pani, woń mię upajającą zawsze dla mnie niebezpieczną.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Przybyliśmy nakoniec do pana de Noirlieu, a zostawiwszy powóz przy bramie, wszedłem postrzegając że pan Melchior jak zwykle zamierza mi udzielić krótkie posłuchanie na ganku.
— Panie Melchior, — rzekłem, — mam list od księżny, który muszę oddać do własnych rąk pana barona! — taki jest wyraźny rozkaz mojéj pani.
Mulat pogardliwie uśmiechnął się i wzruszył ramionami.
— Panie Melchior, tu nie ma co wzruszać ramionami, — rzekłem mocno głos podnosząc, — pani dała mi tak ważne i pilne zlecenie, iż nawet przyjechałem tu jéj powozem.
— Jéj powozem! — powiedział mocno zdziwiony Melchior.
— Tak jest, tylko co z niego wysiadłem: stoi przy bramie... a zatém prowadź mię pan natychmiast do pana barona, ale natychmiast.
— Niepodobna! — surowo odparł Melchior.
— Niepodobna?...
— Pan baron chory i nikogo nie przyjmuje.
— Słuchajno panie Melchior, — zawołałem zniecierpliwiony taką nieuczynnością, — jeżeli natychmiast... nie wypełnisz rozkazu mojéj pani...
— To co?
— To cię schwycę za oba ramiona, oto tak, — i zrobiłem co powiedziałem, — obrócę cię tak, — i znowu uczyniłem jak mówiłem, — a potém wpadnę do domu wołając z całych sił panie baronie... on mi odpowie.. i oddam mu list.
To mówiąc w istocie wykręciłem młynka z panem Melchiorem, któremu wiek i postawa ze mną walczyć nie dozwoliły, i wpadłem do domu wołając z całych sił:
— Panie baronie! panie baronie!
— Nieszczęśliwy! — rzekł mulat biegnąc za mną — czy będziesz ty milczał?!...
Lecz ja spiesząc długim korytarzem, podwajałem wołania, kiedy niekiedy nadsłuchując. Nakoniec jakiś słaby głos zawołał:
— Co to za hałas? kto mię woła? co to jest? Melchior... Melchior... gdzie jesteś?
Przebiegłem jeden salon, otworzyłem drzwi i stanąłem w obec pana de Noirlieu, który tylko co podniósł się z fotelu w którym siedział.
Pobladły ze wściekłości mulat, przybiegł za mną; czémprędzéj więc oddałem list baronowi, mówiąc:
— Panie baronie... jestto dobra wiadomość zapewne, bo księżna pani pragnąc abym ją panu jak najprędzéj udzielił, przysłała mię tu swoim powozem...
A podczas gdy pan de Noirlieu drżącą ręką odpieczętowywał list, dodałem:
— Przepraszam pana barona że narobiłem hałasu, abym się tutaj mógł dostać, ale pan Melchior nie chciał mię wpuścić... i...
Pan de Noirlieu nie dał mi dokończyć; zaledwie przeczytał list Reginy, zapewne dosyć krótki, a wnet to pobladł, to poczerwieniał, to zadrżał, słowem dawał znaki najsilniejszego wzruszenia, i zawołał przerywanym głosem:
— Mój Boże!.„ona powiada że jest pewna!... odkrycie... dzisiaj... a ja mógłbym ją jeszcze kochać... kochać zawsze. Ah! to za wiele na jeden raz... jeżeli to prawda... Ale nie... nie... to niepodobna... jednak ono żąda... abym się przekonał... abym widział dowody...
I starzec w obu dłoniach tuląc twarz po któréj łzy spływały, rzucił się na fotel.
— Co panu jest?... panie baronie? zawołał Melchior podbiegając do swojego pana.
I ciskając na mnie wściekłe spojrzenia, dodał:
— Patrz nędzniku, coś zrobił...
— Sądzę że nic złego panie Melchiorze, — odpowiedziałem, — przeciwnie...
W rzeczy saméj skoro przeminęło piérwsze wrażenie, starzec wstał prosto, postąpił pewnym krokiem, i bynajmniéj nie skołatany troską, jaką w nim dotąd dostrzegałem, rzekł do Melchiora:
— Żywo... daj mi kapelusz... i płaszcz.
— Ja kto! — odparł zdumiały Melchior, — pan baron chce...
Ale pan de Noirlieu nie odpowiadając rzekł mi:
— Powóz mojéj córki... — i na chwilę zatrzymał się na tym wyrazie jakby wymawiając go najwyższego doznawał szczęścia.
— Powóz mojéj córki czeka? — powtórzył.
— Tak jest, panie baronie.
— A moja córka... w domu?
— Tak jest, panie baronie.
— Choćby jéj nie było to zaczekam, — rzekł sam do siebie... Jedźmy...
A potém obracając się do Melchiora, dodał:
— I cóż! kapelusz? płaszcz?
— Jakto! — rzekł mulat, — pan baron chce w szlafroku...
— Nie mam czasu ubiérać się! — odparł starzec. — No, żywo, dawaj mi kapelusz i płaszcz.
— Ależ panie baronie, — powiedział mulat, — czy pan na seryo...
— Czy słyszałeś? — prostując się tak stanowczym, tak nakazującym głosem zawołał baron, że mulat pojął iż dłuższy opór byłby niebezpieczny.
— Przyniesiesz mi do powozu to co żądam, — rzekł starzec do Melchiora. — Nie chcę tracić ani chwili jednéj.
I szedł przedemną krokiem tak żwawym, tak pewnym, iż zaledwie zdążyć za nim mogłem. Z lekkością zbiegł z ganku, bynajmniéj nie troszcząc się o to iż go widziano z gołą głową i w siwym flanelowym surducie; miał już wychodzić na ulicę, gdy Melchior zdyszały spiesząc za nim, zaledwie zdołał mu zarzucić płaszcz na ramiona. Otworzyłem drzwiczki, baron wskoczył do powozu i rzekł mi:
— Żywo... żywo... do pałacu.
Pan de Noirlieu nie dbał o etykietę; lecz pierwszy stangret siedział na koźle nieruchomy jak automat, trzymając lejce w lewém ręku, a rękojeść bicza opiérając na prawém kolanie.
— Żywo do pałacu, — rzekłem mu.
Ale pan Johnson ciągle na miejscu wstrzymując konie i patrząc wprost przed siebie, odpowiedział mi obojętnie ze zwykłą sobie angielską flegmą, nie raczywszy nawet obejrzéć się na mnie:
— Spuść żaluzje.
— Ależ, panie Johnson...
— Spuść żaluzje... bo to dżentleman, — odpowidział nieporuszony.
Zrozumiałem wtedy, że ponieważ pan de Noirlieu zajął moje miejsce w powozie, stosownie zatem do etykiety, żaluzye podniesione dla mnie, powinny były być spuszczone dla dżentlemana, jak powiadał pan Johnson. To téż, mimo niecierpliwości barona, otworzyłem drzwiczki dla dopełnienia żądanéj formalności. poczém powóz ruszył z miejsca jakby jaką sprężyną pchnięty. Tym razem usiadłem z tyłu... zaleciwszy stangretowi aby jechał jak najspieszniéj, co pan Johnson przyjął z najwyższą obojętnością, bo przedewszystkiém lękał się, aby przez zbytni pośpiech nie przerwał powolnego, regularnego i wymierzonego biegu swych dwóch wielkich i wspaniałych rumaków; wreszcie nieoceniony ten stangret wiedział zapewne o tém, co nieraz w hotelu słyszałem: „Że nic tak nie tchnie mieszczaństwem, nic bardziéj nie oznacza człowieka giełdowego lub nogocyanta, jak pędzenie po bruku, bo przekonywa o uganianiu się za interesami; kiedy przeciwnie, dobry ton wymaga, aby człowiek zamożny w niczém nie objawiał pośpiechu...”
Pan de Noirlieu trawiony pożerającą niecierpliwością oglądania swéj córki, musiał zapewne przeklinać nieubłaganą znajomość świata pana Johnson, bośmy przeszło pół godziny jechali z przedmieścia du Roule do pałacu Montbar.
Nakoniec powóz wjechał na dziedziniec, otworzyłem drzwiczki, pan de Noirlieu tak szybko pobiegł po schodach, że zaledwie go dopędziłem. Jednak zdołałem jeszcze wyprzedzić go i z zadowoleniem oznajmić księżnie:
— Pan de Noirlieu.
— Mój ojciec!... — zawołała Regina i rzuciła się w objęcia wchodzącego pana de Noirlieu, w chwili gdy spuszczałem za sobą firanki nade drzwiami.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W pół godziny po przybyciu pana de Noirlieu, zamyślony a widocznie zadowolony książę wyszedł z pokoju Reginy... i ze złe ukrytą radością powiedział mi:
— Pani de Montbar nie przyjmuje nikogo, wyjąwszy kapitana Clément.
I wyszedł z apartamentu.
Dowiedziawszy się zapewne od Reginy o spodziéwaném przybyciu Justa, bez wątpienia pan de Montbar spodziewał się po niéj bohaterskiego poświęcenia. Powodowana wdzięcznością może przyrzekła mu że zerwie z Justem. Czy Regina wiedziała że miał przybyć o téj godzinie, lub czy pisała do niego podczas mojéj nieobecności? Nie wiem. Może żądać będzie od Justa aby się na jakiś czas oddalił...
Uczułem litość dla Justa... czekał go cios tak niespodziany! Żałowałem prawie tego co uczyniłem... lecz uspokoiło mię przekonanie że spełniłem obowiązek... jeżeli bowiem książę zdoła odzyskać serce żony... to Regina, któréj charakter znam, szczęśliwszą będzie obok męża jak obok kochanka, bo jéj szczęście będzie prawe, bo śmiałem okiem będzie mogła spoglądać w około.
O godzinie piątéj pan de Noirlieu wyszedł w towarzystwie księżny, która go odprowadziła aż na ganek. Pogoda jaśniejąca na twarzy starca dostatecznie przekonywała mię, że dowody niewinności pani de Noirlieu znalazł niezaprzeczonemi, tak jak były rzeczywiście.
Wracając do swoich pokoi, Regina rzekła mi:
— Nie przyjmuję nikogo prócz pana Jnst Clément; podaj mi światło. Nie będę na obiedzie, a gdybym czego potrzebowała, panna Julia usłuży mi; skoro pan Just Clément przybędzie, oznajmisz mi go, i...
— Dobrze, mościa księżno.
Kapitan przybył o trzy kwadranse na szóstą, przeczuwał zapewne jakiś ważny wypadek, bo wchodząc zatrwożony rzekł mi:
— Czy się co księżnie przytrafiło?
— Nie, panie Just... ja przynajmniéj o niczém nie wiém.
— Oddycham... — powiedział półgłosem, i twarz jego wypogodziła się.
Biédny Just... pomysłem.
— Chciéjże mnie oznajmić księżnie, — dodał.
— Dobrze, panie Just.
I wprowadziłem go do gabinetu.
Tym razem za wszelką cenę gotów byłem wysłuchać rozmowy Justa z Reginą, nie przez nikczemną ciekawość, lecz że dla własnego ich dobra potrzebowałem wiedzieć ich postanowienia.
Na szczęście miałem zawczasu przygotowany pretekst i uniewinnienie się w przypadku gdyby mię schwytano na podsłuchach: postanowiłem udawać jakbym właśnie wnosił światło do piérwszego salonu.
Skoro zatém Just wszedł, czémprędzéj pobiegłem po lampę którą postawiłem na konsoli tuż przy sobie, gotów w razie potrzeby wziąć ją do ręki, jakby tylko kto przybył. Wreszcie stojąc na środku tego pokoju łatwo wszystko słyszéć mogłem... gdyż firanki we drzwiach zaledwie tamowały głos Justa i Reginy.
Regina przez kilka chwil milczała; gdy wszedłem do piérwszego salonu, usłyszałem jak zakłopotany Just mówił do niéj:
— Regino, co ci jest? dla Boga! Twój bilecik... tak lakoniczny... twoja bladość... milczenie...
— Posłuchaj mię... Just tego poranku... wręczono mi dowody niewinności mojéj matki...
— Czy być może! — z uniesieniem zawołał Just.
A potém dodał wzruszonym głosem:
— Wierz mi, czuję to... czuję równie głęboko jak ty... O! musisz być zbyt szczęśliwa... lecz to szczęście ma w sobie coś tak świętego, tak poważnego... że teraz dopiéro pojmuję całe twoje wzruszenie...
— Dowody niewinności mojéj matki tak są jasne, — coraz bardziéj wzruszonym głosem mówiła Regina, — że ojciec mój, który dopiéro przed chwilą odjechał, okazał się czulszym jak kiedykolwiek... i ze łzami uwielbienia mówił mi o mojéj matce.
— Słowem, znikły już wszelkie twoje troski...
— Just... przez litość... posłuchaj mię jeszcze... ten... który pomścił pamięć méj matki...który... z mojéj strony zasługuje na wdzięczność...
— Wieczną... nieskończoną!... — zawołał Just, — bo wiem ile wycierpiałaś: ileż to razy utrata ojcowskiéj przychylności, wspomnienie o zniewadze ciążącéj na pamięci twéj matki, zasmucały najczystsze oblicze naszéj miłości! to téż, Regino, tę twoję wdzięczność... ja także podzielać pragnę... i nietylko ty jedna wypłacić masz ten święty dług... i ja pragnę...
— Czekaj! — zawołała Regina. — O! mój Boże!... rzekłby kto że zastawiam sidła na twą wspaniałomyślność... — dodała truchlejąc.
— Sidła?... na moje wspaniałomyślność!!
— Czy wiész komu winnam nieskończoną wdzięczność, którą podzielać pragniesz?
— Dokończ...
— Odwagi... o Boże!... jestto...
— Kto?
— Mój mąż.
Znowu nastała chwila głębokiego milczenia, w ciągu którego zdało mi się że słyszałem przytłumione łkanie Reginy.
— Twój mąż!... a więc, — rzekł zdziwiony Just, — po cóż te łzy? po co ta obawa, Regino?... Po coś mi przerwała?... Powtarzam ci, że nie sama tylko masz się uiścić z tak świętego długu temu komu go winnaś... Jestto najszczęśliwszy, a może najpiękniejszy dzień twojego życia... Dla czegóż więc, ja, który podzielałem twe troski i twą radość, nie miałbym podzielać także i wdzięczności dla pana de Moutbar?
— Dlaczego! — zawołała Regina z trwogą, zapewne przewidując że Just nie domyślał się wcale co mu oznajmić miała; — dlaczego?... niestety! są rzeczy których się nie spodziewasz...
— Przez litość... powiédz... Regino...
— Wiész, że od czasu powrotu mojego męża, położenie moje stało się nieznośném... Miłości mojéj dla ciebie... miłości napełniającéj moje serce... moje życie... dłużéj ukrywać nie mogłam., nie mogłam ukrywać prawdy, a fałszu objawiać nie chciałam... Dlatego téż śmiało wyznałam mężowi, że nasze stosunki w ciągu roku doszły do tego, iż niezbędnie... musimy rozłączyć się bez hałasu, bez zgrozy, jak przystoi ludziom przyzwoitym.
— Wszakże nieraz się nad tém zastanawialiśmy... lecz dlaczegóż mię nie uprzedziłaś?...
— Ah! dla Boga! pocóż miałam cię niepokoić przed czasem? Nie chciałam ci wspominać o niczém, aż będę mogła powiedzieć: już wszystko załatwione... jesteśmy wolni...
— A więc on nie przystaje? — z widoczną trwogą spytał Just, — na to rozłączenie?
— Owszem, okazał się dziwnie wspaniałomyślnym, — smutnie odpowiedziała Regina, — nie żąda on bynajmniéj aby wdzięczność do któréj ma prawo, wpływała na postanowienie moje... Jeżeli trwać będę w zamiarze opuszczeni i go.. i on jutro wyjeżdża do Włoch... i przywraca mi swobodę... co do zachowania, przyzwoitości polegając na mojém i twojém wyrozumieniu...
— Wyznaję... że to szlachetnie i zacnie, — rzekł wzruszony Just, — ale w takim razie.
— W takim razie, — zawołała Regina, — nie pojmujesz dlaczego nie mówię ci: jesteśmy wolni, urzeczywistnijmy zatém to marzenie... tak piękne... tak zaślepiające iż zaledwie na nie spoglądać śmieliśmy? Cóż nas wstrzymuje? mąż mój przywraca mi swobodę... odzyskałam przywiązanie mojego ojca... pamięć mojéj matki już pomszczona... i nakoniec... jestem twoją... Juście ukochany... twoją na zawsze!!...
— Regino... przerażasz mię, dla Boga!... jesteś w gorączce?...
— Nie, bynajmniéj nie... mąż mój kocha mię... czy rozumiész teraz?
Kocha! — powtórzył Just jakby nie mógł wierzyć temu co słyszał.
— Tak jest... zawsze kochał mię namiętnie...
— On! — z wyrazem gorzkiego powątpiewania zawołał Just.
— Ah! wszystko w świecie czyniłam aby nie wierzyć temu... — zawołała Regina — lecz czyż mogłam oprzeć się jego łzom, wyznaniom... które go wprawdzie pognębiały... ale zarazem wzruszały mię mocą swojéj szczerości i żalu; czyż mogłam niewierzyć jego znękaniu, jego prawdziwéj rozpaczy... jego rozdzierającéj rezygnacyi?... Ah! ale dla Boga, Juście! pocóż ja ci to wszystko mówię?... Czuję że jego wyznanie było szczére... lękałam się przeświadczenia i oto jestem przeświadczona...
Nastało nowe milczenie...
Just przerwał je piérwszy.
— I czegóż żąda pan de Montbar?
— Nic nic żąda... — nic nie wymaga... ale błaga... Tak jest.. po wyświadczeniu mi tak wielkiéj przysługi... po przekonaniu mię i udowodnieniu że mię zawsze czule kochał... błaga... Niestety! i na tém to zależy cała jego siła...
— A o cóż błaga? — zmienionym głosem spytał Just.
— Błaga... abym mu pozwoliła kochać się, abym mu pozostawiła nadzieję odzyskania mojéj miłości... „Skoro mi się nie uda ta ostatnia próba — powiedział, — niech się los mój spełni... już więcéj nigdy o mnie nie usłyszysz... i będziesz mogła cieszyć się swobodą, którą ci dzisiaj przywracam; bo, chciéj mię tylko dobrze zrozumiéć, Regino, — dodał, — cokolwiek nastąpi, cokolwiek postanowisz... jesteś wolna... wolna zupełnie... nie żądam od ciebie nic w imieniu praw moich... bom je utracił... Jeżeli zaś, śmiem błagać cię po raz ostatni, czynię to w imieniu naszéj miłości... w imieniu tego co wycierpiałem i co jeszcze cierpię”... — Tak do mnie mówił i wierzę wszystkiemu... co powiedział... Nic mu nie przyrzekłam... lecz poprzysięgłam, że nie zapomnę nigdy obowiązków jakie wdzięczność na mnie wkłada. — A teraz Juście, pytam cię: co czynić? co chcesz obyśmy uczynili?





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Seweryn Porajski.