Przejdź do zawartości

Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom IV/PM część II/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Marcin Podrzutek
Podtytuł czyli Pamiętniki pokojowca
Wydawca S. H. Merzbach
Data wyd. 1846
Druk Drukarnia S Strąbskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryn Porajski
Tytuł orygin. Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


11.
Wahanie się.

Nie wiem jak długo trwał ten stan obumarłości, ta utrata myśli moich; dosyć, że kiedym odzyskał przytomność, noc była ciemna, a księżyc zniknął. Usiłowałem zebrać wspomnienia. Pieniądze i leżący przy mnie zakrwawiony szalik przypomniały mi rzeczywistość.
Co czynić? co postanowić?
Czekać dnia i znowu szukać Bambocha i Baskiny? alboż mogłem miéć nadzieję że ich znajdę? w którą stronę skierować moje poszukiwania? A ta krew świeżo rozlana... byłaż to krew jego? byłaż to krew jéj? Jeżeli jedno z nich zostało ciężko zranione, a może... zabite, gdzież się udało drugie? któż zranionemu dał przytułek? gdzie ukryto trupa?
Tak dojmująca niepewność wikłała myśli moje: nie nastręczał mi się żaden możliwy środek.
Nie widziałem podobieństwa rozwiązania tych trudności; wspomniałem wtedy na Klaudyusza Gérard i wspaniałomyślne jego ofiary.
W istocie, myśl prowadzenia koczującego i pełnego przygód życia nie mogła miéć dla mnie powabu, kiedy go nie miałem podzielać z Bambochem i Baskiną.
Ale z drugiéj strony, Klaudyusz Gérard oświadczył mi otwarcie, że przyjmując ofiarę jego powinienem przygotować się do życia w niedostatku i pracy; nawykły do próżniactwa i niezawisłości, które się już głęboko we mnie wkorzeniły, z niejakiém zatém przerażeniem pomyślałem o długim szeregu dni smutnie i w pracy dla mnie upływać mających... a jednak pobyt u Klaudyusza zapowiadał mi byt wprawdzie uciążliwy, ubogi, lecz pewny. Zbyt wielka różnica wieku zraziła mię szczególnie; atoli jego przychylność byłaby może zdolną przynieść mi ulgę po bolesnéj stracie przyjaciół dzieciństwa mojego.
Wrodzona i żywa potrzeba przychylności i wylania się, zamiast słabnąć we mnie, owszem z czasem bardziéj się jeszcze rozwinęła, jużto przez samo przywyknienie, jużto przez tysiące poświęceń do jakich najtkliwsza tylko przyjaźń dla moich towarzyszy natknąć mię mogła; nie dziw więc że myśl o życiu samotném do żywego mię przeraziła, zwłaszcza że mię doświadczenie nauczyło, jak to trudno znaleźć przyjaciela.
Wszakże te uwagi coraz bardziéj przechylały szalę na stronę Klaudyusza Gérard, mimo że przeczuwałem, iż stosunki poufałości, zaufanie i koleżeństwo, nigdy między nami nie mogą miéć miejsca... Wzbudzał on we mnie poszanowanie; lecz dobrze już siebie wtedy znając, przewidywałem, że uczucie wdzięczności połączonéj z szacunkiem, nie zmieni się nigdy w poufność.
Nie wiem jak długo byłoby trwało to wcale dla mnie nie zaszczytne wahanie się, gdyby mi nie przyszła do głowy myśl dosyć dziwaczna.
Pamiętałem ciągle o mojém spotkaniu z miłą dziewczynką zwaną Regina, którą porwałem w lesie Chantilly. Porwanie to wszakże było bardzo niewinne, gdyż mimo niegodziwych rad Bambocha, zuchwalstwo moje ograniczyło się jedynie na pocałowaniu w czoło téj nieszczęśliwéj dziewczynki, którą zemdloną unosiłem na ręku aż do chwili kiedy przerażeni nadchodzącym rontem żandarmów, wraz z Bambochem porzuciliśmy wicehrabiego Scypiona i Reginę, jeńców naszych.
Przykład przedwczesnych miłostek Bambocha, obudził bez wątpienia i we mnie przedwczesną zmysłowość... od razu namiętnie rozkochałem się w Reginie... któréj obraz nie ustępował z mój pamięci.
Młodzi moi przyjaciele z początku żartowali ze mnie, lecz nakoniec zaczęli wierzyć w miłość moję; ona też częstokroć, wciągu ryzykownych wycieczek naszych, stanowiła jedyny przedmiot naszéj rozmowy. Nieraz rozprawialiśmy o sposobach zbliżenia się do Reginy i zyskania jéj wzajemności, skoro już słusznym mężczyzną zostanę; nie myślę przytaczać tu tych wszystkich projektów pełnych dziwaczności i nieokrzesania, jeden atoli mniej był nierozsądnym. Doszedłszy do lat właściwych, ja i Bamboche mieliśmy zaciągnąć się do wojska, Baskina zaś miała zostać wiwandyerką. (Rozłączyć się nie mogliśmy, i według nas żołnierze bez wojny istniéć nie mogli). Odwagą miałem sobie utorować drogę do stopnia kapitana lub jenerała i wtedy dopiero albo zaślubić, albo na dobre już porwać Reginę.
Jakkolwiek niedorzeczne było to dziecinne urojenie, jednakże pieściłem je z jakąś niepewną nadzieją... i rzecz dziwna, myśląc o Reginie żałowałem niejako, iż takie niegodziwe życie prowadzimy, bo mimo przykład Bambocha, niepojęty instynkt powiadał mi, że miłość ma w sobie coś uczciwego, czystego i wzniosłego. Uczucie to taiłem jednak przed przyjaciółmi moimi.
W piérwszych chwilach boleści, jakiemi przejmował mię los straconych przyjaciół, nie myślałem o Reginie; lecz kiedym się wahał czy przyjąć mam propozycyą Klaudyusza Gérard, Regina nasuwała się myślom moim i mówiłem sobie:
— „Za nic w świecie nie byłbym się rozłączył z przyjaciółmi moimi; lecz skoro mię to nieszczęście spotkało, sądzę że idąc za radami Klaudyusza Gérard, przybliżam się do Reginy, i myśl ta osłodzi przykrość i trudność oczekującego mię położenia.”
Teraz, kiedy... dla tylu, niestety! przyczyn skrupulatnie badam najdrobniejsze wspomnienia moje o Reginie, przypominam sobie, jakkolwiek uderzającém i nadzwyczajném to się wydaje, że stanowczym powodem, który mię sprowadził znowu do domu nauczyciela, była myśl, że przez poprawę życia zdołam zbliżyć się do Reginy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zabrawszy więc pieniądze i zakrwawiony szalik Baskiny, wróciłem do wsi.
Przybywszy na małe wzgórze, z którego postrzegano domek nauczyciela... ujrzałem jeszcze światło w jego okienku.
— On mię czeka... — rzekłem sobie.
I nie wiem dlaczego uczułem jakąś niechęć ku nauczycielowi. Ta pewność, z którą zdawał się przewidzieć że powrócę, tak mię upokorzyła, iż mimo dopiero powziętego postanowienia o mało co nie cofnąłem się. Miałem przy sobie piętnaście franków, cząstkę skradzionych pieniędzy... było więc za co żyć przez dni kilka... ale wspomniawszy że te pieniądze przesiąkły krwią Baskiny lub Bambocha, wzdrygnąłem się: zaiste szczególny skrupuł którego nie doznałbym zapewne, gdyby szło po prostu o przywłaszczenie sobie części kradzieży... Postąpiłem więc ku domowi nauczyciela.
Przybywszy, zatrzymałem się w niejakiéj odległości, w cieniu, skąd przez otwarte okno bacznie wpatrywałem się w Klaudyusza Gérard.
Kiedy roztrząsam sam siebie, kiedy spoglądam w najskrytsze tajniki sumienia, wszystko odkryć pragnę, zwłaszcza skoro chodzi o złe uczucia, które jeżeli odtąd nie zupełnie zwyciężałem, to przynajmniéj z całą energią odpierałem.
Przypatrywałem się Klaudyuszowi Gérard... o raczéj go z niejaką goryczą szpiegowałem. Odtąd miał on być moim panem; kiedy więc mniemał że jest sam, usiłowałem wyczytać w fizyonomii jego, czyli nie był innym aniżeli mi się przedstawiał.
Nauczyciel siedząc przy stoliku, czoło wsparł na lewéj ręce, prawą zaś pisał coś powoli.
Po upływie kilku chwil pióro mu z rąk wypadło, głowa w tył zwisła, nieruchomy zacisnął obie dłonie, gwałtownie gniótł niemi czoło i z wielkiém zdziwieniem dostrzegłem że mu łzy po twarzy spływały... Z bolesnym wyrazem oczy wzniósł w niebo.
Wkrótce jednak otarł łzy rękawem, wstał i szybkim krokiem przechadzał się.
Ciekawy, niespokojny, śledziłem wszystkie jego poruszenia. Przeszedłszy się kilka razy po pokoju, zbliżył się do otwartego okna i po długiém milczeniu, przerwaném głębokiém westchnieniem, rzekł:
— Ha... to biedne dziécię już nie powróci... już zgubione... omyliłem się...
I zamknął okienko.
Moje niedowierzanie, nierozsądne podejrzenie ustąpiło znów słodkiemu i poważnemu pociągowi Klaudyusza Gérard. Czekałem chwil kilka, nim zapukałem do okna, aby nie wzniecić podejrzenia żem go szpiegował.
Zaledwie lękliwie zapukałem, okno natychmiast się otworzyło.
Jeszcze zdaje mi się że słyszę okrzyk zdziwienia i radości, który powitał moje przybycie.
Za jednym poskokiem byłem w pokoju. Klaudyusz Gérard z niewypowiedzianym szczęściem przycisnął mię do serca.
— Boże bądź błogosławiony!... rzekł, — nie... nie... nie omyliłem się... Biedny kochany chłopcze... jam cię godnie osądził.
I po krótkim namyśle dodał:
— A twoi towarzysze? czy nie chcieli pójść za twoim przykładem?
Opowiedziałem Klaudyuszowi Gérard bezskuteczność poszukiwali i drżąc pokazałem zbroczony krwią szalik Baskiny, oraz trzy sztuki pieniędzy.
— Może popełniono zbrodnię — rzekł mi poważnie i z zadumą. Jutro bez narażenia ciebie, jako wspólnika kradzieży, postaram się żeby wyjaśnić tę tajemnicę... Uspokój się,... moje dziecko, a przedewszystkiém spocznij po tylu bolesnych wrażeniach dnia dzisiejszego; połóż się tu na łóżku... tu ci będzie lepiéj... ja, przenocuję w oborze... Próbuj, może zaśniesz... jutro opowiesz mi twoję przeszłość i pomyślimy o przyszłości... No! dobra noc... ale jakże ci na imię?
— Marcin... panie.
— Marcin! — bledniejąc zawołał Klaudyusz Gérard... Marcin! powtórzył z nieokreślonym wyrazem. — I nie znasz ani ojca ni matki twojéj?
— Nie, panie... Jak tylko zapamiętać mogę służyłem za pomocnika u mularza, później zaś zabrali mię kuglarze, których opuściłem kilka miesięcy temu, udając się na żebraninę z moimi towarzyszami.
— Chyba oszalałem... rzekł sam do siebie Klaudyusz Gérard. — Co za myśl!... to niepodobna... ależ to imię... ale ten szczególny pociąg do tego dziecka... Eh, byłbym go uczuł i dla każdéj innéj nieszczęśliwéj istoty, jak on nad otchłanią stojącéj... Ależ to imię... to imię... zdaje mi się że dla tego właśnie tém bardziéj jeszcze to dziécię kochać będę.
A potém odwracając się do mnie spytał:
— I nie przypominasz sobie żadnéj okoliczności... ale nie, śpij... śpij... moje dziécię... jutro dosyć będzie czasu do rozmowy.
— Ja, panie, wcale spać nie chcę, jestem tak smutny.
— No! to opowiedz mi jak będziesz mógł, w kilku słowach, ale szczerze, całe twoje przeszłe życie.
Opowiedziałem więc Klaudyuszowi Gérard wszystko prawie, ukrywając tylko miłość moję dla Reginy.
Naiwne i szczere opowiadanie moje, to rozrzewniało, to drażniło mojego nowego pana; la Levrasse, matka Major i t.p i.t. p. zgrozą go przejmowali, ubolewał nad losem Baskiny, Bambocha ganił mocno ale téż i żałował. W ciągu mojego opowiadania kilka razy wspomniał iż mocno ubolewa nad zniknięciem moich przyjaciół; z tego bowiem co się o nich ode mnie dowiedział, nie wątpił że wróciliby do lepszych uczuć.
Opowiadając mu ostatnie nasze usiłowanie aby uzyskać pomoc u małych bogaczy spotkanych w lesie Chantilly, wymieniłem wicehrabiego Scypiona Duriveau, którego imię i tytuł nieraz z towarzyszami moimi powtarzałem, już to szydząc z tytułu jaki nadawano takiemu dziecku, jużto dla wrażenia sobie w pamięć przedwczesnego zuchwalstwa i złośliwości tego małego bogacza.
Zaledwo wymówiłem nazwisko Duriveau, Klaudyusz Gérard skoczył z krzesła jak oparzony; rysy jego wyraziły tak mocną i cierpką boleść, jakby go kto w samo serce ugodził.
Po długiém i smutném milczeniu, rzekł mi z uśmiechem pełnym goryczy:
— I ty z boleścią i odrazą wymawiasz nazwisko Duriveau... nieprawdaż?
— A jużci, zdumiony tém zapytaniem odparłem, ten mały wicehrabia, bo tak go tytułowali jego lokaje, był dla nas bardzo złośliwy, bardzo pogardliwy...
— I ja także... — zawołał, — i ja także z boleścią i wstrętem wymawiam jego nazwisko... a ta okoliczność tém silniéj nas połączy.
— Pan więc znasz także małego wicehrabiego? spytałem, — i dla puana był on także złośliwym i pogardzającym?
— Nie... ale jego ojciec... o! jego ojciec... nigdy... Klaudyusz Gérard przerywając sobie powiódł ręką po czole, potem wzruszając smutnie ramionami rzekł do siebie:
— Zaprawdę, boleść w obłęd mię wprowadza... Cóżem chciał wyznać temu dziecku?... O! moje wspomnienia... moje wspomnienia!...
I głęboko westchnąwszy dodał:
— Mów daléj przyjacielu.
Wyznanie moje zakończyłem przytoczeniem wypadków naszych po spotkaniu małych bogaczy; nie zataiłem ani włóczęgostwa, ani żebractwa, ani kradzieży.
Klaudyusz Gérard wysłuchał mię z zajęciem, wreszcie pocałował mię mówiąc:
— Tém bardziéj teraz winszuję sobie żem cię napotkał mój synu,... gdybyś był włóczył się jeszcze czas jaki, poprawa twoja byłaby może niepodobną, a przynajmniej zbyt trudną... Widzisz moje dziécię przyjaźń sama tylko utrzymywała cię, niejako ocaliła; wszystko winieneś nieograniczonemu przywiązaniu do przyjaciół twoich... przywiązaniu które ci wzajemnością nagradzali. Obecność jednego tylko szlachetnego uczucia w sercu twojém i w ich sercach, zdołała ustrzedz dusze wasze od zupełnego zepsucia... Tak jest! dla tego żeście kochali, pozostaliście lepszemi aniżeli tylu innych na waszém miejsca!... O! miłości bądź błogosławiona! — z nieopisanym wyrazem rzekł Klaudyusz Gérard; — tyś zarówno zdolna ocalić całą ludzkość jak i jednego człowieka!
Nie wiem dlaczego słowa Klaudyusza Gérard boleśniéj jak dotąd dały mi uczuć stratę moich towarzyszy; dosyć żem się zalał łzami.
— Co ci to? — zapytał mię z dobrocią.
— Nic... panie... odrzekłem usiłując wstrzymać łkania, z obawy aby go mój żal nie obraził.
— No, mój synu, — rzekł mi Klaudyusz Gérard tym przenikliwym i słodkim głosem, którego wrażeniu już ulegałem, — no... nie wahaj się, wyznaj mi wszystko... Jeżeliś co złego pomyśli!... co złego uczynił... nie będę cię ganił... owszem wskażę ci to złe i jego przyczynę.
— Widzisz pan... kiedym dzisiejszej nocy znalazł ten szalik we krwi zbroczony i te pieniądze, kiedy wołałem na towarzyszy moich a nikt mi nie odpowiedział... wielki mię opanował smutek przejęła niewypowiedziana boleść; a jednak czuję że teraz daleko więcéj cierpię...
— Nie dziw, mój synu, należało spodziéwać się tego; boleść twoja powiększy się jeszcze bardziéj... Nie dzisiaj, ani jutro najmocniéj uczujesz nieobecność towarzyszy twoich. Zmiana życia, nowe zatrudnienia, rozerwą cię zrazu; lecz po niejakim czasie dopiéro, a mianowicie w dniach smutku i zniechęcenia, daleko mocniéj żałować będziesz twoich przyjaciół. Przyjaźń taka jak wasza, zrodzona w dziecinnych latach, wśród nieszczęść i razem doznawanych przygód, niewygładzone pozostawia korzenie w sercu, niezatarte wspomnienia w umyśle; w dziesięć, we dwadzieścia lat, synu mój, spotkasz może przyjaciół młodocianego wieku, a równém jak dzisiaj tchnąć będziesz ku nim przywiązaniem.
Niespokojnie spojrzałem na Klaudyusza Gérard który daléj mówił:
— Do kogo innego przemawiałbym inaczéj; lecz z obrazu pierwszych lat twoich, i o ile poznałem twój charakter, wnoszę iż nie zbywa ci na odwadze, na dobréj woli, ani rozsądku; że zdolny jesteś wysłuchać prawdę bez żadnéj zasłony; tak jest, uważam iż śmiało uprzedzić cie mogę że cię czekają doświadczenia nieuniknione, zniechęcające... lecz przynajmniéj zastaną cię przygotowanego... Słuchaj Marcinie; przyrzeknij mi, że mi powierzysz wszelkie twoje cierpienia, powątpiewania i złe myśli...jeżeli masz jakie... Przyrzeknij mi przedcwszystkiém, że skoro położenie jakie ci ofiaruje, wyda ci się zbyt smutném, nędzném, zamiast potajemnie ztąd uciekać, owszem wszystko mi otwarcie wyznasz... wówczas bowiem będę się starał umieścić cię w sposób bardziéj odpowiedni twojemu usposobieniu, twoim skłonnościom które naprzód poznać pragnę... A teraz, mój synu, dzionek wkrótce już zaświta... spróbuj, może zaśniesz, ja sam potrzebuję nieco spoczynku... Dobra noc ci zatem Marcinie.
Klaudyusz Gérard kazał mi się położyć na łóżku, zagasił świecę i wnet usłyszałem że się rzucił na słomę w oborze.
Napróżno szukałem snu, mimo iż mocno uczuwałem jego potrzebę; zbyt byłem wzruszony, zacząłem więc rozmyślać nad słowami Klaudyusza Gérard.
Dziwna rzecz: właśnie może dlatego że malując mi przyszłość w czarnych kolorach, nie lękał odwołać się do mojéj odwagi, do mojéj dobréj woli, do rozsądku, uczułem w sobie odwagę, jakąś wyższość wobec siebie samego, gotowość stawienia śmiałego czoła téj przyszłości któréj znojów bynajmniéj przede mną nie ukrywał. Żywą także wzbudził we mnie ciekawość sposób, w jaki Klaudyusz Gérard wysłuchał dzikich zasad kaleki bez nóg, o którym mu nawiasowo tylko wspomniałem, czując się niejako jego apostołem; nowy mój pan nie potępiał jego zasad, nie oburzał się niemi, lecz się tylko smutnie uśmiechał. To pozorne pobłażanie usiłowałem wytłómaczyć, mówiąc sobie że i życie Klaudyusza Gérard stanowiło zapewne nowy dowód na poparcie teoryi kaleki bez nóg; albowiem lubo mojego opiekuna mało tylko znałem, jednak wspaniałomyślność jaką mi okazał, uczciwość i szlachetność uczuć, dostatecznie przekonywały mię o dobroci i wzniosłości jego serca; kiedy przeciwnie wszystko co go otaczało nosiło na sobie cechę nędzy i niedostatku jaki go zapewne dolegał.
Pokonany nareszcie trudem usnąłem wśród tych rozmyślań, ale sen mój był lekki, niespokojny, gdyż po upływie niespełna dwóch godzin, obudziły mię kroki Klaudyusza Gérard po cichu i ostrożnie wchodzącego do pokoju.
Wnet usiadłem na posłaniu. Dwie godziny snu uspokoiły mię i ochłodziły krew moję.
— Nie chciałem przebudzać cię, z żalem rzekł mi Klaudyusz Gérard — ale stało się, próbuj, może nanowo zaśniesz.
— Dziękuję panu, już dosyć spałem... jeżeli pan masz mi co do rozkazania, słucham... jestem gotów.
I stanąłem na równe nogi.
— Nie, moje dziecko, teraz muszę dopełnić smutnego obowiązku...
— Wykopać grób dla téj biednéj młodéj damy? rzekłem.
— Któż ci to powiedział? — zapytał mię zdziwiony.
— Wczoraj — spuszczając oczy odrzekłem, — kiedyś mię pan zamknął w małéj budce, a sam pobiegł szukać moich towarzyszy, widziałem jak przyszła tłusta jéjmość, która się o pana pytała i słyszałem co panu mówiła skoro powróciłeś.
— Dobrze... teraz rozumiem... no! tak mój synu, pójdę kopać grób.
— Chciéj pan zabrać mię z sobą... pomogę panu, a wreszcie wolę pójść z panem niż sam tutaj zostać.
— Zgoda, — z melancholijnym uśmiechem odpowiedział Klaudyusz Gérard. Ponieważ jakiś czas przynajmniéj podzielać masz los mój, dzień dzisiejszy będzie dla ciebie próbą, początkiem. No... chodź.
Klaudyusz wziął z obory motykę i rydel.
— Czy mam nieść za panem te narzędzia?
— Weź rydel, mój synu, bo nie taki ciężki.
Wziąłem rydel; pan mój postąpił kilka kroków i we drzwiach obory spotkał pastucha, który zanosząc się głośnym śmiechem rzekł mu dosyć poufale:
— Dzisiaj Klaudyuszu Gérard będziecie mieli bardzo liczną klassę.
— Jakto, mój chłopcze?
— Bo dzisiaj będziecie mieli więcéj uczniów jak wczoraj.
— Wytłómacz się jaśniéj. — Cóż to za nowi uczniowie?
— Eh... eh... ależ przecie moje krowy.
— Twoje krowy? kiedy one od kilku dni wychodzą na pole podczas moich lekcyj.
— Ah! prawda, ale pan powiedział: — dla odrobiny pożywienia które moja trzoda w zimie na polu znajdzie, przez ciąg trzech lub czterech godzin tracę najlepszy gnój... odtąd więc trzoda przez całą słotną porę nie wyjdzie ani na krok z obory.
— Kiedy tak, mój chłopcze, — rzekł Klaudyusz Gérard — to zostawisz twoje krowy w oborze... ja zaś postaram się aby ich sąsiedztwo niebardzo przeszkadzało moim uczniom, — dodał z uśmiechem.
I obróciwszy się do mnie:
— No, Marcinie, chodźmy... powiedział.
Niosąc zatém rydel na ramieniu, poszedłem za nauczycielem, który niósł motykę pod pachą.
Ten nauczyciel-grabarz, ta szkoła w oborze, mimo zupełnéj nieświadomości rzeczy, mocno mię dziwiły, kilka razy pragnąłem zdziwienie to objawić Klaudyuszowi Gérard, ale nie śmiałem; i wkrótce byliśmy na wiejskim cmentarzu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Seweryn Porajski.