Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom IV/PM część II/1

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Marcin Podrzutek
Podtytuł czyli Pamiętniki pokojowca
Wydawca S. H. Merzbach
Data wyd. 1846
Druk Drukarnia S Strąbskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryn Porajski
Tytuł orygin. Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


PAMIĘTNIKI MARCINA.
Część druga.

1.
Wielkie widowisko.

Było to pod koniec września; Baskina już prawie ośm miesięcy do trupy naszéj należała; po rozmaitych wędrówkach przybyliśmy do Senlis.
Szereg naszych widowisk rozpocząć miało wielkie przedstawienie, a wilią tego naszego wystąpienia, po wszystkich rogach ulic można było czytać na olbrzymim afiszu:

WIELKIE PRZEDSTAWIENIE
rozpoczynające widowiska akrobatycznéj trupy

sławnego Józefa Bonin (zwanego la Lecrasse).
CZĘŚĆ PIERWSZA.
Sceną komiczna pajaca z jego panem. — Wesołe
śpiewki wykonane przez małą dziewięcioletnią

Baskinę i jéj przyjaciela pajaca.
CZĘŚĆ DRUGA.
Wielka ludzka piramida, wykonana przez żeńskiego Herkulesa, Marcina, Bambocha i Baskinę (najstarsze z tych trojga dzieci ma dopiéro lat trzynaście).
NASTĘPNIE:
okazywany będzie sławny Człowiek-Ryba, ułowiony przez amatora to wodach Nilu. Przyroda przepysznemi płetwami zastąpiła ręce tego niepodobnego do wiary zjawiska, które żyje, jada i sypia jedynie w wodzie, karmi się zaś żywemi rybami, które na świeżo i same jeść będzie wobec prześwietnéj publiczności.

To nadzwyczaj dziwne stworzenie jest tak dalece miłe i ułaskawione, iż mówi czterema językami: francuskim, łacińskim, greckim i Nilowo-egipskim, jako rodzinnym. Osoby życzące zaszczycić człowieka-rybę swojemi odwiedzinami, raczą, podług upodobania, przemawiać do niego jednym z tych czterech języków, a niezwłoczne odpowie.
Zakończy widowisko wielka bitwa sławnéj Kobiéty-Herkulesa z przełożonym akademii fechtowania w Teneryfie, Konstantynopolu, Persepolis, Kaudebelc.
La Levrasse otrzymał pozwolenie rozbicia swojego obozu na stosownym placu za miastem: tam urządziliśmy obszerny namiot na miejsce widowisk. Publiczność wchodziła przez drzwi, ponad którémi wisiały rozmaite malowidła; najznakomitsze z nich przedstawiało człowieka-rybę.
Nasz powóz, w którym wszyscy mieszkaliśmy, ustawiono za namiotem, cześć jego w te stronę przedłużona i od miejsca igrzysk przedzielona płócienny ściany, służyła zarazem za stajnią i skład obroku dla trzech koni naszych i Lucypera wielkiego karego osła.
W wilią przedstawienia zrobiliśmy wielką próbę i wszelkie ćwiczenia poszły nam bardzo dokładnie. Od pięciu miesięcy naszéj akrobatycznéj podróży, żadne jeszcze przedstawienie nie zapowiadało tak pomyślnego skutku.
Przyzwyczajenie tyle ma potęgi, iż mimo długich lekcyj i nieodłączonéj od nich męczarni, los mój dosyć mi był znośny. Skoro więc występowałem publicznie, poczytywałem sobie niejako za chlubę pracować o ile mogłem najlepiéj, a zbiérane oklaski próżność moję mocno łechtały. Byłbym się może na seryo poświęcił ryzykownemu zawodowi skoczka, gdybym nie żywił w sobie ciągłéj nadziei prowadzenia wraz z Bambochem i Baskiny wygodnego i wędrownego życia próżnujących cyganów, które było przedmiotem codziennych naszych marzeń.
Ilekroć zapytałem Bambocha, kiedy opuścimy trupę, zawsze z tajemniczy miny odpowiadał mi:
— Jeszcze nie; zapewne bardziéj aniżeli ty pragnę uciec z Baskiną, ale musimy czekać sposobności.
— Czyliż każdéj nocy nie możemy opuścić la Levrassa? — rzekłem; — wszak nas nie zamykają.
— Wiém... że nic nad to łatwiejszego.
— A więc?
— Jeszcze nie czas.
— Dlaczego?
— Naprzód... jeszczém nie znalazł tego co szukam. A potém, — ze skrytą nienawiścią dodał Bamboche, — nie chcę opuszczać la Levrassa, matki Major i pajaca, nie zapłaciwszy im mojego długu... o! bo ja im muszę odpłacić za swoje...
— Nie rozumiem co znaczy twoje jeszczem nie znalazł, czego szukam.
— To moja tajemnica, — z większą jeszcze skrytością odrzekł Bamboche, — ani ty, ani Baskina nie powinniście o tém wiedziéć; ale, bądź. spokojny, tajemnica ta dotyczy i obchodzi nas wszystkich, i umkniemy skoro tylko będzie można.
Czekałem więc cierpliwie tej upragnionéj chwili; w tém dowiedziałem się niespodzianie, że godzina naszego oswobodzenia nakoniec wybiła.
Kiedy teatr naszych widowisk był w środku miasta, mieszkaliśmy zwykle w oberży; lecz skorośmy go urządzali za miastem, spaliśmy wszyscy razem w furgonie i wielkim powozie, w części zbudowanéj nakształt okrętowéj kajuty; i wtedy tajemne nasze rozmowy w nocy, stawały się prawie niepodobnemi.
Podczas wieczerzy, która miała miejsce po jeneralnéj próbie i pod gołóm niebem, Bamboche dał mi kilka znaków porozumienia, których znaczenie doskonale pojąłem, starałem się więc zbliżyć do niego korzystając z krótkiéj chwili czasu między końcem wieczerzy i godziną udania się na spoczynek.
— Tym razem Marcinie, — rzekł mi Bamboche głosem cichym, wzruszonym zapewne ważnością nowiny jaką miał udzielić, — tym razem znalazłem nakoniec to, co szukałem.
Te słowa szczególnie dobitnie wymówił.
— To téż, — dodał — jutro w nocy... uciekamy razem z moją żoną.
— Doprawdy! — nie mogąc ukryć radości zawołałem. — Ale dla czegóż nie dzisiaj?
— Niepodobna... powiem ci dla czego... Tylko pamiętaj abyś nie usnął jutro wieczorem; kiedy się pokładziemy w kajucie, zamknij oczy ale nie śpij.
Potem z wyrazem tryumfującego a utajonego szczęścia dodał:
— Nakoniec... jutro w nocy... będziemy wolni jak ptaszki... i pomszczeni... o! dzielnie pomszczeni... bo... oddawna już szukam stosownego środka pomsty, ale teraz go mam...
Gruby głos matki Major przerwał szybką moje rozmowę z Bambochem.
— Idźmyż spać, do pioruna... — rzekł żeński Alcyd biorąc pajaca pod rękę.
— Eh... idziemy... idziemy, ty próżna baryło! — odezwała się Baskino swym dziecinnym głosem, podrzeźniając matkę Major.
Potém z głośnym śmiechem rzuciła się na szyję Bambocha, i razem odeszli; la Levrasse, siedząc przy stole, mierzył ich wzrokiem ponurym, szyderczym i pożądliwym.
Wkrótce noc ciemności swoje rozpostarła nad powozem, który nam wszystkim za nocleg służył.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

To co mi przytoczyć pozostaje dla wyjaśnienia smutnéj przemiany biednéj Baskiny, niedawno tak naiwnéj i niewinnéj... powtarzam, co dotyczy tej przerażającej zmiany, to mię aż parzy w usta że tak powiem.
W obecnéj chwili, kiedy okiem rozsądku i doświadczenia w przeszłość poglądom, nie wiem jakiemu uczuciu bardziej ulegam, czy odrazie, zgrozie, czy téż przerażeniu; muszę jednak spełnić obowiązek jaki na siebie włożyłem, a spełnię pisząc niniejsze karty.
Pogląd na tę nienawistną przeszłość, nie jest bez korzyści dla mnie... Oburzenie i zgroza jakie coraz silniéj we mnie wzbudza, przeświadczają mię, że co dzień pewniéj stąpam po drodze dobrego; bolesne wzruszenie jakiego dzisiaj doznaję, jakiś rodzaj drżenia, któremu ulegam na samą myśl że na nowo, choć tylko wspomnieniem przebywać mam tę przepaść przewrotności, zepsucia i niegodziwości — to wszystko mówi mi głośno iż niedosyć jest czuć wstręt ku złemu, lecz że mimo nizkiego stanowiska mojego na świecie, w skromnéj sferze mojéj, winienem wszelkich dokładać starań abym zapobiegał, przeszkadzał, lub leczył złe, które mię przejęło tak zbawienną nienawiścią i przerażeniem.
Tak, zaprawdę... pali mię w usta to, co mam przytoczyć dla wyjaśnienia przemiany Baskiny... A jednak nic powiem wszystkiego... są bowiem tajemnice, które gdy wyjawić zamierzam, pióro mimowolnie z rąk mi wypada.
To nieszczęśliwe dziécię opuściło ojca w całéj niewinności i czystości wieku swojego, bo wychowane było na łonie uczciwéj i pracowitéj rodziny Po upływie ośmiu miesięcy... co mówię? po dwu czy trzech miesięcznym pobycie w naszéj trupie, przysłuchując się bez ustanku wyuzdanym i sprośnym żartom pajaca, przeklinaniom, obelgom i cynicznym dowcipom wszystkich, ośmioletnia Baskina zaczęła śmiać się z tych wyuzdań, z tych sprośności, i wnet do nich przywykła, tak że nakoniec wyuczyła się kląć i lżyć podobnie jak my wszyscy... wyznać bowiem winienem, że i ja sam równie jak ona temu zgubnemu wpływowi uległem.
Odzyskawszy zupełne zdrowie, mimo że często jeszcze pytała o ojca, powoli jednak nieokrzesana wesołość nasza zaczęła rozpraszać jéj troski. Bamboche i ja wysilaliśmy się rozmaitemi sposobami usunąć smutek, jakiemu ulegała kiedy niekiedy myśląc o swojéj rodzinie. Nadto Baskina powoli znalazła nadzwyczajne upodobanie w lekcyach tańca i śpiewu (a raczéj rozwiozłych śpiewek) których udzielali jéj matka Major, la Levrasse i pajaco; z przyrodzenia uposażona zwinnością, rzadkim wdziękiem, wkrótce wykonywała niektóre charakterystyczne tańce z zachwycającym powabem, a jéj czysty dziecinny głosik, nad wszelki wyraz miły, dziwną stanowił sprzeczność z wyuzdanemi śpiewkami jakich ją uczono.
Kiedy Baskina po raz piérwszy przed publicznością wystąpiła, przyjęto ją szalonemi oklaski, a widowisko niezmierny dochód przyniosło; od téj pory to dziecię powzięło nieszczęsny pociąg do naszego powołania; bo wreszcie, jakaż istota, choćby nawet rozsądniejsza od niéj, zdołałaby się oprzéć urokowi tryumfu, który zawsze pochlebia, upaja, chociaż go udzielają tłumy niewykształcone, nieokrzesane, z jakich się składała publiczność naszego teatru, nastręczającego jedyną zabawę ubóstwu jéj przystępną?
Po każdém przedstawieniu, tojest po każdym tryumfie, bo Baskina, jak się wyrażają wzniecała furorę, czarująca jéj twarzyczka jaśniała szczęściem i dumą; słowem, tak przywykła dożycia koczującego, pełnego drażniących wzruszeń, niebezpiecznych podróży i grubiańskich uciech, iż w pół roku po swojém do nas przybyciu rzekła mi zamyślona:
— Zdaje mi się iż umarłabym z nudów, gdybym teraz musiała jak dawniéj, żyć u nas... a jednak, jeżelim smutna czasem, to dlatego że myślę o drogim moim ojcu... o biednéj matce... o moich siostrach...
W rzeczy saméj, Baskina z początku bardzo często myślała o swojéj rodzinie, późniéj wspomnienia te coraz były rzadsze: ledwo kiedy niekiedy dostrzegłem łzy w jéj wielkich czarnych oczach, które wtedy przybierały wyraz smutku i marzenia.
Raz także, widziałem iż Baskina uległa jakiejś mimowolnéj i niepojętéj trwodze.
Na jedném z naszych przedstawień, jak zwykle śpiewała i tańczyła z nadzwyczajnym wdziękiem, przywoływano ją głośnemi okrzyki; znikła; wszędzie jéj szukaliśmy; nakoniec znalazłem ją pod naszym powozem, ukrytą w sianie; płakała gorącemi łzami, była blada, zmieniona.
— Co ci to siostrzyczko? — spytałem.
— Nie wińém... — odpowiedziała wzruszonym głosem, — zlękłam się.
— Zlękłaś!... a czego?...
— Publiczności która mię przywoływała...
— Ależ, przywołanie powinnaś uważać za zaszczyt. Wszyscy jak szaleni tupali nogami, boś im się bardzo podobała...
— Cóż? kiedy się okropnie przelękłam! myślałam że mię przywołują aby mi co złego wyrządzić, i rzekłam sobie, pamiętając na słowa matki mojéj: Najświętsza Panno... Matko Boga, zlituj się nade mną...
Byłoż to instynktowne przeczucie nieszczęsnych następstw powołania, któremu poświęcać się zaczynała? Nie wiém, dosyć że chociaż wówczas dzieckiem byłem, to osobliwsze postępowanie Baskiny mocno mię uderzyło.
— I czegożeś się tak lękała, — spytałem znowu, i dlaczego błagałaś Najświętszéj Panny o litość? Nigdy ci się jeszcze żadne wystąpienie nie udało tak dobrze.
— Prawda, — ocierając łzy odrzekła Baskina, — a jednak przelękłam się... To mi się piérwszy raz przytrafiło.
I po chwili lękliwie dodała:
— Ale nie mów nic Bambochowi... onby mię wybił za takie tchórzostwo... a potém samby sobie zadawał męczarnie, a to mię tak boli.
W rzeczy saméj, ilekroć Bamboche wprowadzał w wykonanie nikczemne zasady kaleki bez nóg o sztuce wzbudzenia miłości ku sobie, kiedy bił Baskinę: zaraz poéem, jakby dla pokuty lub usprawiedliwienia, zadawał sobie dziesięćkroć dolegliwsze cierpienia, i z bohatérską odwagę znosząc te męczarnie, mawiał jej:
— Biłem cię abym ci pokazał że jestem twoim panem, ale nie przez upodobanie w dokuczaniu ci, bo daleko większe cierpienia zadaję sobie samemu aniżeli tobie.
I tak n. p. razu jednego jakby na poparcie lego nierozsądnego rozumowania, którego się uporczywie trzymał, widziałem jak Bamboche z zimną krwią wbijał sobie śpilkę za paznokieć, na pięć lub sześć linij głębokości... Mimo okropnej boleści, fizyonomia jego nie zdradzała najmniejszego cierpienia, ale w zapale dzikiéj czułości mówił:
— Biłem cię Baskino, ale cię ubóstwiam.
A Baskina, rzuciwszy się mu naszyję, że tak powiem, przepraszała go jeszcze za to iż ją obił.
Nieszczęściem wpływ Bambocha na Baskinę nic ograniczał się na tém że w skutku tak dzikiego stoicyzmu zapomniała grubiaństw jakich się niekiedy względem niéj dopuszczał. Zły przykład, ta najdelikatniejsza trucizna, udziela się i rozlewa z tak przerażającą szybkością, że zetknięcie z haniebnemi zasadami kaleki bez nóg, tego koczującego żebraka, zaraziło już trzy ofiary... naprzód Bambocha, potém mnie, nakoniec Baskinę.
W miarę jak Bamboche powtarzał, że pracowici i uczciwi ludzie są to głupi męczennicy swéj pracy i uczciwości (a nie zapomniał przytoczyć Baskinie za przykład jéj ojca); w miarę jak wychwalał chytrość, oszustwo i co gorsza, kradzież, jako środki, jako cel wesołego, próżniaczego i koczującego życia, w miarę jak powtarzał że opuszczeni i biédni u bogatych znajdują tylko samą wzgardę i okrucieństwo, że dlatego bogatych uważać powinni za nieprzyjaciół; Baskina powoli przywykła (a to było najgorsze) do mniemania że złe jakie możemy wyrządzać jest tylko odwetem. Wreszcie, usposobiona do zepsucia towarzystwem wśród którego żyliśmy, wkrótce podobnie jak i ja, wpadła w nieszczęsne błędy Bambocha. Wpływ jaki on na nią wywierał, odtąd podwójnej nabrał potęgi, i nakoniec nieszczęśliwa szalenie pokochała tego chłopaka, czuła ku niemu przywiązanie pełne tkliwości i trwogi; uczucie zaś niegodziwego obejścia, na jakie niekiedy użalać się mogła, zawsze ustępowało głębokiemu podziwianiu nieposkromionéj energii i nieustraszoności jego charakteru.
Wszystko to miało proporeye dziecinne wprawdzie, ale zupełne. Pewien wielki myśliciel powiedział, że dzieci są to mali ludzie. Wypadki których byłem świadkiem przekonywają mię o prawdzie tego axyomatu, mianowicie skoro przedwczesne zepsucie, rozlewając się po krwi dziecięcéj, zbyt szybko rozwinie rozsądek, skoro zbyt rychło rozżarzy w niém ogień namiętności pełnoletnim właściwy.
Jeszcze słów kilka, ale lekko tylko dotykając tego kału.
Namiętna miłość Bambocha dla Baskiny stała się naprzód przedmiotem sprośnych szyderstw, a potém piekielnych podżegań całéj trupy, szczególniej zaś la Levrassa; (poźniéj domyśliłem się obrzydłéj rachuby tego człowieka przeciw któremu Bamboche pałał instynktowną nienawiścią).
Jednego dnia, skutkiem świętokradzkiéj farsy, odbyła się parodya małżeństwa Bambocha z Baskiną.
La Levrasse reprezentował ojca pana młodego... matka Major przedstawiała matkę narzeczonéj...
Pajaco udzielił małżeńskie błogosławieństwo, w wyuzdanych i komicznych wyrazach, co w obecnych temu obrzędowi wielką wzbudziło wesołość.
Lecz źle mówię: jedna istota błędną łzą stawała w opozycyi przeciw tej okropności jedynie komicznością zamaskowanéj.
Przypadkiem rzuciłem spojrzenie na Leonidasa Rekina, człowieka-rybę, który patrzył na tę zgrozę z głębi swojéj sadzawki... Na twarzy jego malowało się bolesne oburzenie, a dwie łzy które ukrył zwieszając głowę, po licu jego spłynęły...
Ta haniebna scena miała miejsce w Troyes, wieczorem po widowisku, wobec lokatorów oberży w któréj mieszkaliśmy.
Ci ludzie widzieli i zaiste nic innego w téj parodyi widzieć nie mogli, jak tylko żart zaledwie nieprzyzwoity, dostatecznie uprawniony częstemi przykładami nazw mężulku, żoneczko, do jakich nieraz niewinnie upoważniają nawet najskrupulatniejsi rodzice

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nazajutrz po owym dniu, Bamboche kazał sobie wykłóć na piersiach niezatartemi literami, następujące wyrazy:

Baskina aż do zgonu,
Jéj miłość lub śmierć.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tos ię stało między Bambochem i Baskiną w wilią wielkiego naszego przedstawienia w Senlis, po którem wszystko troje mieliśmy uciekać, bo, jak mówił Bamboche, miał nakoniec to czego potrzebował.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Seweryn Porajski.