Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom IX/PM część IV/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Marcin Podrzutek
Podtytuł czyli Pamiętniki pokojowca
Wydawca S. H. Merzbach
Data wyd. 1846
Druk Drukarnia S Strąbskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryn Porajski
Tytuł orygin. Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IX
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


19.
Nieszczęście.

Ciekawość Leporella i Astarty miała być prędko zaspokojona; usłyszeli brzęk dzwonka... Leporello otworzył drzwi i zawołał:
— To on!...
W rzeczy saméj był to Marcin, przed dwoma dniami uwolniony z więzienia w Orleanie, gdyż badania sądowe przekonały że był niewinny. Przybywszy z rana do Paryża, natychmiast prosił Baskiny aby się jeszcze dzisiaj mógł z nią widzieć.
Zdziwienie Marcina wyrównało zdziwieniu jego dawnych towarzyszy, których bynajmniéj nie spodziewał się spotkać u Baskiny; lecz żywe jego roztargnienie nie dozwalało mu długo nimi się zajmować. To też skoro na wykrzyki Leporella i Astarty odpowiedział:
— Tak jest, to ja, moi przyjaciele, cieszy mię że wasz widzę.
Dodał spiesznie:
— Czy wasza pani w domu? muszę z nią mówić natychmiast.
— Pani nie ma, — odparła Astarté urażona nieco oziębłością Marcina, — ale zostawiła ten list do pana.
Nowy powód do zdziwienia i wniosków dla Leporella i Astarty: zaledwie bowiem Marcin przeczytał list, natychmiast zbladł jak trup i drżącym głosem zawołał:
— Ah! byłoby to okropne!
Za chwile już był na ulicy.
Baskina pisała do Marcina:
„Przybywaj natychmiast na ulicę Marché-Vieux, Bamboche i ja czekamy tam na ciebie...
„Wszyscy pomszczeni będziemy...
„Baraboche pomści się na Scypionie... kacie jego córki Bruyry;
„Ty... na hrabi Duriveau, kacie twojéj matki...
„Ja, na Scypionie i jego ojcu, niegodziwém plemieniu, które ja... córka ludu, aż do grobu ścigać poprzysięgłam.“
Marcin prawie bezprzytomny wsiadł do najętego kabryoletu i kazał się jak najprędzej zawieźć na ulicę Marché-Vieux.
Nim się udamy za Marcinem, powiedzmy naprzód że Baskina po wyjściu z domu wsiadła do czekającego na nią fiakra i pospieszyła do matki Rafaeli; kazała woźnicy aby się dowiedział czy pani Wilson wyjechała z panem vicehrabią Scypionem. Otrzymawszy potwierdzającą odpowiedź, Baskina pojechała do hrabiego Duriveau, a pewna że go zastanie w domu, bo czekał na syna, zaleciła woźnicy aby postarał się o doręczenie hrabiemu listu, który poprzednio już w domu napisała.
List ten brzmiał następnie:
„Udaj się pando pani Wilson, tam dowiész się że Scypio tylko co z nią wyjechał... nadużywając jéj zaufania, wiezie on ją na ulicę Marché-Vieux, aby się zemścił na panu...
„Przypomnij pan sobie księżnę de Montbar i odgadnij resztę...
„Jaki ojciec taki syn.”
Skoro list ten wręczono odźwiernemu pałacu hrabiego, Baskina pospieszyła na ulicę Marché-Vieux a tymczasem Marcin równie spiesznie tam zdążał.
Przebiegając drogę którą na kilka lat pierwéj przebywał, gdy wiózł mściciela pani de Montbar, schwytanéj w ohydne sidła przez pana Duriveau, Marcin mniemał że go sen bolesny napastuje. Przez jakież nieszczęsne zrządzenie, pytał sam siebie, ten sam dom, i zapewne ten sam pokój, który był widownią nikczemnego występku hrabi Duriveau, ma być również widownią zemsty Baskiny?
Marcin teraz z przerażeniem przypomniał sobie, że widząc się po raz ostatni z Baskiną, opowiedział jéj (bo zwykle nie taił nic przed przyjaciółmi dziecinnych lat swoich, na których wyrozumiałość sprawiedliwie mógł liczyć), opowiedział jéj, powtarzamy, jakim sposobem wyrwał Reginę z okropnéj zasadzki, w któréj tylko co nie padła ofiarą hrabiego Duriveau.
Wtedy Marcin przypuścił (i słusznie) że to zwierzenie się nastręczyło Baskinie myśl okropnéj zemsty w téj chwili spełnić się mającéj.
Na kilka sekund piérwéj nim pędzący z nim kabryolet zatrzymał się przed wejściem do domu przy ulicy Marché-Vieux, Marcin przy słabém światełku dalekiéj latarni, ujrzał kobiétę która wyszła z tego nieszczęsnego domu i biegnąc znikła wnet w gęstéj mgle pokrywającéj drugi koniec ulicy.
To zjawisko tak szybko przeminęło, iż Marcin nie mógł rozpoznać twarzy ani kształtów téj kobiéty, ni téż przekonać się czy to Baskina była lub nie...
Skoro kabryolet zajechał przed dom, Marcin wyskoczył, zastał drzwi otwarte i pchnął je za sobą tak mocno że się same własnym ciężarem zatrzasnęły, bo przez wstrząśnienie sprężyna w zamku spuściła.
Nie troszcząc się bynajmniéj tym wypadkiem, Marcin przebył ciemny korytarz, szybko, choć pociemku, dostał się na schody, bo domyślił się że zemsta na jaką go Baskina zapraszała, odbywa się na trzeciém piętrze... w tém samém miejscu gdzie kapitan Just wyrwał Reginę z rąk pana Duriveau.
Marcin mocno się zdziwił, że zbliżając się do tego miejsca nie usłyszał najmniejszego szmeru. Nakoniec wszedł do sieni... Blade światełko, przebijające się przez otwarte drzwi, prowadziło go... przeszedł więc piérwszą stancyę...
Lecz zgroza zatrzymała go na progu drugiéj izby... Przez chwilę stał przerażony w cieniu, oparty o drzwi, nogi tak drżały pod nim, że ani kroku daléj zrobić nie mógł.
Oto na łóżku leżał Scypio, blady, konający, nieruchomy; włosy jego broczyły we krwi, toczącéj się z szerokiéj rany w prawą skroń zadanéj.
W głowach jego łóżka, klęczał z załamanemi rękami hrabia Duriveau; biała jego kamizelka była zakrwawiona, a twarz zimnym potem zlana, zdawała się bledsza aniżeli oblicze konającego syna.
Na środku pokoju, w kałuży krwi leżało złamane ciężkie dębowe krzesło, a obok niego szal pani Wilson.
Naprzeciw, drzwi w których stał prawie omdlewający Marcin, rysowały się nieruchome, blade i nieubłagane twarze Baskiny i Bambocha, stojących w ciemnéj przyległéj izbie o parę kroków od progu.
Hrabia nie postrzegł ich... Osłupiałe i pałające, chociaż łzami przyćmione oczy, wlepił w gasnący wzrok syna; zdawało się że usta pana Duriveau otwarło spazmatyczne wytężenie, że szczęki jego już się więcéj nie zamkną — konwulsyjne duszące łkania wyrywały się z jego piersi, jedynym swoim szmerem zakłócając grobową ciszę téj sceny.
Twarz Scypiona, jakkolwiek naznaczona już piętnem śmierci, była jeszcze piękna... Jego zimne i niebieskawe usta, słabo drgając pod małym, jasnym wąsem, zdawały się po raz ostatni szukać szyderczego uśmiéchu, i odkrywały zęby z najczystszéj emalii. Głowę opierał na zgiętém ramieniu... a jego ręka delikatna i biała jak ręka kobiéty, prawie do połowy znikała w ciemnych włosach, których jedwabne pukle ściskał niekiedy, ulegając ostatnim kurczom konania.
Nakoniec... hrabia Duriveau po gwałtowném wysileniu wydobył kilka przerwanych słów, z konwulsyjnie drżących ust swoich.
— Zabiłem!.. mojego syna... zabiłem mojego syna!..
Okropny to był widok!... zdało się że ten nędznik w przystępie szaleństwa, gwałtem i jakby w skutku fatalnego zrządzenia wymówił te słowa... że na inne zdobyć się nie mógł... bo febrycznie wstrząsając głową po raz trzeci powtórzył:
— Zabiłem mojego syna... zabiłem mojego syna!
W téj chwili, konające i na wpół przymknięte oczy Scypiona, całkiem się otworzyły i przez kilka sekund, rozjaśnione ostatnią iskierką życia i młodości zabłysły czyściéj, świetniéj i piękniéj niż kiedykolwiek.
W miarę jak Scypio coraz bardziéj otwierał oczy, i oczy jego ojca, niby mocą czarów wydobyte z swéj osady, także się powiększały, i nareszcie zaokrągliły się w sposób tak przerażający, że cała źrenica białkiem mu zaszła.
Wtedy słabo poruszyły się usta Scypiona, jakby mówić chciał.
Hrabia postrzegł to i z cicha powtórzył jedyne... i zawsze jednakie wyrazy, jakie mu nastręczał powikłany umysł:
— On mi powié: Zabiłeś twojego syna! zabiłeś twojego syna!
Scypio dziwnie się uśmiechnął i rzekł coraz bardziéj słabnącym głosem, który gasł wraz z jego ostatniém tchnieniem: — Zabiłeś... mię... ale... mniejsza oto... wygrałem... nie zaślubisz... pani... Wilson... z własnéj twojéj winy... Naśladowałem... twój przykład... postąpiłem jak ty... pamiętasz... księżnę... de Montbar... Ktoby jednak był powiedział że młody ojciec... zostanie syno-bójcą, ha! jak to śmieszne... Opowiem to... dziadkowi Du-riz-de-veau...
Na progu wieczności, to nieszczęśliwe dziecko szyderstwem kończyło swoje krótkie życie.
— Scypionie!... synu!... nie umiéraj! — okropnym głosem wrzasnął hrabia, bo straszna rzeczywistość zmysły mu przywróciła.
I w obłędzie swoim rzuciwszy się na trupa pokrył jego twarz, włosy, ręce, szalonemi pocałunkami.
Przelotne jak błyskawica wspomnienie, raczéj, straszliwa i nauczająca sprzeczność przywiodła na myśl Marcina wzniosłą śmierć doktora Clément... oraz szczytną i pogodną rozmowę jego w téj uroczystéj chwili ze szlachetnym synem swoim!!.....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Marcin stał jak osłupiały z przerażenia; Baskina i Bamboche, którzy z głębi ciemnego ukrycia swojego postrzegli towarzysza ich dzieciństwa... milczący... okropni... z suchém i pałającém okiem, nielitościwym giestem wskazywali mu nieszczęśliwego ojca tarzającego się po martwém ciele syna...
Ta zimna dzikość przywiodła Marcina do rozpaczy, wyrwała go z osłupienia.
Szybko przeszedł przez izbę. — Hrabia wydający rozdzierające jęki, niewyraźne okrzyki, wijący się po łożu (przyciskając usta do martwéj twarzy syna), nie widział go. Marcin schwytał Baskinę za rękę i cicho ale z oburzeniem i groźbą zawołał:
— Nie, Baskino, ty nie zechcesz twoją obecnością znieważać boleści i zgryzoty ojca, który zabił własnego syna... Za morderczą broń użyłaś tajemnicy, którą ci powierzyłem jako siostrze... to podle!
— Bracie... ja i ciebie... także pomścić pragnęłam... — głucho odparła Baskina.
— Nie, ty nie pozostaniesz tutaj... gdzie cię ten nieszczęśliwy widzieć może... ciebie, sprawczynię tak strasznéj zbrodni! — zawołał Marcin głosem zarazem tak rozdzierającym i błagalnym, chociaż powstrzymywanym, że Baskina już pognębiona wyrzutami jego, usunęła się głębiéj w ciemności drugiéj izby... tak aby jéj hrabia nie widział. — Bamboche, skrzyżowawszy ręce na szerokich piersiach swoich, ciągle z dziką radością przypatrywał się okropnéj scenie.
Nagle, głuchy i jeszcze niewyraźny szmer dał się słyszeć przed domem, i ozwał się aż w tém mieszkaniu; wkrótce potem gwałtowne uderzania wstrząsnęły głównemi drzwiami, które się zatrzasnęły po wejściu Marcina.
Łoskot ten nie zwrócił na się uwagi hrabiego Duriveau, który do szaleństwa przywiedziony boleścią i rozpaczą, nieustannie ściskał martwe ciało syna, wydając konwulsyjne jęki i rozdzierające, niewyraźne krzyki; lecz Bamboche, ciągle czuwający, zaraz za piérwszym łoskotem u drzwi, otworzywszy okno na ulice wychodzące, przypadł niespokojny do Baskiny, i zawołał:
— Warta! już po mnie!... poilicya śledziła mię... zapewne mię poznano!... i ścigano gdy przechodziłem od ciebie tutaj... Chcą mię przyaresztować — dodał z dzikim śmiéchem wydobywszy szeroki sztylet — o! przynajmniéj drogo za to zapłacą!
— Co! — zawołał Marcin podbiegając do bandyty, — ty, miałbyś dopuścić się morderstwa...nie... nigdy!
— Już go się dopuszczałem dwa razy... z przerażającą ironią rzekł Bamboche uwalniając się z uścisków Marcina.
— O Boże! więc to prawda!... słusznie że cię ścigano... szepnął przytłoczony Marcin — tyś zabijał!!
— Ty zabijałeś? ze zgrozą zawołała Baskina, — gdyż Bamboche zataił przed nią tę zbrodnię, chcąc u niéj znaleźć schronienie, — ale to morderstwo... może popełniłeś we własnéj obronie? w walce?
— Popełniłem dwa morderstwa... dla prostéj tylko kradzieży, — zimno odpowiedział Bamboche. Jedno zatém... lub dwa morderstwa więcéj... dla własnego ocalenia... to się nie liczy; wszak raz tylko utną mi głowę... Żegnam was, moi przyjaciele, dosyć mi że was widziałem... Podajcie mi wasze ręce... i daléj marsz!
Baskina i Marcin, struchleli z przerażenia i odtrącili rękę, którą im Bumboche podawał.
— Ah! — rzekł dziko bandyta — brzydzicie się mordercą... nie chcecie nawet dotknąć jego ręki. Tém lepiéj... będę srogim jak tygrys... będę zabijał, aby tylko zabijać!...
Wtém wśród wzrastającego zewnątrz zgiełku, usłyszano głosy sług sprawiedliwości, wołające:
— W imię prawa!... otworzyć... otworzyć!...
— O! dla Boga! — zawołał Marcin uderzony nagłą myślą: — co za zgroza!... ten nieszczęśliwy... zostanie przyaresztowany.... bo cały jest krwią zbroczony...
— Co? ja mam być aresztowany wraz z hrabią... mordercą!... Ha! co za honor! — wrzasnął Bumboche wybuchając szatańskim śmiéchem.
Pan Duriveau ocucił się na wzrastający ciągle zgiełk zewnątrz domu, zerwał się z łoża śmierci swojego syna, słuchał... a postrzegając Marcina, który niewiedząc co począć wychodził z pokoju, w którym zostawił jeszcze Baskinę i Bambocha:
— Ty tutaj... Marcinie! — zawołał hrabia cofając się zdumiały.
— Warta jest na dole... — powiedział Marcin; — zaraz tu wejdzie...
— Ah!... zabiłem mojego syna... truchlejąc szepnął pan Duriveau, — czeka mię rusztowanie!!...
— A ucieczka niepodobna... — dodał rozrzewniony Marcin.
— 0! ocul mię!... wykrzyknął hrabia w piérwszym przystępie obłąkującéj go trwogi, — ocal mię!... i tyś także synem moim! wiem żeś tu nie przybył znieważać moję rozpacz... moję zbrodnię... Znam cię, wiém żeś wspaniałomyślny. Tyś tu przyszedł aby mie ocalić... nieprawdaż? Tyś tylu innym niósł pomoc... zlituj się nademną. O! rusztowanie!... Ha! wyznaję, jestem podły... lękam się... i błagam ciebie...
— Już drzwi wywalono, — zawołał Marcin; — nieszczęśliwy... jesteś zgubiony!
W rzeczy saméj, drzwi wypadły: zgiełk zewnętrzny, dotąd tą zaporą przytłumiany, teraz rozległ się po schodach i wkrótce dały się słyszéć odgłosy przyspieszonych kroków.
— Już idą! już idą! dodał nadstawiając ucha. — Ah! — zatrzymują się na piérwszém piętrze... ale zaraz tu będą... o czemuż nie mogę ocalić tego nieszczęśliwego, — czemuż nie mogę uchronić mojego ojca od rusztowania!!!
Gdy to Marcin mówił, głos jego miał w sobie coś tak rozdzierającego, że hrabia po raz piérwszy rzucając się w objęcia tego drugiego syna, już nie z trwogą i niedołęztwem, ale ze stałością rzekł:
— Tak jest... jestem twoim ojcem... powiadam ci to w obec trupa tego nieszczęśliwego dziecka... w obec téj podwójnéj ofiary mojéj... tak jest, jestem twoim ojcem... i przynajmniéj teraz nie będziesz się za mnie rumienił...
— Co czynisz? — zawołał Marcin widząc że hrabia ku drzwiom zmierza. — Oni już są na drugiém piętrze... które przeglądają... Czy słyszysz ich?... Dokąd idziesz?
— Idę oddać się w ich ręce... wyznam moję zbrodnię... krew którą przelałem spaść powinna na moję głowę! — z pełną wzniosłości odwagą rzekł hrabia.
— No, mój synu,.. — dodał, — podaj mi... rękę... Mnie nie serca... lecz sił tylko brakuje...
Zaledwie hrabia wymówił te słowa zmierzając ku drzwiom, Bamboche, który się dotąd ukrywał w ciemnościach sąsiedniéj izby, nagle z niéj wypadł i rzekł panu Duriveau tonem poważnym, dziwnie sprzecznym ze zwykłą jego mową:
— Panie, nie hrabiego Duriveau... lecz ojca Marcina przybywam ocalić od rusztowania.
— Co ty zamierzasz uczynić? — zawołał Marcin, — dokąd idziesz?
— Idę oświadczyć że zabiłem vice-hrabiego... Uwierzą mi... powiem że wszedłem tutaj w celu popełnienia kradzieży... żem go zastał z kobiétą, że krzyczeli... i że krzesłem go zabiłem; że w pięć minut późniéj przybył jego ojciec, który go szukał i chciał zamknąć do aresztu... a postrzegłszy broczącego we krwi syna, rzucił się na niego, i...ztądto krew na jego kamizelce.
— Ja mam przyjąć taką ofiarę, — zawołał hrabia, o! nigdy...
— Objaśnijże go czém prędzéj, że już dwóch zabiłem, — powiedział Bamboche do Marcina — jeden więcéj nic nie znaczy, wszak raz tylko utną mi głowę... Bywaj zdrów, bracie... pamiętaj tylko o ostatniéj mojéj proźbie (tu dwie łzy zabłysły w dzikich oczach bandyty)... Przyjdź razem z Baskiną w wilją dnia... kiedy... (i ręką posunął po szyi).. rozumiesz... jeszcze raz, bywaj zdrów bracie...
I zanim hrabia i Marcin poruszyć się zdołali, Bamboche wypadł na schody, jakby w nadziei że umknie przebijając się przez policyjnych ajentów i żołnierzy, których spotkał w sieni drugiego piętra. — Oto jest!... to on!... trzymajcie go! zawołał ajent policyi na widok Bambocha, który blady, z obnażoną głową, odzieżą w nieładzie, wywijając nożem, rzucił się na gruppę, i lekko zranił jednego ajenta. Nie przez wściekłość... bo mógłbym go zabić, — powiedział póżniéj Marcinowi, — lecz chciałem aby cała scena miała więcéj prawdopodobieństwa. — Poczém, mimo energicznego oporu, o którego daremności z góry był przekonany, został obalony i związany. Po chwili milczenia, które nastąpiło po jego ujęciu, rzekł z okropnym swoim cynizmem:
— A teraz, pomówmy. Nietylko przyznaje się do dwóch morderstw o które jestem oskarżony, ale nadto, przyznaje się i do trzeciego...
— Do trzeciego morderstwa! — zawołał urzędnik przewodniczący sile zbrojnéj, — do trzeciego!
— Tak jest, zabiłem pewnego młodzieńca. Miał on tu schadzkę z jakąś kobiétą. Wszedłem do tego domu w celu kradzieży, schwytałem kochanków na uczynku, przestraszyli się i zawołali ratunku; aby temu młodzieńcowi nakazać milczenie, ugodziłem go krzesłem w głowę... I na tém koniec!
— Ale gdzież się to stało, nędzniku? — zawołał urzędnik.
— Wreszcie żałuję, żem był tyle niegrzeczny, — dodał Bamboche nie odpowiadając na pytanie, — bo wkrótce przybył ojciec tego młokosa... a patrząc jak ten ojciec rzucił się na martwe ciało syna, mimowolnie źle mi się zrobiło.
— Ale gdzież to miało miejsce? — powtórzył urzędnik.
— Tam na górze... na trzeciém piętrze, — powiedział Bamboche, — zastaniecie tam ojca. Zdaje się że śledził swojego syna i że chciał go zejść wraz z tą kobiétą, bo przyszedł z jakimś drugim jegomością, właśnie w chwili gdy jego syna zabiłem; nawet niepomyśleli o mnie, bo natychmiast nieśli pomoc młodzieńcowi, ojciec rzucił się na niego... że się aż w jego krwi znurzał... Ja, umknąłem... aleście mię schwytali... Interes mój czysty... lecz nie zlęknę się gilotyny...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nie widzimy potrzeby wspominać, że dzięki zimnéj krwi, przebiegłości i przytomności umysłu Bambocha, wspartéj zresztą prawdopodobieństwem jego zeznań, w części rzeczywistych, na hrabiego nie padł ani cień podejrzenia o zbrodnię; jego pomieszanie, bladość i kłopot w odpowiedziach na piérwsze pytania urzędnika, które tenże zresztą ile możności skrócił, powodowany uczuciem przyzwoitości i litości w obec tak wielkiego nieszczęścia — przypisano okropnemu wzruszeniu jakiego ten nieszczęśliwy ojciec doznał z zamordowania jego syna.
Hrabia żądając upoważnienia do uwięzienia Scypiona, nie taił bynajmniéj iż pragnie usunąć go od wpływu niebezpiecznéj namiętności; zdawało się zatém rzeczą bardzo naturalną że Scypio, lękając się aby go nie aresztowano w domu Baskiny, umknął od niéj i czekał na nią w tém samotném i odludném mieszkaniu. W ten sposób, wytłumaczono także obecność Baskiny na scenie zbrodni, jak również i przybycie tam hrabiego, któremu podobnież mógł ktoś donieść gdzie się skrył syn jego unikający więzienia.
Naostatek obok tak oczywistych zeznań rozbójnika, który się już poprzednio dwóch morderstw dopuścił, jakże można było posądzić o morderstwo własnego syna, pana Duriveau, człowieka tak znakomitego, i tak wysokie zajmującego stanowisko w świecie, równie przez swe stosunki jako i ogromny majątek.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Proces Bambocha szybko został ukończony; uznano go winnym trzech morderstw i skazano na karę śmierci.
Ani Marcin, ani Baskina nie zapomnieli obietnicy danéj przyjacielowi dziecinnych lat swoich.
W wilią exekucyi, trzéj przyjaciele, za uzyskanym pozwoleniem, mieli się po raz ostatni widziéć w więzieniu, w którém Bamboche oczekiwał śmierci.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Seweryn Porajski.