Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom IV/PM część II/5

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Marcin Podrzutek
Podtytuł czyli Pamiętniki pokojowca
Wydawca S. H. Merzbach
Data wyd. 1846
Druk Drukarnia S Strąbskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryn Porajski
Tytuł orygin. Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


5.
Oaza.

Zostawując za sobą ogarnięty płomieniami powóz, pędziliśmy prawie noc całą.
Nade dniem Lucyper wyczerpawszy siły, zupełnie ochwacony, padł; żadną miarą nie mogliśmy zmusić go do wstania; czekaliśmy zatem dnia wśród lasu, do którego już od kilku godzin przybyliśmy.
Wszystkich nas przejmowała szalona radość, prędko bowiem wspomnienia niegodziwego obejścia i okrucieństw których byliśmy ofiarami, zatarły w nas wrażenie trwogi i litości, jakiém okrutny postępek Bambocha przejął mię i Baskinę; zresztą straszny ten odwet, w którym żadnego nie mieliśmy udziału, według nas był zasłużonym.
Szczęśliwi że oswobodzeni, układaliśmy tysiące planów jedne nad drugie niedorzeczniejszych; mieliśmy nakoniec kosztować wszelkich uciech, wszelkich słodyczy życia wolnego, bezczynnego i zamożnego, bo jak nas upewniał Bamboche, byliśmy bogaci, niezmiernie bogaci. Nie myśleliśmy wcale zaprzeczać mu tego; wreszcie nade dniem miał nam skarb nasz pokazać.
To niespodziane bogactwo dziwiło nas i zachwycało, szczególnie radowaliśmy się że byliśmy zupełnymi panami naszéj woli, że mogliśmy rozrządzać według upodobania czasem, który odtąd razem i jak najweseléj przepędzać mieliśmy.
Bamboche, nieugięty i nienasycony w życzeniach, wyliczał ciągle jak piękne suknie kupi Baskinie, jak nieustanne wyprawiać sobie będziemy uczty. Mówił mi także często że mi kupi piękny złoty zegarek. Napróżno wymawiałem się od tego daru, on uporczywie przy swojém obstawał. Do tak kosztownego cacka miał być dołączony jeszcze łańcuszek z dewizkami, a na kopercie zégarka Bamboche zamyślał wyryć napis: dar Bambocha i Baskiny ofiarowany ich bratu Marcinowi. Pomysł dowodzący tyle przychylności rozczulił mię, przyjąłem zegarek; wypadało go tylko kupić.
Bamboche z upodobaniem także opisywał swoje i moje suknie, bośmy zawsze jednakowo mieli być ubrani, jak dwaj rodzeni bracia; zamierzał zaś ubrać nas w niebieskie fraki, pąsowe kamizelki, żółte obcisłe spodnie, boty ze sztylpami i kutasami; kwestya, czy kutasy będą jedwabne czy złote, długo bardzo była roztrząsana. Baskina, z prawdziwym choć przedwczesnym gustem zadecydowała, że kutasy będą po prostu jedwabne. Dla odmiany mieliśmy miéć zielone czamarki z czarncei potrzebami i stojącym kołnierzem, niby po wojskowemu, a jasne spodnie z pąsowym lampasem dopełniać miały bohaterskiego charakteru tego stroju. Toaletę Baskiny stanowić miały same pióro, jedwabie, aksamity i kamienie. Rozumie się także iż mieliśmy trzymać powóz.
Noc upłynęła na tak pięknych marzeniach; za nadejściem dnia Bamboche przyrzekł przekonać nas o olbrzymiém naszém bogactwie.
Siedzieliśmy w głębi lasu, u stóp ogromnego drzewa; o kilka kroków od nas leżało martwe ciało Lucypera; Bamboche zbliżył się do niego i odwiązał od siodła dwie ciężkie sakwy, których w ciągu szybkiéj ucieczki naszéj nie dostrzegłem.
Z uroczystą miną przyniósł nam te dwie skórzane sakwy, widząc z jak żarliwą niecierpliwością pragniemy ujrzeć co się w nich zawiera.
Odpiął kaptur pokrywający jednę sakwę, u my nieco zawiedzeni i zdziwieni ujrzeliśmy że wydobył z niej parę pistoletów i rożek z prochem.
— Czy to już wszystko! — zawołała zdumiona Baskina, — czy to już całe nasze bogactwo?
— Wziąłem to abym miał czém bronić cię i nas obu, w razie gdyby la Levrasse wymknął się był ze swojego rusztu i gonił za nami.
— Ab! rozumiem, — rzekła znowu Baskina. — Teraz gdzież są nasze bogactwa... pokaż-no... pręzdéj.
— Patrzcie, — tryumfująco rzekł Bamboche wydobywając z sakwy skórzany woreczek ze srébrną klamerką, poczerniałą ze starości.
— Zważno to Baskino, — dodał, — zważno Marcinie.
Oboje wzięliśmy woreczek do rąk; był bardzo ciężki.
— Jakto, w tym worku pełno srébra? zawołała Baskina.
— Srébra? — pogardliwie wzruszając ramionami rzekł Bamboche... — srébra? wielka mi osobliwość...
Poczém wyjął z kieszeni kluczyk i podając mi go (bom wówczas trzymał woreczek), rzekł:
— Otwórz... bracie...
Włożyłem kluczyk do małego zameczka i worek otworzył się.
— Weźno jeden rulon, — powiedział Bamboche.
Wziąłem więc na los szczęścia, na trzy cale długi rulonik, starannie papierem obwinięty, z jednéj strony opieczętowany, z drugiéj zaś tylko założony.
— Rozwiń, — rzekł mi Bamboche.
Odwinąłem papier i zawołałem:
— Złoto!
— Złoto! — powtórzyła Baskina, — wszystko złoto!
— Weź drugi, — coraz bardziéj tryumfując powiedział Bamboche.
Oddałem Baskinie rulon który trzymałem, a wziąłem drugi.
— Znowu złoto! — rzekłem.
— Zawse złoto, — rzekł promieniejący Bamboche, — zawsze złoto... Byłoby tego do jutra... Wszystkie te rulony są pełne złota. Nie miałem czasu policzyć; ale będzie tu może piętnaście albo dwadzieścia tysięcy franków!!
— Piętnaście lub dwadzieścia tysięcy franków! — powtórzyłem zdumiony.
Nagle Baskina patrząc na rulon który trzymała w ręku, tak głośnym wybuchła śmiechem, żeśmy obaj z Bambochem zawołali:
— Z czegóż się tak śmiejesz?
— Ah! to mi dopiéro figiel... — z wzrastającą wesołością powtórzyła Baskina. — Wiész ty Bambochu jakie to twoje złoto?... To tylko ołów... patrzaj...
I wyciągnąwszy rękę, pokazała nam całą garść ołowianych blaszek wielkości dwudziestu su...
Wpośród nich błyszczał świetny luidor, który mi najpiérwéj wpadł w oczy skoro rozwinąłem rulon.
Bamboche zbladł, i na chwilę prawie skamieniał... Potém porywając sakwę, wszystko z niéj wysypał na murawę.
Wypadło piętnaście rulonów.
Bamboche ukląkł i każdy z kolei na połowę rozłamał.
Niestety! wszystkie zawierały, podobnie jak i pierwszy, same tylko ołowiane blaszki; jednak w cztérech czy pięciu ta moneta przykryta była sztuką złota.
Skoro Bamboche przekonał się że olbrzymi nasz majątek ogranicza się tylko na czterech czy pięciu luidorach, wściekły zawołał:
— O! rozbójnik la Levrasse...
— Jakto? — rzekłem.
— A tak! — powtórzył, wściekle uderzając nogą, — wiedziałem że on gdzieś ukrywa pieniądze i śledziłem go już od pół roku... bom nie chciał tak na sucho opuścić tego rozbójnika i umyśliłem zabrać mu te pieniądze abyśmy mieli za co bawić się. Nakoniec, zawczoraj... wypatrzyłem jego kryjówkę... Robię przygotowania aby upiec la Lerrassa... unoszę jego skarb... a ten skarb... to ołów, wyjąwszy kilku franków... Ha, szelmo, niech cię!!!...
Kiedy pierwsze nasze zdziwienie przeminęło, napróżno usiłowaliśmy domyślić się celu, jaki miał la Levrasse przyrządzając taką ponętę.
Obecnie lepiéj świadomy rzeczy, pewny jestem że la Levrasse obok innych ryzykownych rzemiosł swoich, przy sposobności nie zaniedbywał także wspólnictwa w głośnym późniéj rodzaju przemysłu, który wówczas kwitnął jeszcze, prawie zawsze szczęśliwie i bezkarnie, a zwano go kradzieżą na sposób Amerykański. — Zawczasu zapewne przygotował już tę sakwę, aby oszukać przy wydarzonéj sposobności.
Przez kilka minut siedzieliśmy osłupieli widząc że wszystkie nasze piękne projekta od razu spełzły na niczém.
Baskina pierwsza przerwała milczenie, wołając wesoło:
— Bah! cóżto znaczy! jesteśmy wolni jak ptaszki, pogoda przepyszna, lasy bardzo ładne, a mając kilka luidorów nie pomrzemy z głodu... Przechadzajmy się, i bawmy się... pójdźmy do wsi napić się mléka... Nie masz czego tak bardzo gniewać się, Bamboche — dodała rzucając się na szyję naszego towarzysza.
Ale ten opryskliwie odepchnął ją i zawołał:
— Daj mi pokój, nie mam wcale ochoty do śmiechów. — Baskina nagle posmutniała; bojaźliwie spojrzała na Bambocha i rzekła mu łagodnie:
— Nie gniewaj się...
— A ja mniemałem żeśmy tak bogaci!... z goryczą i gniewem zawołał Bamboche.
— Słuchaj, — rzekłem mu: — jeżeli dla siebie samego żałujesz naszych skarbów... to dobrze; gniewaj się ile chcesz... ale jeżeli dla mnie, to daj pokój... już i tak dosyć szczęścia żeśmy wolni... żeśmy wszystko troje razem.
— A widzisz Bamboche, Marcin ma słuszność, — bojaźliwie rzekła Baskina; — jesteśmy razem, co nam po pieniądzach... ja ich wcale nie żałuję... A potém, — z niejakiém wahaniem się dodała, — tak przynajmniéj... nic nie ukradliśmy... a to lepiej Bambochu, żeśmy nie ukradli,.. wszak prawda?
— Prawda, — dodałem. — Na te kilka luidorów któreśmy między blaszkami znaleźli, prawdziwie zapracowaliśmy;... bo la Levrasse przez cały czas naszego pobytu u niego, nie dał nam nigdy grosza... a jednak piękne miewał dochody.
— Co mi tam że kradzież! opryskłiwie rzekł Bamboche, — kaleka bez nóg mawiał: kiedy mi nic nie dają, to biorę sam skoro mogę... I wilki robią tak samo... nikt im nic nie daje, biorą więc gdzie mogą... Wreszcie kto okrada złodziei, ten wcale nie kradnie... a la Levrasse był złodziejem.
— Kiedy się więc pokazuje żeśmy to tylko wzięli co się nam należało, to Baskina ma słuszność, tém lepiéj, — rzekłem do Bambocha. — O skarb mniejsza, wszystko nam jedno czyśmy bogaci lub nie. A tobie, czy wiele na tém zależało?
— Do pioruna!... i bardzo!... szło mi o was i o mnie samego! — zawołał Bamboche.
— Ale... nam, to wszystko jedno.
— Mnie zaś wcale nie jedno... — porywczo odparł Bamboche.
— To więc Baskina i ja nic u ciebie nie znaczymy... a tylko o tych straconych pieniądzach myślisz? — i ty, widzę, także jesteś niesprawiedliwy, — rzekłem do naszego towarzysza.
Ten wyrzut dotknął Bambocha, bo mocném pchnięciem nogą sakwę próżną daleko odrzucił, i rzekł wesoło:
— Ha! tém gorzéj... macie słuszność... Po cóż mam sobie psuć krew nadaremnie?... okradziono nas... cóż czynić! mniejsza o to... Uściskajcie mię, zbierzmy nasze żółtobrzuszki i niech żyje wesołość! bodaj to leśne życie!
I naksztalt trzéch oswobodzicieli Szwajcaryi, nad jeziorem stojących, uściskaliśmy się wpół na seryo wpół komicznie, powtarzając:
— Niech żyje wesołość, bodaj to leśne życie! Potém starannie przejrzeliśmy ołowiane blaszki, pomiędzy któremi znaleźliśmy cztery luidory, które Bamboche włożył do kieszeni, mówiąc:
— Będzie przynajmniéj czém zagasić pragnienie... byleby nie były fałszywe.
I zostawując martwe ciało Lucypera, w pyszny poranek jesienny, no los szczęścia ruszyliśmy w dalszą drogę, dążąc najpiękniejszym w święcie lasem Chantilli.
Po kilkogodzinnéj podróży, od czasu do czasu spoczywając pod cieniem rozłożystych krzaków dzikich morw, pokrytych czarnymi, słodkim i smacznym owocem, los zaprowadził nas do jakiéjś rzeczki, wodnemi roślinami okolonéj, ponad któremi brzęczały, migały się i wzlatywały myriady różnokolorowych owadów o gazowych skrzydłach, szmaragdowym grzbiecie i rubinowych oczach.
Z szaloną i wiekowi naszemu właściwą radością bawiliśmy się ściganiem tych połyskujących owadów. Na moje wielkie zdziwienie, Bamboche nie mniéj się zapalił do tego polowania jak ja i Baskina; nigdybym nie sądził że te łowy taką mu sprawią przyjemność.
Ale z większém jeszcze podziwieniem postrzegłem, że jego rysy zwykle zachmurzone, ponure i wczesną dojrzałością nacechow ane, powoli się wygładziły; zniknął z nich sarkastyczny, złośliwy wyraz wiekowi jego nieodpowiadający, a w miarę pomyślnego połowu ustępował miejsca naiwnéj i dziecinnéj radości; rzekłbyś że przedwczesna i wynaturzona przewrotność jego rozwiała się po świeżém powietrzu swobodnéj samotni.
— Dziwna rzecz... — rzekł mi zatrzymując się, i dozwalając Baskinie igrać o kilka kroków przed nami, — widok tego lasu, to piękne słońce, ta niezakłócona cisza przypominają mi dawne... piękne dni moje... kiedy malutki jeszcze rąbałem drzewo w głębi lasów wraz z nieszczęśliwym ojcem moim.
Bamboche powiedział to z widoczném rozrzewnieniem, ale, skoro postrzegł bujającego się na szczycie trzciny pięknego chrabąszcza, zawołał:
— O! ten to dla mnie...
I czémprędzéj za nim poskoczył.
I Baskina była zmienioną: przypomniała mi swą niewinną fizyonomię wówczas kiedy czysta jeszcze jak anioł, podczas choroby, mówiła mi o swéj naiwnéj wierze w Najświętszą Matkę Boga.
Tak biegnąc, przybyliśmy w górę rzeczki do miejsca gdzie rozdwajając się, opasywała wysepkę najwięcéj jeden mórg obwodu mającą: wyspa ta była bardzo spadzista, nieprzystępna, z pośrodka jéj siwych skał wznosiły się ogromne drzewa, których stopy rzeczka opłukiwała.
Na widok miejsca tak malowniczo dzikiego, zatrzymaliśmy się przejęci uwielbieniem i nieposkromioną ciekawością.
— Ah! jakaż to piękna wysepka, — zawołała Baskina załamując ręce, — jak na niéj musi być ładnie.
— Chodźmy tam, — stanowczo rzekł Bamboche.
— I zabawmy cały dzień, — dodałem. — Pewno i tam znajdziemy morwy... to się niemi posilimy.
— A o kasztanach zapomnieliście?... — wtrącił Bamboche pokazując nam wielkie kasztanowe drzewa, wyrastające z pomiędzy skal. — Będziemy jedli pieczone kasztany... to wybornie... dalej na wyspę! zawołał z miną zdobywcy. — Za mną... marsz!.. na wyspę!
— Skąd weźmiemy ognia do upieczenia kasztanów? — spytała Baskina.
— Aboż to ja nie mam krzesiwka?... znajdziemy przecie trochę suchych gałęzi... zresztą to moja rzecz — dodał wesoło. — Znam ja leśne życie; kiedym z moim ojcem wyrąbywał drzewo, zawsze sam ogień rozpalałem... No... na wyspę!
— I owszem, — odpowiedziałem. — Ale, jak przebędziemy rzeczkę, może za głęboka? Cóż zrobimy z Baskiną?
— Nie turbujcie się, — odparł Bamboche, — ja umiem pływać, spróbuję którędy można przebrnąć... Jeżeli zgruntuję... to Baskinę przeniesiemy na ręku... Jeżeli nie... to przecież mam tyle sity że was jedno po drugiem przeprawię... To nie wielkie rzeczy.
To mówiąc zdjął bluzę, koszulę i boty, a spodnie podwinął aż do kolan.
— Ostrożnie, — rzekła mu niespokojna Baskina.
— Nie lękaj się, — odpowiedział Bamboche, ucinając sobie długą olszową laskę.
— Bądź spokojna, — rzekłem Baskinie. — Widziałem że on dobrze pływa.
Bamboche śmiało rzucił się w wodę, którą zgłębiał laską, w miarę jak naprzód postępował.
— Z niewypowiedzianą radością ujrzeliśmy że przebył na drugi brzeg, zaledwie po pas w wodzie zanurzony.
— A to jakby kto żwirem wysypał! — zawołał do nas Bamboche, — czekajcie, zaraz powrócę. Nie lękaj się Baskino... weźmiemy cię wraz z Marinem na ręce.
Jak powiedział tak się stało. Rzeczka szeroka była najwięcéj na piętnaście stóp; wkrótce więc, uradowani weszliśmy na wyspę przebywając stosy skał, które ją prawie całkiem pokrywały, a z między których wyrastały olbrzymie dęby, jodły i kasztany.
Oprócz małej, zaledwie udeptanéj ścieszki, któja znaleźliśmy po upływie kilku minut, nie było tam śladu żadnéj drogi; w niektórych miejscach roęślinnej ziemi bujały wysokie, dzikie zioła. Zdążając tą ścieszką, w dziesięć minut zaszliśmy do jakiejś niezamieszkałéj lepianki bez drzwi i okien, niedawno jednak opuszczonéj, od strony bowiem, którą ie przybyliśmy otaczało ją kilka staj ziemi zasadzonéj kartoflami i inném warzywem; tu i owdzie, w małym ogródku, rosło kilka drzew gruszkowych, obfitym owocem obciążonych, winna latorośl pokryta fioletowo-purpurowemi gronami, prawie zupełnie zasłaniała jednę stronę lepianki.
Nie widząc ani słysząc nikogo, weszliśmy do téj lepianki złożonéj z dwóch małych izb wszelkiego sprzętu pozbawionych; w jednéj był wysoki komin od ognia zniszczony. W tym domku mieszkał bez wątpienia jaki leśnik mający nadzór nad wyspą, gdyż liczne stada jeleni i sarn z sąsiednich lasów, przybywały napawać się i kąpać w rzeczce, przebiegając niekiedy tę samotną wyspę[1].
Zachwyceni naszém odkryciem, obeszliśmy wkoło lepiankę; drugi jéj bok dotykał zielonéj łąki, daleko dłuższéj jak szérszéj, otaczały ją siwe skały, uwieńczone pięknym kasztanowym lasem, którego odwieczne drzewa swemi gałęźmi łąki sięgając, zdawały się tworzyć niby kolebkę.
O kilka kroków od lepianki tryskało źródło z pomiędzy skał, spadając w licznych kaskadach do naturalnego ocembrowania pełnego dzikich ziół skąd znowu wypływając niknęło w jakiéjś podziemnéj kryjówce.
— Jeżeli nikogo na wyspie nie spotkamy, — zawołał Bamhoche, — projektuje rozgościć się tu na parę dni... Mamy wodę, kartofle, kasztany, winogrona, gruszki... możemy żyć jak Bogowie.
— Ja zaś projektuje zabawić tu cały tydzień, — zawołała uradowana Baskina.
— Zostańmy wiec dopóki sami zechcemy, — dodałem.
— Zgoda, — rzekł Bamboche, — ale piérwéj przekonajmy się czy nas kto ztąd nie wypędzi...
— Niestety! prawda... mogą nas ztąd wypędzić, smutnie powtórzyła Baskina, — jaka szkoda!...
— Nie smućmy się zawczasu, — odpowiedziałem, — a lepiéj przebiegnijmy wprzód całą wyspę... nie wiele to nam chwil zabierze.
W istocie trwało to niedługo.
W przeciągu godziny zapewniliśmy się że jesteśmy jedynemi mieszkańcami wyspy, którą téż przywłaszczając sobie nazwaliśmy Naszą wyspą.
Wieczorem, nim słońce zaszło, Baskina klękła przy małém jeziorku zimnéj i czystéj wody, podrzynającém stopy jednéj skały, i płukała przepyszne kartofle, Bamboche siedząc przy niéj, łuskał kasztany, ja zaś, pochylony nad ogniskiem lepianki, rozniecałem ogień z suchego drzewa, w którego gorącym popiele piec się miały kartofle i kasztany, uzupełniające naszę wieczerzę, złożoną już z przepysznych winogron i tuzina złocistych gruszek.
Tak zeszedł piérwszy dzień, który przepędziliśmy na Naszéj wyspie.







  1. Odwiedziłem późniéj owe miejsca, z tylu przyczyn obudzające we mnie niezatarte wspomnienia, i dowiedziałem się że wysepka, położona na lewéj stronie Pustyni (rozległéj, nieuprawnéj i skalistéj równiny, przedzielającéj lasy Ermenouville od lasów Chantilly) nazywała się wyspą Molton. Lepianka była już wówczas zupełnie zniszczona. (Przypisek Marcina).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Seweryn Porajski.