Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom VII/PM część III/24

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Marcin Podrzutek
Podtytuł czyli Pamiętniki pokojowca
Wydawca S. H. Merzbach
Data wyd. 1846
Druk Drukarnia S Strąbskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryn Porajski
Tytuł orygin. Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


24.
Doktor Clément.

Skoro zupełnie wyzdrowiałem, wszedłem w służbę do doktora Clément jako pokojowiec i sekretarz. Ofiarował mi on to miejsce w skutku długiéj ze mną rozmowy, w któréj opowiedziałem mu biernie najgłówniejsze wypadki mojego życia, (wyjąwszy dotyczących Reginy), oświadczając że po wyjściu ze szpitala ujrzę się pozbawionym wszelkiego sposobu utrzymania.
Przyjąłem wspaniałomyślną ofiarę doktora, nie szukając bynajmniéj sposobu usunięcia się od téj nowéj służebności; powodowała mną ta sama myśl, która poprzednio skłoniła mię do przyjęcia służby u Baltazara, a raczéj Roberta de Mareuil, to jest nadzieja mienia jakiegoś udziału wżyciu Reginy. Przypadek uwiadomił mię o troskliwéj obawie doktora Clément względem księżny de Montbar; związek którego dla panny de Noirlieu tak mocno się obawiałem już nastąpił: przeto dzieło tajemnego poświęcenia się mojego nietylko nie było skończone, lecz owszem wkładało na mnie nowe obowiązki przekonania się czyli związek ten nie sprowadzi dla niéj nowych nieszczęść.
Mamże nakoniec przyznać się do marzenia które wówczas za szalone prawie uważałem?... mniemałem częstokroć, że stanowisko jakie u doktora zajmować będę, otworzy mi wstęp do domu księżny de Montbar, że z czasem może będę mógł wejść do niéj saméj w służbę... O!... jakże uważnym, jak czujnym, jak gorliwym byłbym wówczas sługą mojéj pani!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Doktor Clément miał wtedy blizko sześćdziesiąt lat; średniego był wzrostu, ogromną jego głowę pokrywał las kędzierzawych włosów spadających na szerokie pomarszczone czoło. Ponure, ogorzałe i nieprzyjemne oblicze jego cechował jakiś surowy i prawie gniewny wyraz; mimo to jego czyste jasno-niebieskie oczy, chociaż ciągle przykryte czarną, najeżoną brwią, nieraz jak najprzyjażniej, jak najczuléj przemawiały... Niekształtnéj, odrażającéj powierzchowności, w ubiorze zawsze odznaczał się brudném niechlujstwem; zwykle nosił niezgrabne, w formie serca skrojone boty, na spodniach z szaraczkowego sukna, długi, niebieski, wytarty surdut, czarną kamizelkę i białą, niby sznureczek wkoło szyi owiniętą chustkę. Tak występował przed najznakomitszemi a nawet najdostojniejszemi osobami, które milcząc wybaczały przesadzie tego sławnego męża, gdyż nauka i powodzenie jego jako lekarza i chirurga były bardzo znakomite.
Nie zapomnę nigdy piérwszego dnia który przepędziłem u doktora Clément. Przywiózł mię ze szpitala fiakrem którego zwykle na swe wizyty najmował. Przejęty uszanowaniem chciałem usiąść obok woźnicy, ale wstrzymał mię mówiąc opryskliwie i surowo:
— Co to znaczy?
— Siądę obok woźnicy, proszę pana...
— Alboż przy mnie nie ma miejsca?
— Przebacz pan... ale uszanowanie...
Wzruszył ramionami, wsiadł i skinął na mnie abym przy nim zajął miejsce.
Skoro fiakr ruszył, doktór rzekł do mnie:
— Cierpiałeś, walczyłeś, jesteś poczciwy, widzę żeś człowiek... Ja to lubię, widzę że poddasz się moim zwyczajom... a za trzy lub cztéry miesiące które razem przeżyjemy nie pożałujesz twego losu... potém... skoro... mię we wszystkiém zadowolnisz...
— Jakto, proszę pana? — spytałem zdziwiony — za trzy lub cztéry miesiące, znowu mię pan... odprawisz?
— Za trzy lub cztéry miesiące najpóźniéj, a może i daleko prędzéj — odpowiedział mi doktór — ja umrę...
— Pan?... zawołałem, — i dla czegóż w takim przeciągu czasu?
— A dlaczegóż ty kiedyś umrzesz?
— Eh!... proszę pana... przecież wszyscy jesteśmy śmiertelni... Ale któż może koniec swój przewidzieć?...
— Kto cierpi na wielką, nieuleczoną chorobę, kto doświadczony i przewidujący, ten się dobrze zna na sobie, — ze szczególną miną odpowiedział, a potem dodał: — Teraz wymienię ci twoje obowiązki: wyczyścisz mi suknie... jeżeli zechcesz, bo ja o to niewiele dbam... będziesz prowadził dokładny wykaz przybywających do mnie chorych, który utrzymywać zwykłem... będziesz obliczał dochód z tych wizyt i przedstawiał mi ten rachunek co tydzień... bo płacą mi tygodniowo... inaczéj każdyby mię kradł okrutnie... Tak jest — z gorzką pogardą mówił dalej, — bogaci zawsze mają pieniądze na utrzymanie dziewcząt, na kupno koni, na huczne biesiady, na umeblowanie pałaców, ale nigdy nie mają ani szeląga dla lekarza, któremu przecież zawdzięczają zdrowie, który im pozwala całować dziewczęta, jeździć konno, wyprawiać uczty i pysznić się w swych pałacach. Tym ludziom sprzedaję ja zdrowie, jak drudzy sprzedają wino lub sukno... Kto mi dłużny, powinien zapłacić... inaczéj go pozwę.
Tu wlepiając, we mnie przenikliwy wzrok, doktór spytał ostro.
— Prawda... że tę chęć zysku uważasz za nieszlachetną?
— Panie...
— Mów otwarcie, — groźnym głosom rzeki daléj. — Dlatego cię przyjąłem, żem cię uważał za człowieka szczerego.. oddaliłem twojego poprzednika, bo kłamał przedemną... a kłamstwo to niezawodny znak złego, pospolitego charakteru. Oddawna szukałem tęgo co w tobie znaleźć myślę; poczciwą, wzniosłą duszę, chociażeś nizko postawiony... Przekonaj mię, że się na tobie nie zawiodłem... a nieraz głośno w twojéj obecności dumać będę... Powiedzże co myślisz o mojéj chciwości? hę?
— Ej proszę pana, — odrzekłem ośmielony, — ja zupełnie inne wyobrażenie miałem o sztuce lekarskiej... Mojém zdaniem było, to...
— Kapłaństwo... nieprawdaż? To zwykłe słowa — rzekł przerywając mi szyderczym śmiechem.
A potém dodał:
— Niechże będzie kapłaństwem... A więc! alboż ksiądz nie żyje z ołtarza?
W téj chwili fiakr nasz stanął przed okazałym pałacem... Bez wątpienia niecierpliwie oczekiwano mojego pana, bo zaledwie pokazał się, natychmiast stojący na czatach lokaj zawołał spiesznie otwierając drzwiczki:
— Ah panie doktorze... mówią że pan markiz jest bardzo niebezpieczny... że ani chwili nie ma do stracenia... Właśnie wysłano po pana jeden powóz do Hotel-Dieu, a drugi do pańskiego mieszkania... obawiano się abyś pan nie zapomniał...
— Dobrze, dobrze, — opryskliwie rzekł doktor, a czy są już moi pomocnicy?
— Panowie ci są tu już od pół godziny....
— Czekaj na mnie, — rzekł mi mój pan, — tu można zrobić niezły połów; ale ja przestanę na tém co mi właśnie potrzeba... ten stary markiz jest to król wszystkich skąpców i hulaków.
To powiedziawszy doktor Clément wszedł do pałacu.
Podczas nieobecności mojego pana rozmyślałem nad naganną chciwością, którą się sam szczycił. Zasadę aby bogaci których leczył wynagradzali go, uznałem za słuszną, wszakże nie należało okazywać tyle chciwości. Doznałem nadto smutnego uczucia na wspomnienie przepowiedni doktora o blizkiéj jego śmierci, którą on przewidział zapewne w skutek głębokiéj nauki.
To zaparcie się życia, które doktór, jak powiedział, w oznaczonéj godzinie zakończyć musiał, uważałem za rzecz nadzwyczajną. Następnie stanęły mi na myśli rozmaite wieści jakie krążyły po salach szpitala Hotel-Dieu: mówiono że jego domowe życie było niezmiernie tajemnicze i nadzwyczaj dziwaczne. Milioner, bo jego ogromnej nauce wyrównywała chciwość, jak głoszono, wiódł życie najbrudniejszego skąpca; od wielu lat wdowiec, jedynym dziedzicem ogromnego majątku żostawia syna, niegdyś jednego z najcelniejszych wychowańców szkoły politechnicznéj, obecnie inżyniera, majątek ten zdawał się tém większym, że od blizko dwudziestu lat doktor Clément zarabiał rocznie przeszło sto tysięcy franków, a spożywał zaledwie dziesięć.
Nakoniec opowiadano niepodobne do wiary, i że się tak wyrażę, najniesmaczniejsze wieści o domu który zajmował przy jednéj z opustoszałych ulic na Marais; nikt tam nie miał wstępu, bo doktor w sąsiednim domu miał rady swoje udzielać.
Cyniczne wyznanie samego doktora, nie dozwalało mi bynajmniéj wątpić o jego nienasyconéj żądzy zysku, żądzy tém naganniejszéj, że go miano za niezmiernie bogatego, i że dni jego, jak sam oświadczył, policzone były. Atoli wspaniałomyślne współczucie jakiego mi dał dowody, i prawie ojcowska troskliwość jego dla Reginy, nie łatwo pogodzić się dawały z jego widoczną chciwością. Skąpcy i chciwi mają serce z wszelkich uczuć wyzute, a według mojego zdania, człowiek umiejący cenić i szacować księżnę de Montbar, nie mógł miéć chciwéj, nikczemnéj duszy.
Powrót doktora przerwa! moje rozmyślania. Twarz jego jaśniała radością gdy wskoczył do fiakra i zawołał (słowa jego powtarzam w całéj ich surowéj energii):
— Uratowany.. ale porządnie za to zapłacił, stary kutwa...
Wydobył z kieszeni surduta, paczkę bankowych biletów, i pokazując mi ją, z tryumfującą miną dodał:
— Dwadzieścia tysięcy franków.
— Dwadzieścia tysięcy franków! — zawołałem do najwyższego stopnia zdumiony.
— Zarobione w ciągu siedmiu minut. Operacya nie trwała dłużéj.
— Dwadzieścia tysięcy franków, — rzekłem — to ogromu.
— Ogrom? — pogardliwie wzruszając ramionami powtórzył. — Ogrom?... stary sknera, który ma przeszło dwa miliony dochodu, a wydaje ledwo dwa procent? Bez téj operacyi byłby zdechł jak pies... I cóżby robił ze swojemi milionami?... Ale co za piękna scena do komedyi!: — dodał mój pan, z ukontentowaniem zacierając ręce. — Przybywam: Markiz leży na łożu boleści, cierpi na wklęśniętą rupturę... co zawsze bywa śmiertelne. Moi pomocnicy już tam byli. Markiz skoro mię obaczył zawołał:
— Ah! kochany doktorze, przybywaj na pomoc... w tobie tylko mam nadzieję... Wiem że choroba moja może być śmiertelną; aleś ty jest anioł zbawczy... tak, tyś jest Bóg.
Obejrzałem go i rzekłem: — Jeżeli za kwadrans nie dokonamy zręcznéj operacyi, jesteś pan zgubiony.
— Mój nieoceniony doktorze, życie ci winien będę!
— Być może; ale piérwéj, kto tu płaci?
— Ja doktorze... i po królewsku, wiész to dobrze; ale nie mówmy o tém... Żywo... żywo...
— Owszem mówmy o tém. Zresztą ja znam pana; musiałbym czekać dwa lub trzy lata nimbym od pana choć szeląg wydobył, a i to zapewne chyba drogą processu. Daj pan zatém natychmiast dwadzieścia tysięcy franków, albo... dobra noc.
Nie mogłem ukrywać zgrozy słysząc te nielitościwe słowa; doktór niby nie zważając na to mówił daléj:
— Jezu, dla Boga! — odpowiedział markiz, — dwadzieścia tysięcy franków... od razu... Ah! to okropność... a tu czas ubiega. O Boże! Boże! kochany doktorze czas ucieka.
— Bardzo wierzę że ucieka... Już i tak dwie minuty upłynęło — rzekłem:
— „Ależ kiedy ucieka”, rozdzierającym głosem zawołał markiz... „to przystąp do operacyi doktorze.”
— Ależ kiedy ucieka... to zapłać panie markizie. — Nareszcie obawa śmierci przemogła sknerstwo; jednemu z krewnych dał klucz do swojéj kassy i powiódł za nim smutném okiem, a widząc że odbieram dwadzieścia tysięcy franków, zawołał wśród operacyi:
— Ah! to jeszcze nie wszystko, — dwadzieścia tysięcy franków w rentach!
I doktor Clément pożądliwém okiem spojrzawszy na owe dwadzieścia tysięcy franków, dodał:
— To tylko żałuję... żem nie żądał stu tysięcy franków, podobnie jak od pewnego milorda, księcia Castleby, okrótnego hulaki; markiz byłby dał... Ale zaczynam rozważać... i, jak powiadasz, rozpoznawać, że taka chciwość ma w sobie coś nieszlachetnego...
W téj chwili powóz nasz stanął, nie wiem już na jakiej ciemnéj i smutnéj ulicy przedmieścia Saint-Marceau; weszliśmy na piérwsze piętro opuszczonego domu, pan mój otworzył drzwi na poddaszu i ujrzałem obraz okropnéj nędzy. — Były tam mąż, żona i troje wychudłych, bezsilnych, na pół nagich dzieci; żona, znakomitéj piękności kobiéta, kołysała niemowlę; zaledwie łachmanami pokryty mąż koloryzował niezgrabnemi kopersztychami naklejone papierowe paczki, w których korzenni kupcy cukry sprzedają.
Przybycie doktora Clément, zupełnie tym nieszczęśliwym nieznajomego, wprawiło ich w podziwienie i kłopot; milcząc i prawie z bojaźnią spojrzeli na nas.
— Czy pan się nazywasz August Levasseur? — spytał mój pan utkwiwszy badawcze spojrzenie w nieszczęśliwego i pilnie mu się przypatrując, jakby chciał czytać w głębi jego duszy.
— Tak... panie, — odparł zakłopotany młodzieniec, na którego twarzy od nędzy wychudłéj i nieogoloną brodą zarosłéj, malował się wyraz znakomitego rozumu, łagodności i szczéroty.
— W Montpelier przyznano panu stopień doktora medycyny?... pytał znowu mój pan.
— Tak panie... drżąc odpowiedział młodzieniec i spoglądał na żonę coraz bardziéj zdziwionym wzrokiem.
— Examen odbyłeś pan jak najświetniéj; wiodłeś wzorowe życie, — rzekł znowu doktor Clément — dostarczyłeś pan wybornych wypracowali anatomicznych... jesteś pan równie zręcznym chirurgiem jak dobrym lekarzem,... a jednak, znękany współzawodnictwem nie mogłeś w Montpellier znaleźć utrzymania, gdzie z miłości zaślubiłeś pan tę zacną i piękną kobiétę... potem zaś przybyłeś do Paryża... w nadziei poprawienia losu...
— Ależ panie... rzekł do najwyższego stopnia zdziwiony młody lekarz, — kto... pana mógł tak dobrze uwiadomić?...
— W Paryżu, — zaczął znowu mój pan, — zupełnie tak samo jak w Montpellier, nie mając protekcyi, nie znalazłeś ani pomocy, ani przychylności u kolegów, którzy sami dla własnéj eksystencyi chorych sobie wydzierać muszą; bo tu jak wszędzie, wielcy małych pożérają... że zaś musiałeś utrzymywać rodzinę, musiałeś przeto uciec się aż do najnędzniejszych środków, byleby uzyskać choć kilku pacjentów; musiałeś pan pochlebiać odźwiernym, aby cię zalecali lokatorom, lub téż przekupkom przyrzekać procent, aby cię zalecały dziewczętom które u nich mleko kupują... znam ja te wszystkie okropności, wypływające z nielitościwego, nieszczęsnego współzawodnictwa; a pan, człowiek pełen serca, pełen nauki i rozsądku, zniosłeś to poniżenie, boś twe dzieci, twą żonę, tego anioła... o! wiem to... tego anioła w odwadze i poddaniu się losowi... wyżywić musiał...
To słysząc młodzieniec, sam nie wiedząc co się z nim dzieje, podał rękę żonie, i oboje zalali się gorzkiemi łzami.
Pan mój mocno wzruszony, mówił dalej:
— I mimo tego bolesnego upokorzenia, praktyki nie miałeś... Byłeś ubogi, nieśmiały, skromny, a nadto... nędznie mieszkałeś w oberży, i dla tego nikt ci nie ufał;... nakoniec przyszedłeś do téj ostateczności, że na żywność musiałeś sprzedawać suknie... nie mogłeś się więc nigdzie pokazać, skryłeś się zatém na to smutne poddasze, gdzie wraz z twą rodziną byłbyś umarł z głodu, gdyby ci talent kolorysty jakiegokolwiek nie przynosił zarobku. Tym sposobem zarabiasz pan około piętnastu soldów dziennie, po ośmnastogodzinnéj pracy, a jednak... tém żyjesz z twoją rodziną!!!...
— Panie!... z wyrazem bolesnéj godności zawołał młodzieniec, — nigdy się nie skarżyłem... i niepojmuję, skąd pan, — a nie mam honoru znać pana, — powziąłeś wiadomość o tych smutnych okolicznościach... Nie wiem w jakim zamiarze pan tu przybywasz... nie wiem nawet pańskiego nazwiska...
— Moje nazwisko? — rzekł doktor Clément przerywając młodemu koledze, — ja... ja się nazywam pan Just..
Nazwisko Just przypomniało mi tajemniczego opiekuna, o którym mówili mi Bamboche, Baskina i Baltazar... Niewątpliwie zatem doktor Clément tém imieniem pokrywał swe dobrodziejstwa.
— A teraz, — rzekł znowu, — pomówmy o interesach, bo mi spieszno... W Paryżu pozostać nie możesz... boś ani intrygant, ani masz tyle znajomości iżby ci się wiodło. Tutaj zginąłbyś niezawodnie. Paryż przepełniony dobremi, wybornemi lekarzami, kiedy tymczasem trzy części francuzkich włości mają za lekarzy samych osłów lub empiryków. Chceszże przyjąć miejsce które ci ofiarują: Dziesięć tysięcy franków gotówki, tysiąc pięćset franków rocznéj płacy, i ładny domek w mieście Montbar w prowincyi du Berri.
Na ten niespodziany projekt, młodzieniec i jego żona spojrzeli po sobie z nieufném zdziwieniem, bo bez wątpienia, taką przyszłość za zbyt piękną uważali.
— O Boże! racz mi pan darować, — wzruszonym głosem rzekł młodzieniec, — ale... tę ofiarę uważamy za tak nadzwyczajną, że nawet wierzyć w nią nie śmiemy; wszystko jednak przekonywa że pan mówisz seryo.
— Cierpliwości! — zawołał mój pan... oto są warunki: za tysiąc pięćset franków i ładny domek, będziesz pan lekarzem księcia i księżny de Montbar (bo ich zamek przytyka do miasta), w ciągu ich pobytu na wsi... w prowincyi Berri. Przytém będziesz mógł praktykować w okolicy, bo na pięć czy sześć mil wkoło, jest tam tylko jeden urzędnik zdrowia, największy w świecie nieuk, który sam więcej zabija chłopów aniżeli cholera. Lecz, — z goryczą dodał doktor Clément, — urzędnik zdrowia... jest bardzo dobrym lekarzem dla wieśniaków... jeżeli mu mają czém płacić; prawo upoważnia do téj pół-nauki. I rzecz bardzo prosta: razowy chléb dla ubogich, bułki dla bogatych... Tak więc zaniesiesz zdrowie i życie w pięcio lub sześciomilową przestrzeń, dotąd empirykom zostawioną, a że jesteś bardzo dobry, bardzo ludzki i bardzo światły, nieopisaną zatém przysługę wyświadczysz téj nieszczęśliwej wiejskiéj ludności. Jeszcze słówko... Co do dziesięciu tysięcy franków — i doktór Clément złożył dziesięć bankocetli na stole młodego lekarza — procent od nich spłacisz odwiedzając bezpłatnie biédnych ludzi i kupując im lekarstwo... polecono mi abym te pieniądze w podobny sposób umieścił... Oto masz list do rządcy zamku de Montbar... Dom w którym mieszkać będziesz należy do zamkowych przyległości; wszystko już z góry z księżną zostało ułożone, wyjąwszy twojej zgody: jeżeli przyjmiesz, wyjedziesz skoro zechcesz.
— Czy przyjmę! — zawołał młodzieniec z zachwyceniem załamując ręce. — Ależ jeżeli wszystko to nie jest snem... to spełniły się najdroższe nasze życzenia!... z bólem serca przybyliśmy do Paryża... bo...
— Bo bardzo lubicie wieś, — podchwycił doktór, — ty i twoja anielska żona jesteście namiętni botanicy, jak o tém przekonywa ów piękny zielnik któryście oboje ułożyli w Montpellier, o z którym rozłączyć się było wam bardzo bolesno.
— Ależ, — rzekł młody lekarz z nowém zdziwieniem patrząc na żonę, — zkąd pan wiesz te szczegóły?
Dostrzegłem że pan mój nagle zbladł okropnie, chociaż zdawał się walczyć z gwałtowną boleścią; jego rysy mocno się zmieniły, położył rękę na sercu, widać że czuł tam srogi ból... Wreszcie po nadludzkiem nad sobą wysileniu, rzekł przerywanym głosem:
— Przyjmujesz... dobrze... Jutro przyszlę tu zaufaną osobę dla zawarcia ostatnich układów.
To powiedziawszy doktor Clément ruszył ku drzwiom.
— Panie, — zawołał młody lekarz, — nie przyjmę tych niepojętych dobrodziejstw, dopóki nie będę wiedział...
— Nie widzisz więc że wzruszenie zabija mię... Puść mię! tak nakazująco zawołał pan mój, że młody lekarz stanął niemy, nieruchomy, podczas gdy doktor Clément szybko wychodził z poddasza.
Doktor schodząc ze schodów musiał się oprzeć na mnie, i kilka razy stawał mocno ręką przyciskając serce, jakby chciał powstrzymać jego uderzenia; oddychał ciężko, przerywanie, rzekłbyś że go coś okropnie dusiło.
Skoro przybyliśmy do powozu, doktór wsiadł i kazał woźnicy jechać do pałacu de Montbar...
— O Boże! co panu jest?... zawołałem strwożony...
Zamiast odpowiedzi, pan mój wziął mię za rękę i lekko odtrącił; zrozumiałem znaczenie tego poruszenia, i milcząc czekałem aż skończy się przesilenie w téj chwili mojego pana dręczące.
Pojąłem, że to był attak nieuleczonéj choroby, która, jak utrzymywał doktór, wkrótce niezawodnie o śmierć go przyprawi.
Powoli jednak oddech jego stał się swobodniejszy, bladość zaczęła ustępować, widocznie mniéj cierpiał. Wtedy nie mogąc dłużéj ukryć uwielbienia dla wspaniałomyślnego czynu, którego byłem dopiéro świadkiem i tylu innych o jakich się przypadkowo dowiedziałem:
— Ah! panie! — zawołałem, — pojmuję teraz dlaczego tak nielitościwéj wymagasz zapłaty od bogaczów!
Doktór Clément nie odpowiedział, ale dając mi znak milczenia oparł głowę o poduszki powozu, zamknął oczy i leżał bez ruchu, niby skołatany, złamany.
W milczeniu przypatrywałem się jego twarzy; nosiła ona piętno potężnego, energicznego charakteru; jego wielkie poorane czoło świadczyło o długoletniéj nauce i rozwadze; usta linij mocnych i surowych wyrażały dobroć rozsądną. Nie wiém czy głębokie uwielbienie jakie dla niego uczułem na mój sąd wpłynęło, dosyć że wtedy fizyonomia jego wydała mi się poważną i pogodną, jak fizyonomia starożytnego mędrca.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Seweryn Porajski.