Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom IX/PM część IV/14

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Marcin Podrzutek
Podtytuł czyli Pamiętniki pokojowca
Wydawca S. H. Merzbach
Data wyd. 1846
Druk Drukarnia S Strąbskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryn Porajski
Tytuł orygin. Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IX
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


14.
W mieszkaniu Baskiny.

Scena dzieje się w pięknym pałacyku, położonym pomiędzy dziedzińcem i ogrodem, a zamieszkałym przez Baskinę. Część ogrodu zajmują puste grunta na których pełno budowlanych materyałów.
Dziesiąta z rana wybiła; dwie osoby które znamy już z Pamiętników Marcina, Leporello i panna Astarté zajęci są uporządkowaniem salonów, noszących ślady przedłużonych do późna odwiedzin.
Astarté chociaż o kilka lat starsza aniżeli wówczas gdy służyła u swojéj ministrowéj, któréj, jeżeli jéj wierzyć mamy, tyle dokuczała, — zawsze jednak zachowała swą elegancką kibić, piękne białe ząbki, przepyszne czarne włosy, oraz zuchwałą i szyderczą minę.
Leporello, dawny pokojowiec barona de Saint-Maurice, o tyle zyskał na powadze o ile postradał na młodości; nabrał tuszy, twarz jego jest pełniejsza, rumiana; zdaje się, że jak najpoufaléj żyje z panną Astarté.
— Ale, ale! moja kochana, — rzekł jéj Leporello przerywając swoje zatrudnienie i niedbale rozciągając się w wygodnym fotelu, zawsze jednak z miotełką w ręku — pomówmy trochę, niech się przecież czego dowiem... Przedwczoraj na twoje wewanie przybyły z Normandyi, wczoraj przyjęty tutaj z twojéj rekomendacji, prawie całą noc oznajmowałem w tym salonie więcéj książąt, ambasadorów, markizów, hrabiów... i innych znakomitych panów, aniżeli w najpierwszych domach po których sługiwałem; nawet nie miałem dotąd czasu należycie z tobą pogawędzić.
— Prawda mój miły Leporello, — odpowiedziała panna Astarté z kolei znużona padając na szezląg, — ostatnie powozy odjechały o czwartéj z rana, pani zatrzymała mię do piątéj, a wstałam...
— Przecież pewny jestem, — przerwał Leporello, — żeś mi nie kazała opuszczać domu margrabiny de Mainval, dlatego abym miał stracić na zamianie. Naprzód tutaj prawie mi podwojono płacę, a naszą jéjmość opisałaś mi jako wspaniałomyślną i mało o co dbającą panią.
— Do tego nawet stopnia że się człowiek nieraz żenuje... bo z tak ufającemi osobami... mimowolnie trzeba być skrupulatnym... kiedy przeciwnie z innemi, na honor... wcale nie zły interes!...
— Aktorka wspaniałomyślna... — powiedział Leporello, — nic dziwnego; łatwy ma pieniądz, łatwo go wydaje... a jak widać grubo zyskuje...
— Przeszło sto tysięcy franków rocznie!...
— Pięknie... Nielicząc dodatków?
— Jakich?
— Alboż to pomiędzy tymi książętami, markizami... nie ma takiego...coby to?... hę? — spytał Leporello znacząco poglądając na swą towarzyszkę.
— Nie... poważnie odparła Astarté.
— Ale bah!... i po chwilowym namyśle dodał Leporello — już rozumiem... ma się... jak to często bywa... ma się jakiegoś... co ją należycie...
— Nie... z podwójną powagą odrzekła panna Astarté.
— No, to może aktora?...
— Nie.
— Nie... nie... nie... a przecież sławna panna Baskina musi mieć kochanka, choćby nim był sam szatan.
— Chyba że szatan... bo ona wcale nie ma kochanka.
— No, to dwóch?... trzech?... dziesięciu?...
— Ani jednego.
— Astarté, ja ciebie poznać nie mogę, moja kochana.
— Wiész przecie, że między sobą nigdy nie kłamiemy...
— Kiedy tego nie potrzeba.
— Rozumié się, a nie mam żadnego powodu taić przed tobą czy pani ma kochanka lub nie.
— Ha! — wzdychając rzekł Leporello, — to ci muszę wierzyć.
— Ale mówmy o czém inném. Wiesz, że rozstałam się z moją szanowną ministrową po wypadku z rzodkwią.
— Z rzodkwią?
— Jakto? ty nie wiész o tém?
— Wprawdzie nigdy rzodkwi nie jadam, ale niech przepadnę, jeżeli domyślam się co chcesz mówić.
— Nudziła mię już moja ministrowa, bo niedosyć że była głupia i nieznośnie mieszczańska, ale nadto zła jak rudy osioł; rozumie się że nie dla mnie, bo ja mam dziób i pazury — ale była nielitościwą dla młodéj siostrzenicy, wprawdzie brzydkiéj jak potwór, lecz tak dobréj, tak łagodnéj, że mi nieraz łzy w oczach stawały na widok upokorzenia, którego codzień doznawała od swéj niegodziwéj ciotki; wpadłam w taką passyę, że powiedziałam sobie: Nie pozostanę u niéj dłużéj, ale nim odejdę, zemszczę się za tę biédaczkę, i wypłatam jéj na odprawę porządny figiel. I tak, pewnego dnia ubierałam głowę mojéj pani na bal do Tuileries... wzięłam z kredensu pół tuzina malutkich różowych rzodkiewek z zielonemi listkami, przebiłam je długiemi czarnemi szpilkami, i ubierając ministrowę, powtykałam je w jéj włosy.
— Ale Astarté, tyś prawdziwy Cambronne!
— Ministrowa obok tego miała na głowie dwa pęki białych marabutów. — Ah! moja kochaneczko, — rzekła niezgrabnie muszcząc się przed lustrem, — dzisiaj prześlicznie mię utrefiłaś, przewyższyłaś siebie.

— Pani mi w tém ubraniu zupełnie przypominasz księżnę... — Doprawdy, moja kochaneczko? — Jak honor kocham, — odpowiedziałam, — ale dopiéro na balu poznasz pani, jakie ten strój sprawi wrażenie. — I dalejże moja jéjmość na bal, bo minister był chory, a liczyłam na to. W kwadrans późniéj przybywa do Tuileries, aż tu massami tłoczą się za nią jakby za jakiém dziwowiskiem. Wszystko to przypisywała swoim marabutom; to téż nadymała się... z całych sił!! — dowiedziałam się o tém od mojéj przyjaciółki, która z ust swojéj pani słyszała tę scenę. — Dla Boga! — mówił jeden do ministrowéj, — jakżeś się pani po wiosennemu, po ogrodniczemu wystroiła!... pozwolę sobie nawet powiedziéć po inspektowemu. — Ah panie! — Pani, — mówił drugi, — ten strój nigdy nie wyjdzie z mody. — Ah! panie! — Ależ możnaby miéć smaczną przekąskę z tego stroju, — wtrącił trzeci. — Ah! panie! oh! panie! — odpowiadała ciągle ministrowa, dumna wrażeniem swych marabutów. Nakoniec przyjaciółka o któréj wspomniałam, pozwoliwszy szydzić z niéj przez pół godziny, uprzedziła ją po przyjacielsku, że zaczynano ją nazywać Matką Rzodkwią, i na honor! ten przydomek odtąd już na zawsze zachowała.
— Astarté, ja cię uwielbiałem, — z zapałem zawołał Ceporello, — dzisiaj ubóstwiam cię... lecz tyś się zanadto ryzykowała, bo mogłaś potém nigdzie już nie znaleźć służby.
— Przeciwnie! nabyłam przez to niejakiéj sławy na przedmieściu Saint Germain, gdzie wcale nie ganiono żem sobie tak zadrwiła z lipcowego ministra; że zaś miałam dosyć miejsc do wyboru, przyjęłam zatem służbę u hrabiny de Cérisy, służbę doskonałą; ale hrabina wkrótce umarła.... Ośmnaście miesięcy temu, markiz d’Henneville który już wtedy zalecał się do panny Baskiny, dumny, że mógł być jéj intendentem, słyszał przypadkiem od jednéj z moich przyjaciółek, pokojówki, swojéj żony, że byłam bez miejsca, a znał mię u pani de Cérisy: zarekomendował mię... Od téj to pory tu zostaję.
— Rozumiem, przebiegła to sztuka ten markiz, przerwał Leporello, — myślał sobie: Astarté zajmie się mojemi interesami, a to wiele, kiedy się ma za sobą pokojówkę..
— To prawda; ale markizowi na nic się to nie przydało... a jednak Bogu wiadomo ile wycierpiał dla mojéj pani, ile wydał na rzeczy których nawet nie zdawała się postrzegać. Nakoniec porzucił żonę, sżdząc że tym sposobem przypodoba się mojéj pani, kopił, Bóg wié za jaką cenę, dom przyległy temu, i chciał natychmiast do niego się wprowadzić.
— A to dlaczego?
Aby mógł być ciągle... tuż przy mójéj pani.
— I nic pomiędzy niémi nie zachodziło?
— Nic.
— Ależ on chyba waryat!
— Bah!! Otóż widzisz mój drogi Leporello, jak to pani ich traktuje. Zanotuj sobie także, iż markiz był to człowiek modny, podobnie jak twój dawny pan, równie jak on młody, przystojny, dzielny, miły... ale miłość jego dla mojéj pani rozum mu odejmowała. „Słowem, moja Astarté, — mówił mi ten biédny markiz, bo byłam jego powiernicą, — czyniłem dla twojéj pani więcéj niż ktokolwiekby uczynił dla najprzywiązańszéj kochanki; porzuciłem żonę, poróżniłem się z mojém i jéj pokrewieństwem, byleby przekonać Baskinę, że mimo jéj obojętności zerwałem z całym światem aby żyć dla niéj jedynie. A to ją wcale nie wzrusza. Gdyby kogokolwiek kochała, wyrzekłbym się wszelkiéj nadziei, ale pewny jestem, że ona nie kocha nikogo. Zmarnotrawiłem nie mało pieniędzy aby ją śledzić i szpiegować, na operze, tutaj, słowem wszędzie gdziekolwiek ona bywa... ale nie dostrzeżono nic... ani nawet cienia intrygi...” — Wszakżem to zawsze powtarzała panu markizowi, — rzekłam mu, — ale pan mi wierzyć nie chciałeś. „Teraz już wierzę, — odpowiedział; i wiém z pewnością że Baskina nie ma kochanka. Dlatego też nie rozpaczam, bo nakoniec ona mię kochać musi... Niepodobna aby się oparła tysiącznym ofiarom jakie już uczyniłem i jeszcze uczynię, nim nawet o nich zamarzy, a to wszystko jedynie w nadziei zyskania jéj miłości.“ — Przysięgam ci Leporello, że istotnie żałowałam tego biédnego markiza: bo raz wściekał się że aż truchlałam ze strachu, drugi raz płakał jak dziecko.
— A twoja pani?
— Była jak marmur... a nawet gorzéj... bo marmur nie śmieje się...
— To ona śmiała się z niego?
— Śmiała... ale ten śmiéch... człowieka dreszczem przejmował.
— Ależ to chyba wcielony szatan ta nasza pani?
— Tego się właśnie boję.
— I cóż się stało z biédnym markizem?
— Umarł.
— Umarł... z miłości?... cóż znowu?
— Z miłości... i... kuli, którą sobie wpakował w samo serce.
— Astarté, chyba żartujesz?
— Całą rzecz zatajono; wspominano tylko o gwałtownym ataku apoplexyi — ale markiz zabił się w jak najlepsze, bo sam nawet hrabia Duriveau... wiész?
— Tak, tak, wiém pan Balarda i pani Gabryeli.
— On sam... Otóż! hrabia Duriveau jego przyjaciel, odwiedzając go pewnego poranku, znalazł i go rozciągniętego na podłodze. To téż mówią że i od tego czasu hrabia Duriveau nie cierpi naszéj pani, i że najokropniejsze rzeczy na nią wygaduje... co wszakże nie przeszkadza jego synowi...
— Synowi hrabiego Duriveau?...
— Tak jest, vicehrabiemu Scypionowi... Ten biédak kocha się w naszéj pani tak szalenie, jak się kochał nieszczęśliwy markiz... i tylu innych.
— Ależ słyszałem tu wczoraj, że yicehrabia Scypio ma zaślubić córkę pani Wilson... i że ojciec i syn jednego dnia żenić się mają?
— Prawda; vicehrabia Scypio w istocie zaślubia pannę Rafaelę.
— A zakochany na zabój?
— W naszéj pani...
— I przykład markiza wcale go nie zraża?
— I owszem... mówi podobnie jak drudzy: — Co za tryumf... zwyciężyć kobiétę dla której biédny markiz zabił się z rozpaczy, a która tylu innymi wzgardziła!
— I vicehrabia Scypio nie lepiéj jest przyjmowany jak drudzy?
— Hum!... znacząco mruknęła Astarte.
— Nakoniec!... oddycham!
— Nie spiesz się Leporello. Pani, prawda, że więcéj głaszcze wicehrabiego, a nawet okazuje mu względy jakich dotąd nie okazywała nikomu... bo od czasu jak wyjechał do Solonii, do majątku ojca, pisywała do niego po kilka razy na tydzień... Zresztą mniemam że się go spodziewa lada chwila, bo mówią że podwójne małżeństwo ojca i syna ma się odbyć w Paryżu.
— A cóż przecie nasza pani mówi o wicehrabi?
— Nic... i to właśnie sęk... Zresztą nie radzę ci mój biédny Leporello... abyś choć przez kilka minut słyszał jak ona mówi o swoich innych pacyentach, bo ich tak nazywa... bynajmniéj...
— Z nich nie szydząc?
— Nie, ale pogardzając nimi... a szyderstwo jéj tak jest ostre, tak krwawéj jakby ich rozpaloném żelazem piętnowała...
— A te niedołęgi mimo to szaleją za nią?
— Powiedz raczéj właśnie dlatego... i nietylko oni, ale nawet daleko lepsi od nich.
— Jak to?
— Tak... Za granicą pani blizko dwa lata bawiła jako piérwsza śpiéwaczka dworskiéj opery... i na honor tam jakiś książę...
— Zakochał się w niéj?
— Szalenie... jak oni wszyscy; nawet pewnego dnia, nie wiem co się przytrafiło, dosyć że mówią iż podczas schadzki z naszą panią, wielkie niebezpieczeństwo zagroziło księciu... którego cudem wyratował go jakiś nieznajomy.
— Niebezpieczeństwo podczas schadzki? — Ten wiec książę musiał zapewne mieć współzawodnika?
— Nigdy téj okoliczności dokładnie nie znałam, bo to nie było za moich czasów, a to co wiem od Julisi... pamiętasz zapewne Julisię, od księżny de Monthar.
— Do licha!... tam gdzie był Marcin... dobry, ale djabelnie milczący chłopak.
— Ten Marcin jeździł z księżną... która z księżny została prostą obywatelką, bo po śmierci męża, jakby mieszczanka jaka poszła za pana Justyna Clément swojego kochanka... otóż Julisia, która wraz z Marcinem pozostała w służbie księżny czy téż pani Clément, jeżeli wolisz, towarzyszyła jéj za granicę, i właśnie podczas ich pobytu w pewnéj stolicy, zdarzył się ów przypadek między księciem a Baskiną. Dosyć, że po téj przygodzie, panna Baskina na kilka miesięcy przed expiracyą kontraktu wróciła do Paryża, a ja wkrótce potém objęłam u niéj służbę... Przytoczyłam ci hjstoryą tego księcia umyślnie, abyś pojął, że u naszéj pani nie wielkie rzeczy, że się markiz dla niéj zabija... kiedy udzielny książę tylko co togo samego nie uczynił...
— Prawda... a Marcin?
— Nic o nim nie słyszałam. Sądzę ie musiał zostać za granicą... nie wiem dlaczego rozstał się ze swojém państwem.
(Nie widzimy potrzeby nadmieniać czytelnikowi, że Astarté nie wiedziała iż Marcin wróciwszy niedawno z zagranicy, wszedł w służbę do hrabiego Duriveau).
— Ale wracając do naszéj pani, przyznam się że ona dla mnie istną zagadką? Jednak wczoraj jak czyniła honory wieczoru... rzekłbyś że to jaka księżna... tak wyborne ma ułożenie... tak piękna... o! czarownie piękna!... Ale mimo to...
— Czy pani zawsze taka blada?
— Zawsze.
— Jednak nie zdaje się żeby była słaba... a zawsze cudnie ładna; ale to szczególna rzecz... ta bladość.
— Między nami mówiąc, kochany Leporello, — tajemniczo rzekła Astarté, — ja sądzę że ta bladość pochodzi od fajki.
— Jakto! to i ona także pali fajkę?... No proszę! widać że to już na prawdę w modę weszło... chociaż uważam, że zapach cygara lub tytoniu niebardzo musi być przyjemny dla kobiéty. Ale kiedy taka moda!
— Mylisz się, pani nie pali tytoniu...
— A cóż pali.
— Nie wiém... ale ona to umieszcza na małéj porcelanowej miseczce... to coś nakształt żywicy... potem podpala to i wciąga dym przez długi cybuch pleciony jedwabiem i złotem.
— I jakąż u djabła znajduje w tém przyjemność?
— To ją usypia.
— Usypia! a dlaczegóż ona na sen bierze?
— Dla zabicia nudów.
— Alboż się nudzi?
— Na śmierć, mój drogi Leporello, na śmierć!
— Ona? bogata, piękna, pieszczona... kochana... nudzi się!
— Na śmierć, powiadam ci, a jak wypali swą żywicę, to po sześć, siedm godzin leży na kanapie nieruchoma jak posąg, ale z otwartemi oczami.
— Co ty mówisz? to nie do uwierzenia!...
— Od pół roku mianowicie nudy jéj pogorszyły się. Dawniéj śpiewała czasem po całych godzinach, i sama jedna; to ją bawiło, chociaż niekiedy przerywała sobie i łzami się zalewała... mianowicie kiedy śpiewała jednę aryę... a byle tylko wpadła na tę aryę, zaraz basta i płacze jak druga Magdalena... Ale już od trzech miesięcy ani otworzyła fortepianu, a zamiast korzystać z czteromiesięcznego urlopu i zarobić w Anglii pięćdziesiąt lub sześćdziesiąt tysięcy franków... wolała tu pozostać... palić fajkę i spać.
— Ale, kiedy śpiewa w teatrze... kiedy ją zarzucają kwiatami, wieńcami, kiedy ją całém gardłem przywołują?
— Posłuchaj Leporello, wszyscy mówią że nigdy nie otrzymała tylu poklasków, nigdy nie była piękniejszą, jak w pięciu ostatnich wystąpieniach... otóż! w chwili gry, zdawała się być nieco ożywioną... ale po odniesieniu tryumfu wróciwszy do domu, wyglądała ponura i smutna jakby wróciła z pogrzebu.
— Doprawdy, to mię przeraża.
— Ostatni raz wyprzężono jéj konie. Cała orkiestra i mnóstwo powozów z obojéj płci towarzystwem wielkiego świata odprowadziło ją aż do domu...
— To przynajmniéj wówczas niepowinna była być smutną?
— Prawda, że tym razem uważałam że była wesoła.
— A no, przecież!
Nakoniec... — powiedziała mi, — jesltto już po raz ostatni...
— Jakto! po raz ostatni, to ona już nie chce występować?
— Zdaje się że nie...
— Tego roku?
— Nie... już nigdy...
— A poklaski... a sława?
— Już ich zapewne ma po uszy; a raczéj, ja myślę że musi mieć jakiego mola co ją gryzie.
— Boże! Boże! wszystko co mi mówisz, niezmiernie mię dziwi!
— Nawet dosyć długo zupełnie unikała wszelkiego towarzystwa; ale od miesiąca znowu zaczęła przyjmować gości.
— A jeżeli zakochana w vicehrabim Scypionie, jakże ty to wszystko pogodzisz?
— Ja wcale nie godzę, ale gubię się w domysłach, bo nic zgoła nie pojmuję. Od czasu jak pisuje do niego tak często, jak go głaszcze, więcéj daleko sypia i bardziéj jeszcze jest smutna. Przedwczoraj, przestraszyła mię, bo spała z otwartémi oczami od jedenastéj z rana do północy prawie; co mię tém bardziéj dziwiło, że w ciągu snu, wielkie łzy płynęły jéj z oczu.
— Biedna!
— Jest jeszcze coś co mię mocno intryguje... pani najęła niedawno stary brzydki dom, gdzie nikt nie mieszka, położony przy ulicy Marché-Vieux... w stronie rogatek Piekła. Czy znasz te strony?
— Nie; ale na cóż pani ten dom w którym nikt nie mieszka?
— Pytasz mię o więcéj niż sama wiem...
Nagły dźwięk dzwonka w przedpokoju, przerwał rozmowę Leporella z Astartą.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Seweryn Porajski.