Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom V/PM część III/2

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Marcin Podrzutek
Podtytuł czyli Pamiętniki pokojowca
Wydawca S. H. Merzbach
Data wyd. 1846
Druk Drukarnia S Strąbskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryn Porajski
Tytuł orygin. Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


2.
Spotkania.

Kaleka bez nóg, w towarzystwie człowieka z odrażającą twarzą, oraz młodzieniaszka na którego zwiędłych rysach, równie jak na twarzach jego kolegów, osiadł już wyraz nikczemności i cynizmu, wkrótce opuściwszy wybrzeże, przebiegał labirynt ponurych i wązkich uliczek; a po długiéj wędrówce przybyliśmy na jedne z zewnętrznych bulwarów Paryża. W tém miejscu było kilka rzadkich domów z jednéj strony; postrzegłem że kaleka bez nóg i jego akolici weszli do jakiegoś domiska wkoło którego krążyło lękliwie kilka obrzydliwych kobiet.
Mimo nadziei że może znajdę Bambocha, wahałem się wejść do téj jaskini, a kaleka bez nóg taką przejmował mię zgrozą, iż nie śmiałem przystąpić do niego i zapytać o towarzysza dziecinych lat moich.
Pytałem sam siebie, jak bandyta ten śmie pokazywać się jawnie na ulicach po odkryciu kontrabandy w któréj, równie jak Bamboche, zdawał się miéć udział... wtem nagły zgiełk powstałéj kłótni, wrzawa i brzęk wybijanych okien, zwróciły moję uwagę... przelękniony cofnąłem się.
Zgiełk ten pochodził z komórki do któréj wszedł kaleka bez nóg. W chwili gdy się zbliżyłem, wypchnięto z téj złowrogiéj kryjówki, mocno pijanego człowieka: nim się drzwi sieni zaniknęły, ujrzałem w głębi kalekę bez nóg z jego townrzyszem. Przez górną tych drzwi szczelinę wyglądała rozczochrana głowa kobiéty, po za którą rysowało się znikczemnione oblicze piętnastoletniego dziecka; oboje lżyli pijanemu którego wypchnięto za drzwi; ten zaś, chwiejąc się i opierając o drzewa na bulwarze, to wybuchał śmiechem, to znów wrzeszczał że go okradziono...
Uczucie politowania i ciekawość pociągało mię ku temu nieszczęśliwemu... ale jakże się zdumiałem... gdy poznałem w nim człowieka z prawdziwie panskiém ułożeniem, którego już widziałem opiłego w szynku pod Trzema Beczkami.
Zrazu doznałem jakiéjś radości: chciałem korzystać ze stanu niedołęztwa tego człowieka i wejść z nim to rozmowę, by dowiedzieć się czy Regina, któréj imię napisał na stole w szynku, była w istocie znajomą mi Reginą; chciałem wybadać jakie stosunki istnieją między nim a tą młodą dziewicą, i czy ona mieszka obecnie w Paryżu.
Wyznaję, że myśl zgłębienia tajemnicy za pomocą takiego środka była niegodziwą; ale uniewinniało ją zajęcie, jakie we mnie obudzało wszystko co się tyczyło Reginy: a jeżeli ten człowiek kochał się w niéj lub był od niéj kochany, jakże ważném wtedy było to dwukrotne z nim spotkanie!
— Ci nędznicy skradli pana? — rzekłem ostrożnie podchodząc ku niemu, z obawy oby nie poznał we mnie sąsiada swojego z szynkowni pod Trzema Beczkami.
Spojrzał na mnie zdumiały kołysząc się na chwiejących się nogach i z nowym wybuchem śmiechu odpowiedział:
— Wszystko mi skradli... nocowałem... w téj norze... było nas pięciu... czy sześciu... a między innymi... jakiś do zadziwienia dowcipny gałganiarz... i... kobiéty... o! prześliczne kobiety!... a jak pociągające! W istocie... tutaj już tylko... bawić się można.
I nieznajomy uczepił się mojego ramienia oby nie upadł.
Z zadziwieniem i litością spojrzałem na tego człowieka: w dzień, rysy jego wydały mi się jeszcze daleko czyściejsze, daleko piękniejsze jak zawczoraj, u chociaż wychodził zapewne z długiéj i niecnéj orgii, twarz jego wydawała się świeża i prawie nieznużona; nakoniec, mimo nieład we włosach i odzieży, mimo chwiejący się chód — słodycz i giętkość głosu, pewien odblask odznaczającego się wychowania, które się nawet wstanie opilstwa przebijało, odradzały wyższość jego stanu.
— Powinienbyś pan wrócić do domu, — rzekłem mu, — czy chcesz pan, żebym go zaprowadził na plac i zawołał fiakra?
Tym sposobem spodziewałem się wywiedziéć o jego mieszkaniu.
— Jesteś pan... bardzo uprzejmy, mój panie... mimo twéj greckiéj czapki... i bluzy — odpowiedział z poważnie komiczni grzecznością, — podajesz rękę... utopionemu... w winie... jest to... bardzo... w dobrym... guście... Ale dziękuję panu... dopiero... wieczorem... w nocy... wrócę... do domu... Pojmujesz pan dobrze... pan... tak uprzejmy... minio swej greckiej czapki... że będąc zupełnie pijanym... bo ja jestem nim, wiem to... nie mogę... Wracać... do domu... tak.... aby mię... moi ludzie... widzieli..
— Masz pan słuszność, — rzekłem wlepiając weń wzrok przenikliwy, — ale... gdyby... panna Regina... wiedziała że...
Nie dał mi dokończyć; uśmiechająca się i dobroduszna jego fizjonomia, nagle przybrała wyraz powagi i niespokojności; na chwilę, winne wapory zdawały się rozpraszać pod wrażeniem silnego zdziwienia któremu uległ: wyprostował się, postąpił kilka kroków; wreszcie, zmierzywszy mię nakazującym, prawie gniewnym wzrokiem, zawołał:
— Jakiém prawem wymawiasz to imię, mój panie?
— Wymawiam imię panny Reginy, — dodałem niculękły, — panny Reginy... córki barona...
— De Noirlieu!... zawołał; — pan ją znasz?... pan?
Potém zamilkł, porywczo wyrywając mi swą rękę, cofnął się wstecz i zdziwiony, ciekawy wpatrywał się we mnie z niedowierzaniem...
Ale, jak się można było spodziewać, jego powrót do przytomności był tylko przemijający; powoli, opilstwo wzięło górę w miarę jak nikło zdziwienie, postawa jego na chwilę podtrzymana znowu się zachwiała, kiwnął głową i ciągnął daléj głosem, który napróżno chciał uczynić przenikliwym i przejmującym.
— O!...o!... mój ty uprzejmy człowieku...w greckiéj czapce i bluzie... znasz?... to dosyć... Nie byłbyś... przypadkiem... przebranym... współzalotnikiem? Byłoby to... zajmujące... Ja... liczyłem tylko... na Roberta de Mareuil... przyjaciela od dzieciństwa... i... na... tego okrzesanego brzydala... na tego surowego, bardzo surowego człowieka... na tego...
I znowu nieznajomy z zadowoleniem uśmiechnął się, poczém dodał:
— Jesteś widzę... wielki filut... ale ja mówię to tylko co ci chcę powiedziéć... Ah! szpiegujesz mię... nieprzyjemne to dla mnie towarzystwo,... mój kochany... ale mniejsza z tém, potrafię ja sobie poradzić... jeżeli... za nadto będziesz gadatliwy...
Nazwisko Roberta de Mareuil, które wymówił nieznajomy, przypomniało mi nagle scenę z lasu de Chantilly, scenę któréj najdrobniejsze szczegóły na zawsze mi w pamięci utkwiły... W rzeczy saméj, małemu vice-hrabi Scypionowi, towarzyszył owego dnia drugi chłopczyk zwany Robert, o kilka lat od niego starszy, z bardzo miłą twarzyczką, który przez swe troskliwe nadskakiwanie Reginie, wzbudził we mnie niejaką zazdrość.
Ten Robert bez wątpienia... był przyjacielem dziecinnych lat Reginy... współzalotnikiem o którym wspomniał nieznajomy... Co zaś do drugiego współzalotnika, człowieka surowego, okrzesanego brzydala... nie mogłem domyślić się, ktoby nim był.
Pragnąc dowiedzieć się coś dokładniejszego, rzekłem nieznajomemu:
— Mylisz się pan, co do moich zamiarów... ja...
— Ah!... ah... chcesz mię wyciągnąć na słówka... mój uprzejmy człowieku w greckiéj czapce — przerywając mi zaczął znowu nieznajomy — ale widzisz, mój drogi panie... żem nie tak pijany...jak się zdaje...
— Wspomniałem panu o pannie Reginie de Noirlieu, — rzekłem, — ponieważ jej rodzina... mieszkała w moich stronach...
— Regina? — spytał nieznajomy udając zdziwienie... nie mam... zaszczytu... znania... téj panny.
— A jednak bywasz pan często u jéj ojca... pan wiesz? u barona de Noirlieu... przy ulicy...
Spodziewałem się że nieznajomy wskaże mi resztę adresu.
Ale odparł:
— Ponieważ... nie znam téj panny... nie mogę więc... u niéj bywać... Ah!... pan myślisz... że się czém wygadam...
— Wszakże pan sam, piérwszy, wspomniałeś mi o pannie Reginie.
— Ponieważ... nie znam jéj... nie chcę więc... mówić z panem o niéj... odrzekł.
A że z pijackim uporem, mimo wszelkich zapytań jakie mu o Reginie zadawałem, nie chciał zboczyć od tych odpowiedzi, innych wiadomości zatém żadną miarą powziąć nie mogłem.
Tak gawędząc, szliśmy wzdłuż bulwarku i zdala już dostrzegliśmy rogatkę; nagle nieznajomy rzekł mi tajemniczo
— Słuchajno... mój... uprzejmy człowiecze... w greckiéj czapce, co za wyborny żart! Chciałeś mię wyciągnąć na słówka... a gdybym też kazał cię aresztować powiadając żeś to ty mię okradł... dowiedziałbym się... kto jesteś...
— Mnie przedstawiać za złodzieja?... Taki żart nie miałby żadnego sensu, — odrzekłem, — bo patrz pan coby przy mnie znaleziono.
I pokazałem mu pozostałe mi jeszcze kilka soldów.
— To zawsze coś złowionego, — powiedział nieznajomy wybuchając śmiechem.
I chwycił mię za rękę pragnąc wydrzeć pieniądze które naglém szarpnięciem wytrącił na ziemię. Wtedy rzucił się na mnie i silnie mię ściskając z całego gardła począł wrzeszczeć: złodziéj!
Byliśmy blizko rogatki, przy któréj postrzegałem placówkę. Przerażony skutkami jakieby sprowadzić dla mnie mogło podobne uwięzienie, i na nieszczęście nie mając czasu pozbierać pieniędzy które się tu i owdzie po biocie rozproszyły, z wielkim trudem wyrwałem się z rąk nieznajomego który coraz mocniéj wrzeszczał — i przez pola rzuciłem się za miasto, uciekając jak najspieszniéj.
Ścigany obawą aby mię nie przyaresztowano, szedłem aż do nadejścia nocy, w téj porze roku szybko zapadającéj. Znalazłem się wśród obszernego pola; w dali, na lewo, postrzegłem wieś, na prawo, o dwieście blizko kroków, kilka stert zboża, co mi przypomniało owe sterty w których niegdyś, podczas włóczęgostwa naszego, znajdowaliśmy na noc schronienie wraz z Bambochem i Baskiną.
Nie mając już ani jednego solda, uznałem za rzecz rozsądną przepędzić noc pod jedną z tych stert, zamiast wracania do Paryża i błąkania się tam aż do białego dnia. Od dwóch dni mało czém żyłem, od wczoraj pościłem zupełnie, głód mi zatém srodze dokuczać zaczął. Wzrokiem szukałem jakich korzonków: równina była naga i bruzdami poorana. Po upływie kilku minut doszedłem do stert; dwie z pomiędzy nich stały blizko siebie. Noc już zupełnie zapadła: wyciągnąłem kilka garści słomy, rozłożyłem je na ziemi i ległem na nich, okrywając się szczątkami innego snopu; pora była raczéj wilgotna niż chłodna; to schronienie zapewniało mi prawie bezpieczny przytułek.
Gorzko żałując straty ostatka pieniędzy, które stanowiły jedyny mój zasób, smutnego wszakże doznawałem zadowolenia myśląc, że Regina mieszka w Paryżu, i że bardzo ważną dla niej posiadam tajemnicę. Nie mogłem dłużéj wątpić, że albo kochała tego nieznajomego, albo on ją kochał; a w tém podwójném przypuszczeniu umysł mój gubił się w dociekaniach, dlaczego człowiek zakochany w téj czystéj i czarownéj dziewicy, lub od niéj kochany, dopuszczał się tak haniebnego wyuzdania; tajemnicę zaś jaką dotąd ukrywać potrafił, tłómaczyłem sobie wyborem i odosobnieniem miejsc, w których po raz drugi spotkałem nieznajomego.
Myśli te na kilka chwil tak mocno mię zajęły, żem zapomniał o smutnéj dla mnie nadal przyszłości, która niebawem jednak przedstawiała mi się z całą swą okropnością: za pięć dni dopiero odebrać mogłem odpowiedź od Klaudyusza Gérard, a nie miałem nawet za co listu tego wykupić. A nazajutrz? a potém? jakże żyć? gdzie noc przepędzić? Jakkolwiek nędzném nieraz było życie moje, dotąd przynajmniéj los nie dał mi nigdy poznać strasznych uścisków głodu, jaki mię teraz trawił.
Sądziłem że we śnie znajdę spoczynek, a nadewszystko zapomnienie dokuczającego mi głodu... Ale na nieszczęście, prawie całą noc czuwałem; kiedym na chwilę usnął niespokojnie i trwożliwie, wilgoć powoli tak mię przejęła, że jeszcze przed świtem opuścić musiałem moje liche schronienie. Drżałem od zimna i taki mię dręczył głód, iż o jednéj tylko rzeczy myślałem: — o pokarmie, tojest, o sposobie dostania chleba.
Wtedy z śmiałością rozpaczy skierowałem się ku Paryżowi, wiedziony świecącą chmurą, która nocą zdaje się unosić ponad tém ogromném miastem; szedłem szybko, mówiąc sobie z dzikiém postanowieniem:
— Idźmy do przystani parostatku; czas już pozbyć się wstrętu i niewczesnéj bojaźni; czuję żem gotów na wszystko... muszę przecież także znaleźć jaki pakunek do przeniesienia... jestem głodny!
O! wtedy to... wtedy jedynie, uczułem ile nieubłaganego, okrutnego znaczenia, mają w sobie wyrazy: Jestem głodny!...
Dzień był kiedym przybył do przystani parostatku; kilku wczorajszych a zwykłych tu posługaczy czekało już nad brzegiem; zapomniałem na wstręt i zgrozę jakiéj doznałem wczoraj, patrząc na haniebną bitwę tych nędzników wydzierających sobie pakunek; odważnie wcisnąłem się w obdarte szeregi.
Po zdziwieniu jakie sprawiło moje wkroczenie, nastąpił gwałtowny gniew.
— A ty tu po co? — spytał mię jeden z najsilniejszych w téj bandzie.
— Przyszedłem przenosić pakunki podróżnych.
— Ty?
— Ja.
— Zabraniam ci.
— Tak jest, zabraniamy ci, — powtórzyło kilka groźnych głosów.
Krew mi na twarz wystąpiła i z wszelką gwałtownością zazdrosnego, nienawistnego i dzikiego zapału:
— Bronicie abym tu pozostał, — zawołałem, wściekle zaciskając zęby.
— Tak jest... i ustąp natychmiast! — odpowiedział jeden silnie mię odpychając.
Zapamiętały, wściekły, schwyciłem mojego przeciwnika za gardło, i cisnąłem nim aż się potoczył po brzegu; drugiemu, zdaje mi się, złamałem szczękę; w téj chwili czułem w sobie nadludzką siłę; wezbrane arterye moje prawie pękały, w uszach głucho mi szumiało.
— Czy dosyć? — wrzasnąłem... — Może który chce jeszcze spróbować?
Podłość tych nędzników dowiodła mi ich poniżenia, żaden nie odpowiedział na moje wezwanie; zaimponowałem im moją energią i siłą; być może że nienawiść ich ku mnie bardziéj jeszcze wzrosła, ale poskromić ją musieli i mimo głuchego szemrania, otrzymałem się w pierwszym rzędzie; a dobrze mi z tém było, bo parostatek wkrótce miał nadpłynąć.
— Dobrześ zrobił żeś pokruszył tych łotrów... odezwał się jakiś chrapliwy i zakatarzony głos, który zdawałem się poznawać.
— Jeżeli chcesz, do współki przenosić będziemy.
I poufałe trącanie mię po ramieniu dopełniło ten projekt.
Obróciłem się... był to znowu kaleka bez nóg.
— Ja wasana nie znam, — odparłem opryskliwie.
— Ani ja ciebie, ale dzielnie smarujesz, ja to lubię i chce być twoim wspólnikiem.
— Nie potrzebuje żadnego wspólnika, — rzekłem odwracając się, bo podróżni właśnie wysiadać mieli.
Jeszcze mniéj liczni byli niż wczoraj. W piérwszym ich szeregu postrzegłem mężczyznę wysokiego wzrostu, owiniętego długim białawym płaszczem; niższa cześć jego twarzy niknęła w szerokim szalu z pąsowéj wełny. Nosił niebieskie okulary, a podróżna futrzana czapka z uszami do reszty zakrywała jego oblicze. Podróżny ten szczególniéj zwrócił na się moje uwagę, bo zdawało się że jak najniecierpliwiéj pragnie wysiąść na ląd: dwa razy szybko podszedł ku brzegowi parostatku, i dwa razy jeden z marynarzy dawał mu, jak się zdawało, do zrozumienia, że jeszcze nie nadeszła chwila wylądowania.
Podróżny ten trzymał w jednéj ręce poduszkę, w drugiéj toaletkę; aby zaś prędzéj mógł wysiąść, już pierwéj kazał znieść na pokład swój skórzany tłómok.
Nakoniec dano znak wylądowywania; miałem chętkę na podróżnego w okólarach. Dwaj moi współzawodnicy chcieli mię uprzedzić; ale walcząc z nimi gwałtownie ich odepchnąłem, i za jednym poskokiem stanąłem przy moim podróżnym, który rzekł mi przyspieszonym głosem;
— Żywo, żywo!... bierz ten tłómok, i tę toaletkę... ja sam poniosę poduszkę... Na wybrzeżu znajdziemy fiakra.
Tłómok był lekki. Powiedziéć z jaką radością zarzuciłem go na ramię, niepodobna. Dadzą mi kilka soldów i kupię za nie chleba... Drugą ręką wziąłem toaletkę za skórzane ucho do wierzchniej deki przyprawne i postępowałem za szybko idącym przedemną podróżnym.
Dokładając wszelkich starań abym mimo ciężaru którym byłem obładowany, nie pozostał daleko w tyle, potknąłem się o kamień; to nagłe poruszenie popsuło równowagę tłómoka który niosłem na barkach, musiałem więc spuście go prawie na ziemię. Schyliwszy się dla podniesienia go, postrzegłem wielkiemi literami wypisany adres na karcie przylepionéj do wierzchu tłómoka; machinalnie spojrzałem nań i przeczytałem;
Hrabia Robert de Mareuil.
Nazwisko to przypomniało mi pół-zwierzenia się jakie mi wczoraj uczynił pijany nieznajomy, oraz scenę w lesie Chontilly. Podróżny ten zatém był przyjacielem dziecinnych lat Reginy, współzalotnikiem o którym mówił nieznajomy.
W chwili gdym tak rozmyślał, znowu wkładając tłómok na ramię, usłyszałem wielką wrzawę i o kilka kroków postrzegłem tłum łudzi. Wkrótce zgromadzeni rozstąpili się, podróżny którego tłómok niosłem, podszedł ku mnie, zmienionym głosem mówiąc do dwóch ludzi, którzy jak się zdawało, pilnowali go i ani na krok nie odstępowali:
— Widzicie przecież, moi panowie, że muszę czekać na moje rzeczy...
— Dobrze, dobrze, panie hrabio, — powiedział jeden z tych ludzi, — pańskie rzeczy przeniesione zostaną do fiakra... No, ruszaj! — dodał dojąc mi znak abym szedł za nim.
Przebyliśmy tłumy ciekawych; zdało mi się że usłyszałem coś o więzieniu, przebraniu, zdradzie.
Fiakr czekał na bulwarku; podróżny w okólarach wsiadł; rzeczy jego umieszczono przy nim, a jeden z owych dwóch ludzi, nim wsiadł w powóz, rzekł do woźnicy:
— Ruszaj... tylko żywo!
Zamknąwszy drzwiczki, mimo zdziwienia jakiego mię nabawił ten nowy wypadek, powiedziałem tym panom:
— To ja, panowie, przyniosłem rzeczy.
— Cóż znowu... ze statku tutaj, — odparł jeden z tych ludzi, — piękny mi kurs... alboż się za to płaci?
— Pan hrabia nie ma drobnych, — szyderczo dodał drugi, spoglądając na podróżnego, który oburącz twarz zakrywszy, siedział niby nieżywy.
— Ależ, moi panowie... — zawołałem.
— Ruszaj! — krzyknął jeden wychylając się przez drzwiczki.
Woźnica silnie zaciął konie; a ja musiałem odskoczyć na bok, bo byłby mię przejechał.
O jakże okropnego doznałem zawodu!
Uniesiony rozpaczliwym gniewem, pięścią wygrażałem oddalającemu się fiakrowi, wołając:
— Kradniesz mi mój chleb... a ja mrę z głodu...
— Chodź na śniadanie... — szepnął mi jakiś głos do ucha.
Szybko się odwróciłem.
Był to kaleka bez nóg.
Zdziwiony, przelękły, spojrzałem mu w oczy.
— No i cóż!... chodź na śniadanie... — powtórzył, — jesteś chwat... tęgo smarujesz... a ja lubię takich zuchów co dobrze młócą... Ja funduję dzisiaj... ty zafundujesz jutro... wszak to nie hańbi... No! marsz...
Byłem głodny...
Przyjąłem ofiarę kaleki bez nóg.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Seweryn Porajski.