Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom II/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Marcin Podrzutek
Podtytuł czyli Pamiętniki pokojowca
Wydawca S. H. Merzbach
Data wyd. 1846
Druk Drukarnia S Strąbskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryn Porajski
Tytuł orygin. Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


23.
Licytacya.

Trzy dni upłynęło od czasu jak mała Bruyére rzuciła się w staw folwarku Grand-Genévrier.
Słońce ma się ku zachodowi. Na folwarku panuje ruch niezwykły; rolnicze sprzęty, pługi, brony, wozy, uprząż i t. p. w symetrycznym porządku stoją na wzgórzu zewnątrz budynków; tuż przy nich widać chude krowy dzierżawcy rzędem powiązane do przegrody z kołków poręczy jodłowych. Daléj nieco, wspaniałe indyki, niegdyś zostające pod dozorem małéj Bruyére, wspólnie z gęśmi siedzą zamknięte w improwizowanym koszu. Nakoniec u kilku rozpierzchłych drzew, stoją na uwięzi wyschłe i wycieńczone rolnicze konie.
Folwarczna czeladź przechadza się tu i owdzie; na twarzy każdego widać zajęcie: jedni dźwigają worki z żytem lub pszenicą, drudzy z owsem i układają je wkoło wagi wiszącéj u umyślnie na to przyrządzonéj belki.
Dwaj ludzie w niebieskich bluzach na wierzchu swéj czarnéj odzieży, kierują tym niezwykłym ruchem. Jeden z nich przewodniczy drugiemu; mina jego dumna, poważna; czapkę nieco przestarzałéj mody, nacisnął aż po uszy, długi nos ozdobił parą okularów; w ręku trzymał rejestr, na którym zapisywał liczbę folwarcznych zwierząt, poprzednio każde jako znawca obejrzawszy i pomacawszy. Gdy to skończył przyszła koléj na rolnicze narzędzia również w rejestrze wyszczególnione, potem na zważone worki ze zbożem i nakoniec na paszę pozostałą w spustoszonym spichlerzu. Wszystko policzono worek po worku, wiązka po wiązce i to pod nadzorem wspomnionego człowieka, którym był pan Herpin, zarazem biegły i komornik z Salbris, oraz pomocnika, którzy po nastąpioném oszacowaniu, przygotowali się do zagrabienia wszelkiéj własności pana Chervin. dzierżawcy folwarku Grand-Genévrier. Wielki żółty afisz, unoszony wiatrem i przybity na szczątkach drzwi folwarcznych, ogłaszał, że z mocy wyroku sądowego, licytacya odbędzie się w rzeczonym folwarku, w niedzielę po skończoném nabożeństwie.
Biegły skończywszy oszacowanie skromnego inwentarza folwarku, zamyślał wejść do pana Chervin dzierżawcy, wtem podeszła, nędznie odziana kobiéta, z wybladłą twarzą, okiem od łez poczerwienioném, szybko zbiegła po kilku nierównych i mchem porosłych kamieniach, wiodących do drzwi pokoju dzierżawcy i przerażona, błagająca, zastępując mu drogę, rzekła załamawszy ręce:
— Mój drogi, mój dobry panie.... Proszę pana...
— No, i cóż tam? znowu jeremiady, znowu płacze? z porywczą niecierpliwością odparł komornik; cóż u djabła, moja pani, chcesz abym temu poradził? winniście za dzierżawę, nie macie czém zapłacić, hrabia każe robić zajęcie i wypędza was z folwarku, wszak to jego prawo.
— Prawda, drogi panie, prawda, odpowiedziała biédna kobiéta nie możemy zapłacić.... tradują nas... wypędzają... ja się temu nie opieram.
— Pani się temu nie opierasz? dziękuję za tę powolność. Ale choćbyś się i opierała, to mi tam wszystko jedno: pan hrabia pewnoby się waszego oporu nie zląkł. On zna swoje prawo i słuszność. Lubi płacić to co winien, dla tego téż chce aby jemu płacono należytości; ma słuszność.
— Niestety! o mój Boże ja to bardzo dobrze rozumiem że ma słuszność, kiedy nam wszystko zabierają i wypędzają.
— No! to daj mi pani pokój, niech skończę spisywać inwentarz, rzekł komornik i odsunął kobiétę która go na schody nic wpuszczała; muszę przystąpić do oszacowania waszych mebli...na tém dopiéro kończę;... noc już nadchodzi,... a nie chciałbym zapóźnić się tu w waszych wrzosach, bagnach... bo jeszcze nie schwytano tego zbrodniarza Bambocha, który mimo że go ścigają, ciągle dotąd krąży w okolicy, lękam się nieprzyjemnego z nim spotkania.
To mówiąc komornik znowu zabierał się do wejścia na schody.
— Mój drogi panie, nie wchodź pan! na miłość boską nie wchodź pan! z przerażeniem załamując ręce, zawołała biédna kobiéta.
— A dla czegożto nie mam wchodzić?
— Niestety! o mój Boże, bo mój biédny mąż śpi... już go febra trzęsła kiedy ta biedna Bruyére umarła... a potem... wiadomość że pan przybyłeś zrobić zajęcie... wszystko to tak go dotknęło, że już od pięciu dni nie wstaje. Gdyby więc pana postrzegł, mój dobry, mój drogi panie, toby może takiego ciosu nie wytrzymał.
— Ojciec Chervin, widzę jest bardzo delikatny; kiedy na jarmarku zasiądzie do szklanki i zapija z towarzyszem, to się nie uskarża na febrę. No, puszczajcie, ja muszę spisać wasze meble... nie ma na to rady.
— Mój dobry, mój zacny i kochany panie, pan mi zabijesz męża... nasze meble... ja panu podyktuję... to niedługo potrwa.
— W rzeczy saméj, powiedział woźny, widząc że słońce już zachodzi i przypominając sobie że ma do przebycia przeszło dwie mile pustych wrzosów i jodłowego samotnego lasu, mogących łatwo ukrywać w sobie strasznego Bambocha — w rzeczy saméj... na piątek muszę tu powrócić... poczekam więc z obejrzeniem mebli; zawsze jednak spiszę je; no, dyktuj pani?
— Mamy jeszcze weselną szafę, z ciężkiém westchnieniem rzekła poczciwa kobiéta.
— Orzechową?
— Tak jest, mój godny panie... ah! jakże pan jesteś dobry i...
— Cóż daléj?
— Mamy dzieżę do chleba.
— Ah! dobrze: nową czy starą?
— Już dwanaście lat służy nam.
— Co więcéj?
— Biały drewniany stół i dwa stołki.
— Potém?
— Łóżko.
— Łóżko, prawo wam zostawia... co więcéj?
— Już wszystko, już więcéj nic nie mamy, drogi panie...
— A więc, do widzenia w piątek. A przywoławszy swego pomocnika komornik rzekł mu: żywo, Benjaminie, nogi za pas... słońce już prawie zaszło, a za godzinę nie staniemy w domu... na stepie pusto, i niebardzo bezpieczno dzięki temu rozbójnikowi Bambochowi, którego niech piekło spali...
To powiedziawszy komornik wraz z swoim towarzyszem wyszedł z folwarcznego dziedzińca i szybkim krokiem pomaszerował, w nadziei że przed zapadnięciem nocy wróci do domu.
— Idźcie do djabła! niech wam szatan karki pokręci, wy smoki drapieżne!... wołała za nimi dzielna Robin kiedy już prawie była pewną że jéj nie usłyszą, bo i ona dzieliła z ogółem pospólstwa jakiś rodzaj obawy i wstrętu ku tego rodzaju pachołkom.
— Otóż i ojciec Chervin w niedzielę wieczór już niebędzie dzierżawcą, ale po prostu najemnikiem jak my za dwadzieścia su na dzień; jak ślimak skorupę, będzie on miał tylko jednę bluzę na karku, powiedział folwarczny parobek zapędzając konie do stajni, i wartoż to było kłopotać się i pracować przez lat trzydzieści... Jednak dobrze i tak.
— Jakto? spytała la Robin.
— Ej! dobrze!
— Hm! mnie to bawi że go widzę w kłopocie.
— A mnie żal ojca Chervin, on taki dobry, wzruszając ramionami powiedziała la Robin, to poczciwe jak kurczątko, on nawet na dziecko łajać nie śmiał i zawsze nam regularnie płacił, choć sam nic nie miał.
— Co to znaczy?... zawsze to dzierżawca, zawsze ci rozkazuje, z głupim uporem odpowiedział parobek, to téż bawi mię to że go widzę w kłopocie.
Ta odpowiedź mocno rozgniéwała brzydką la Robin, ale pobudziła do śmiechu drugiego parobka, który powtórzył:
— Hi, hi, hi! o! to bardzo bawi widzieć naszego dzierżawcę w kłopocie.
— Alboż to nie potrzebujesz zawsze miéć pana? spytała obrażona la Robin.
— Zapewne, mówił folwarczny komik, a wiész dla czego lubię widzieć panów w kłopocie?.... właśnie dla tego że są potrzebni... i że nas najmują na targu[1], gdzie jesteśmy uporządkowani jak cielęta.
I śmiechy na nowo wybuchły.
Rozgniewana la Robin, obu śmieszków silnie sandałem ugodziła w uda, wołając:
— Bo téż na prawdę jesteście tylko dużemi cielętami!
Razy sandału, które Robin swym przeciwnikom udzieliła, lepszy sprawiły skutek aniżeli najpiękniejsze rozumowania, a jowialny parobek, gładząc się po udzie, odpowiedział jakby mu tylko o prosty zarzut chodziło:
— Ty, la Robin, myślisz sobie tak, a ja mogę myślić inaczéj.
— Nie, łajdaku, masz naukę żebyś się nieśmiał z nieszczęścia ojca Chervin.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Po odejściu komornika, żona dzierżawcy weszła na schody z rozpadłych kamieni i wróciła do mieszkania ojca Chervin.
W téj dosyć obszernéj ale nizkiéj izbie, lasy rozłożone na okopconych dymem belkach, dźwigały dwa szeregi gorzkich i iłowatych serów, a tymczasem przez drugi koniec zawalonego pułapu, w pośród gęstéj pajęczyny, przebijało się leżące na poddaszu siano.
W dzień, światło dochodziło do téj ciemnéj izby. Przez ruchomą ale bez szyb kratę nade drzwiami W nocy zamykano okiennice. Ściany tu i owdzie popękane, nasiąkły wilgotną, ciemną jak sadza tłustością, a z nierównéj bo tylko ze zbitéj ziemi zrobionéj podłogi, w kilku miejscach woda się sączyła.
W jednéj stronie téj izby widziano wysoki komin, jeżeli kominem nazwać można szeroką rurę, zbudowaną z cegieł o cztéry lub pięć stóp nad podłogą, przy ścianie, któréj za ognisko służył wielki kamień jak w szałasie dzikich ludzi. Tym sposobem za najmniejszym powiewem wiatru dym wijąc się rozlewał się po téj i tak już niezdrowej izbie.
Tego wieczoru, dla uśmierzenia wilgotnego zimna przenikliwéj jesieni, które się do izby wciskało, umieszczono w czeluściach pieca, od strony wierzchołków, dwie małe, uschłe jodły, których pełne ziemi korzenie wystawały aż na środek izby. Drzewo to jeszcze zielone, zamiast palić się, owszem tliło się i wydawało dym czarny i gryzący.
Blizko komina stała spróchniała dzieża do chleba, a nad nią, na zbutwiałéj desce kilka szczerbatych garnków; naprzeciw nich zaś widziałeś wielką orzechową szafę, nakoniec w najgłębszym kącie izby wznosiło się nadzwyczajnéj wysokości łóżko ubrane siennikiem na trzy stopy wysokim i chudym materacem z grubéj wełny; drewniana ławka, kulawy stół, kilka stoików, stanowiły całe umeblowanie tego mieszkania, słabo rozwidnionego świecą wetkniętą w starą, drótem żelaznym oplecioną latarkę, bo już noc była.
Takie było mieszkanie ojca Chervin, dzierżawcy u bogatego hrabi Duriveau; tak zwykle mieszkają wszyscy dzierżawcy w Solonii. Chory zdawał się spać, a tymczasem jego żona, klęcząc przy ogniu, z całéj siły dmuchała na tlące się węgle i pragnęła je koniecznie rozżarzyć. Ale nie mogąc tego dokazać, siadła skurczona przed ogniskiem, podbródek wsparła na kolanach, i kiedy niekiedy zwracało głowę ku stronie łóżka na którém drzemał jej mąż.







  1. Co rok na święty Jan, odbywają się w Solonii pewne rodzaje targów na służących, na których dzierżawcy najmują sobie folwarczną czeladź.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Seweryn Porajski.