Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom V/PM część III/8

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Marcin Podrzutek
Podtytuł czyli Pamiętniki pokojowca
Wydawca S. H. Merzbach
Data wyd. 1846
Druk Drukarnia S Strąbskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryn Porajski
Tytuł orygin. Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


8.
Zlecenia.

Jakkolwiek byt mój nie był zupełnie zabezpieczony, jednak od kilku miesięcy żyłem wolny od haniebnych i zgrozą przejmujących stosunków, które mię skalały; dzięki protekcji przyjaciela mojego, woźnicy fiakra, byłem patentowanym komissantem, u drzwi hotelu przy ulicy de Provence. Przez niepojęty a nader dla mnie bolesny zbieg okoliczności, nie otrzymałem żadnéj odpowiedzi od Klaudyusza Gérard do którego często pisywałem; wdowa po panu de Saint-Etienne również milczała; niecierpliwie oczekiwałem nadejścia wiosny, w nadziei że jako cieśla znajdę robotę. Moje rzemiosło kommissanta niezbyt mi się podobało, jako z pewnych względów tchnące służebnością, która mię częstokroć mocno bodła... A jednak, nie jeden rok życia spędzić miałem w służebności... Sprzeczność ta wkrótce się wyjaśni.
Zawisłość tę osładzał mi jedynie (i wyznaję że nawet dosyć szczodrze), jakiś rodzaj miłego dumania któremu się oddałem odkąd poczułem w sobie gwałtowną potrzebę samotnego zagłębiania się w lubych marzeniach a raczéj wspomnieniach, aby tym sposobem uniknąć obrzydłéj rzeczywistości jaka mię nieraz otaczała.
Z dumań do uwag szybkie jest przejście, zwłaszcza kiedy je podsyca silne uczucie ciekawości... lecz ciekawości nie dziecinnéj, nizkiéj, raczéj powiedziałbym prawie... filozoficznéj — jeżeli takie wyrażenie się nie byłoby śmiechu godném; każdy więc łatwo pojmuje, że moje powołanie komaiissanta, nastręczało mi rozległe pole do moich studjów.
I tym razem znowu, przekonałem się o prawdzie twierdzenia Klaudyusza Gérard, że: „— we wszystkich warunkach życia nauka moralną i materyalną przynosi korzyść.” — Umiejący czytać i pisać kommissanci byli zbyt rządkiém zjawiskiem, naturalnie zatém w niejednéj okoliczności wziąłem górę nad moimi współkolegami, a tę przewagę nieraz przychodziło mi podtrzymywać siłą pięści, bo mi jéj zazdrościli niepiśmienni współzawodnicy; szczęściem byłem zwinny i silny, wszystkie więc tego rodzaju wałki, na moję korzyść wypadły. Tak energicznie bronione stanowisko moje, nakoniec utrwaliło się i było szanowane; nieraz nawet dawnym moim nieprzyjaciołom z rogu ulicy zdołałem wyświadczyć kilka małych przysług, bądź pisząc za nich, bądź im czytając. Co do upokorzenia, tej głównéj cechy mojego stanowiska, długi pobyt w praktycznéj szkole Klaudyusza Gérard nauczył mię, iż człowiek w każdym stanie i miejscu godnie zachować się i godnie postępować może.
Żyłem więc od dnia do dnia, szukając przyjemności jużto w zbadaniu natury danego mi polecenia, bądź z nakazanego mi pośpiechu, bądź ze sposobu przyjęcia listu, lub danéj odpowiedzi; już to w zgłębianiu charakteru, gustu, a nawet namiętności osób które mię częściej używały. Uwagi te tém łatwiéj czynić mogłem, że skromny mój stan kommissanta, nie wzbudzał żadnej nieufności; to téż nieraz, słowa które nie sądzono obym słyszał, albo też okoliczności ważne jedynie dla bacznego, roztropnego spostrzegacza, objaśniały mię i naprowadzały na drogę wielu odkryć.
Nie powierzając nikomu moich uwag, upatrując w nich tylko rozrywkę w doktiiwym smutku, lub środek dokładniejszéj pod względem praktycznym znajomości ludzi i rzeczy, bez skrupułu oddawałem się tak niewinnemu zgłębianiu obyczajów.
Od miesiąca używał mię nie tylko codzień, ale i po całych dniach prawie, młodzieniec zajmujący małe mieszkanie w hotelu przy ulicy de Provence, u którego drzwi prawie ciągle stałem.
Baltazar Roger (był to ów hebes który tak zmierził życie biédnemu Leonidasowi Rekin, celującemu uczniowi, później zaś skromnie odgrywającemu rolę człowieka ryby), Baltazar Roger, którego imię posiada dzisiaj europejską sławę, wówczas znany był tylko kilku przyjaciołom, wtajemniczonym w jego dzieła. Ten młody poeta miał najlepsze serce, dowcip najweselszy i najoryginalniejszy w świecie. Brzydki był, ale jego brzydota tak była przyjemna, ożywiona i krotochwilna, śmiał się zawsze z całego serca i najpiérwszy ze wszystkich głupstw swoich, albo też tak naiwnie wierzył w niepodobne do prawdy a niewinne kłamstwa swoje, które nakoniec ze szkodą jego na jaw wychodziły — że zapominano o brzydocie jego, pomnąc tylko na sam dowcip i dobroć.
Mimo tę wesołość umysłu, mimo wytryski dowcipu, poezye Baltazara miały charakter ponury, namiętny, dziki, młody pisarz wówczas dziwaczne i złowrogie tytuły poświęcał, panującemu smakowi.
Kommissa jakie mi Baltazar od miesiąca poruczał były mozolne, częste, nieskończone; celem ich była sprzedaż dzieł jego, wtedy pogardzanych, dzisiaj zaś sprawiedliwie i chciwie poszukiwanych. Z księgarzami nic począć nie można było. Odbywszy pielgrzymkę po wszystkich cyrkułach Paryża, smutny wracałem do Baltazara odnosząc mu napowrót płócienny worek z rękopisami.
Te odmowy, to niepowodzenie, Baltazar znosił z stoiczną spokojnością, z niezachwianą wesołością; nigdym nie miał szlachetniejszego i bardziéj budującego przykładu pociechy, nadziei i pogody duszy, jakie czerpać można w pracy i nauce, w nauce! téj słodkiéj matce (alma mater, jak mawia! Baltazar). Ubogi był, często nawet znajdował się w bardzo kłopotliwém położeniu, a nigdy nie opuszczała go ufność w przepysznéj przyszłości, téj nagrodzie jego talentu; nie była to jednak duma, lecz przeczucie, uczucie własnéj wartości.
Pewnego poranku, oddając mi kosztowny swój worek pełen zwitków papieru rzekł:
— Marcinie... jest tu — 1° skołatane serce, 2° uśmiechy szatana, 3° facecye wisielca... do każdego rękopisu dołączam list... każdy rękopis i każdy list zaadresowałem do innego księgarza. Zalecam ci jak najwyraźniéj, abyś żadnego rękopisu nie zbywał za mniéj jak za cztery tysiące franków. W ogóle żądam, dwanaście tysięcy franków... za trzy rękopisy. Nadewszystko zaś... Marcinie... nadewszystko! nadewszystko! każ sobie płacić złotem, czy rozumiesz?... czystém złotem, jużem się o to umówił i zgodził z mojemi księgarzami. — Nie chcę żadnych bankocetli, ani talarów, tylko samo złoto, rozumiész?
— Rozumiem, panie.
— Masz tu szkatułeczkę w któréj się bardzo łatwo pomieści sześćset luidorów... oto kluczyk do niéj... włóż go w środek... a strzeż się, mój Marcinie... filutów nie mało... będą się kręcić koło ciebie... uważaj; te łotry węchem czują złotko... choćby nawet o milę od ciebie byli.
— Bądź pan spokojny, umiem być ostrożnym.
Baltazar Roger wydał mi te rozkazy z tak dobrą wiarą, tak pewnym był owych sześciuset luidorów, że mimo doznanych tylokrotnych niepowodzeń, podzieliłem nakoniec to jego przekonanie; lecz niestety! złudzenie krótko trwało, i ja wróciłem w kilka godzin po wyjściu.
— Spodziewam się żeś brał tylko samo złoto! — zawołał Baltazar skoro mię postrzegł.
— Panie, nic mi nie dawano...
— Tylko same bankocetle? o gbury!
— Nie panie... ale...
— No to talary? o wałkonie! za bozką ambrozyę płacą grubemi talarami... brzydkiemi talarami... jakby za cukrowy syrop... lub suszone śliwki... o korzenniki! o tchórze! Dla poetów powinniby obmyślić brylantową monetę!
— Ale proszę pana, mnie nic wcale nie dawano, smutnie odpowiedziałem:
— Możeś nie trafił do księgarzy?
— Owszem panie.
— No, to cóż?
— Oto! proszę pana, jeden dał mi ten list; drudzy oświadczyli, że teraz handel niedobrze idzie... że nie mogą nic drukować, a mianowicie skoro autor nieznany!
— O woły! o osły! — zawołał Baltazar; nie wiedzą jak wielką potęgę wydobyć można... z nieznanéj ilości! Bonaparte... przed oblężeniem Tulonu, takie był nieznanym!... Ilość nieznana!... a wszakże to pewnik naszéj epoki! Powiadasz więc... że ci Filistynowie nawet nie otwierali moich rękopisów!
— Nie, panie... nie chcieli nawet abym je z worka wydobył.
— Nie czytali... odrzucili... rzecz bardzo prosta... spokojnie i dumnie rzekł Baltazar Roger, — o! drogo oni mi przypłacą ten brak rozsądku... Po sto luidorów więcéj za każdy rękopis? Jak myślisz, Marcinie? czy dosyć po sto luidorów?
— Panie...
— Tyś naiwny, rzetelny, i nic cię ta kwestya nie obchodzi, powiedz więc Marcinie! czy dosyć sto luidorów? Podobało mi się zrobić cię sędzią worka tych faryzeuszów... chcesz może abym podwyższył cenę o dwieście luidorów?
— O! proszę pana...
— Niech więc stanie na stu... Tyś wspaniały, młodzieńcze! tyś wielki!... A więc przyniesiesz mi jutro dziewięćset luidorów złotem... bo te bydlęta muszą czytać moje poezye, ręczę ci; już ja mam na to sposób niezawodny. — Przyjdzie tu jutro, ale bardzo rano... bo przed drugą chciałbym mieć pieniądze... dla ciebie przeznaczam dwadzieścia pięć luidorów... będzie to mała fortunka... kupisz sobie zastawny liścik... albo co zechcesz. Możesz zostać milionerem... Jakób Lafitte przyszedł do Paryża tylko z dwoma luidorami w kieszeni... a ty ich masz dwadzieścia pięć... możesz więc być dwadzieścia trzy razy bogatszym od niego... To nieźle, co? Otóż to tak się nagradza, dobrych kommissantów... Dwadzieścia trzy razy bogatszy od Jakóba Lafitte!... No, do jutra, Marcinie; weź moje buty... ale nie łachocz ich szczotką zanadto... bo jedna z tych dwóch sierotek i tak już mocno wyszczerza ząbki przez przyszwy... do jutra, mój kochany!
Wszystkie te niedorzeczne wróżby oczekującym mię majątku, Baltazar powiedział bardzo seryo i w najlepszej wierze. W zachwycie potężnéj wyobraźni swojéj, najnierozsądniejszą nadzieję brał za rzeczywistość... Z niezmordowanym zapałem znowu zabierał się do pracy, nieraz dwa i trzy dni nie wychodząc z domu.
Poeta przyrzekł mi dwadzieścia pięć luidorów; ta summo, a nawet dwudziesta piąta jéj część byłaby mi przyszła w samą porę. Od miesiąca, Baltazar cały mój czas zajął swojemi literackiemi zleceniami, a że dotąd nic mi jeszcze nie zapłacił, w wielkim więc byłem kłopocie, zwłaszcza, że oszczędzony tuzin franków już się wyczerpywał.
Kiedym raz, z wielką boleścią serca, prosił go o trochę pieniędzy, Baltazar rzekł mi pompatycznie:
— Ej wstydźże się! myślę ja o czemś lepszém dla ciebie niż o dziennej zapłacie.
Odebrawszy taką odpowiedź, nie śmiałem powtórzyć mojego żądania. Baltazar tak był dobry, tak serdeczny, żem się go zranić obawiał. Postanowiłem więc czekać, nie wiedząc sam jak wybrnę z tego położenia, jeżeliby dłużej trwać miało.
Niezupełnie dowierzałem obiecanym dwudziestu pięciu luidorom o mianowicie uzyskaniu dziewięciuset takich samych sztuk złota, ale widziałem że Baltazar tak był pewnym swego, i tak dalece sam pragnąłem aby się ziściły jego nadzieje, żem je mimowolnie w części podzielał.
Lecz niestety!... nazajutrz, nowe niepowodzenie. Księgarze teraz już nie tylko nie chcieli przeczytać listów, nie tylko nie przyjęli rękopisów, ale mię prawie za drzwi wypchnęli...
Znowu zatém wspinałem się na piąte piętro do mieszkania Baltazara, niosąc pod pachą worek z rękopisami, a w ręku niepotrzebną szkatułkę na pieniądze: rozmyślałem jakimby sposobem, niezbyt raniąc miłość własną poety, poprosić go powtórnie o małe zaliczenie, bo właśnie wymówiono mi komorne w izdebce zajmowanéj przy ulicy św. Mikołaja, gdyż dawno nic nie płaciłem.
Drzwi od mieszkania Baltazara zastałem otwarte; ale jakżém się zdziwił, gdy w przedpokoju poety ujrzałem tłómok i materac, a przez uchylone drzwi dosłyszałem wybuchy śmiechu i wesołą rozmowę, temi słowy przeplataną:
— O! poczciwy... kochany Robercie... cóż za niespodzianka!...
Na imię Roberta, przyszedł mi na pamięć podróżny, któremu przenosiłem pakunek gdy wysiadał z parostatku, owa osoba, którą mimo przebrania i zmiany rysów, poznano, w oczach moich przyaresztowano i do więzienia zawieziono.
Spojrzałem na tłómok leżący w przedpokoju Baltazara i poznałem na nim dawniéj już dostrzeżony adres: Hrabia Robert de Mareuil.
Nie ma wątpliwości, był to przyjaciel dziecinnych lat Reginy, ów Robert, o którym nieznajomy z szynku pod Trzema Beczkami, pod czas mojego z nim spotkania, mówił mi jak o współzawodniku.
Od czasu jak mi się Regina na chwilę pokazała, nie widziałem jéj więcéj; ale szalona miłość moja zamiast ostygać, owszem wzrosła wśród ostrych prób jakie przebyć musiałem; ciągle wspominałem na słowa, które wyrzekł Klaudyusz Gérard:
— „Nie widzimy Boga, a jednak uwielbiamy, czcimy Go, czujemy że nam przewodniczy, że nas na dobréj drodze utrzymuje. — Taka zatém niech będzie miłość twoja dla tej tajemniczéj dziewicy, dla téj gwiazdy życia twojego...”
I tak też było: w uwielbianiu niewidzialnéj i nieobecnéj Reginy, czerpałem siłę do walki z hańbą w jaką mię popychała prawie nieprzeparta potęga nędzy.
Niespodziane zatem spotkanie Roberta de Mareuil, z tysiąca powodów ważném dla mnie było. Z gwałtowném biciem serca zapukałem do drzwi pokoju, w którym się znajdowali Baltazar i Robert.
— Wejdź, — rzekł mi poeta.
I ujrzawszy mię, z radosném uniesieniem zawołał:
— Robercie... oto nasz okręt!... w sam czas przybywasz... skąpiemy się w złocie...
To mówiąc, poeta, któremu oczy błyszczały jak dwa karbunkuły, pochwycił z rąk moich sławną szkatułkę; ale, niestety! poczuwszy, że djabelnie lekka, wzruszył ramionami, niecierpliwie i z wyrzutem zawołał:
— No proszę... otóż znowu te bankocetle?... te cuchnące szmatki, przesiąkłe wszystkim brudem kassyerskich palców!
Niepodobna opisać, wrażenia istotnéj odrazy z jaką Baltazar Roger otworzył szkatułkę mającą zawierać tyle wzgardzone bankocetle.
Otworzył... nic w niéj nie znalazł.
Zawsze spokojny i przedziwnego humoru ani nawet mrugnął.
— A jakże Baltazarze? — odezwał się Robert, jak mi się zdawało dobrze znający bujną wyobraźnię przyjaciela swego... A cóż? czy się skąpiemy w złocie?
— Czekaj do jutra, — pompatycznie odpowiedział Baltazar, — a obaczysz że zamiast brać tę kąpiel w nędznéj i ciasnéj wannie, weźmiemy ją w rzece!... Tak jest, pływać będziemy po czystym paktolu, będziemy się w nim pluskać, nurzać, będziemy w nim brnąć po same uszy. A tymczasem, oczekując téj szczęśliwéj chwili... ty mię nie opuścisz.... Mam tu obok drugi pokój... niech ci służy.
— I ja tak myślę, — odrzekł Robert.. — Alboż sądziłeś że gdzieindziéj mieszkać będę?... Ale, ale, muszę przecież zawiadomić mojego krewnego, że przybyłem... jest to konieczne.
— O jakimże to krewnym mówisz? — spytał Baltazar. — Ja mu zazdroszczę. Jakże się nazywa?
— Eh do licha!... baron de Noirlieu!...
— Ah! wybornie... ten oryginał. Ojciec prześlicznéj panienki... w któréj się...
Robert skinieniem przerwał Baltazarowi.
Dwaj przyjaciele spojrzeli po sobie... nie dostrzegli mojego pomieszania.
Baron de Noirlieu... był to ojciec Reginy.
— Rozumiem cię Robercie, — rzekł Baltazar do przjaciela... — W takich interesach ostrożność nigdy nie zawadzi. Ale bądź spokojny... Marcin, którego tu widzisz i którego ci zalecam, jest to sama prostota, poczciwość uosobiona; szczęśliwy, bo głupi jak gęś... sprytny jak kozioł... regularny jak zegarek, dlatego też niezrównany poseł... Proszę cię o protekcyą dla Marcina.
Robert z pogardliwém roztargnieniem spojrzał na mnie przez chwilkę. Spuściłem oczy truchlejąc aby mię nie poznał; ale obawa moja była zbyteczna.
— Cóż to za jeden ten chłopak? spytał.
— Jest to mój poborca... odpowiedział Baltazar z komiczną godnością otulając się starym szlafrokiem... skarb poczciwości; od czasu jak go używam, jeszcze nigdy nie brakło ani szeląga... w rachunkach które mi zdaje...
— Bardzo wierzę, — z uśmiechem odparł Robert, — a że przy obowiązkach poborcy ma zapewne dosyć wolnych chwil, pozwolisz więc że mu dam jedno zlecenie.
— I owszem, upoważniam cię do tego Robercie.
— Naprzód, daj mi co potrzeba do pisania...
— Wiesz dobrze, Robercie że mamy dwie klassy uprzywilejowanych, u których znajdziesz zawsze pióra pogięte niby myśliwskie rogi, i atrament niby sos z cebulą. Te dwie klassy ludzi stanowią odźwierni i poeci. Otóż jako poeta, to tylko dla ciebie uczynić mogę...
I to mówiąc, Baltazar wskazał przyjacielowi stoik od pomady, na dnie którego pleśniał jakiś niby czarniawy osad... a gąszcz ta tak była lepka, że odarte i ogryzione pióro dotąd w niej jeszcze tkwiło.
— A teraz papieru... — rzekł Robert de Mareuil napróżno szukając na stole poety tego co żądał; natomiast znajdował tam pantofel, karafkę, parę szczypców i surdut; nakoniec, po długiem poszukiwaniu, dwaj przyjaciele znaleźli dosyć dobry arkusz papieru. Rozmącono atrament, hrabia Robert de Mareuil zrobił sobie miejsce na stole i zaczął pisać mówiąc do przyjaciela:
— Wszystko dobrze zważywszy, nie wiem czy mi się ten list na co przyda...
— Naprzód, powiedz, do kogo piszesz?
— Do mojego krewnego.
— Do barona de Noirlieu?
— Tak jest...
— I dlaczegóż wątpisz o skutku listu twojego?
— Mówią że baron prawie zwaryował.
— Ah! bah! A to z jakiej przyczyny?
— Ze smutku...
— Jakiego smutku?
— Z takiego samego na jaki się Jerzy Dandin użalał przed swoim teściem i teściową, — rzekł Robert de Mareuil, spojrzeniem porozumiewając się z przyjacielem.
— Widocznie obaj sądzili, że słów tych nie pojmuję.
— No... no... no... i ten biedny baron, — tonem komicznego politowania rzekł Baltazar — oszalał dlatego?... i to mu w głowie utkwiło?... Potém, miarkując się dodał: wybacz, kochany Robercie... ale, na seryo, to głupstwo, jeżeli w istocie ma miejsce... zbyt ci musi być nie na rękę.
— A to znowu zkąd? — podnosząc głowę żywo spytał Robert de Mareuil.
— Ależ... z powodu... tego... o czém wiesz doskonale.
— Przeciwnie, — mocno patrząc w oczy poety odparł Robert.
— Jakto, przeciwnie?
— A tak, niezawodnie...
— Ależ ja ci mówię... o donnie Elwirze, don Juanie... albo, jeżeli wolisz, o donnie Annie! — powiedział Baltazar.
— Słowem... skoro kommandor stanie na swym piedestale, już więcéj nikomu zawadzać nie będzie, odparł Robert de Mareuil.
— Ah! dobrze!... bardzo dobrze!... teraz cię rozumiem. — rzekł Baltazar Roger. — Ale to bardzo łatwo przekonać się czy baron w istocie zwaryował.
— Nie tak to łatwo... ma on tam starego mulata, nazwiskiem Melchior... to jego poufny sługa... nie tak łatwo wpuszcza on kogo do barona.
— Cerbera ugłaskać można... a wreszcie tylko się dowiadujemy... Któż ten list zaniesie?
— Ten chłopak... — odrzekł Robert de Mareuil wskazując mię lekkiém kiwnięciem głowy, i nieprzestając pisać.
— Czekaj-no, mam dobrą myśl! — zawołał Baltazar Roger.
I poważnie zaczął się przechadzać wzdłuż i wszerz pokoju, kiedy tymczasem Robert de Mareuil list swój kończył.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Seweryn Porajski.