Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom IV/PM część II/4

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Marcin Podrzutek
Podtytuł czyli Pamiętniki pokojowca
Wydawca S. H. Merzbach
Data wyd. 1846
Druk Drukarnia S Strąbskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryn Porajski
Tytuł orygin. Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


4.
Wieczerza.

Gdyż plac wyznaczony dla naszych widowisk, leżał w znacznéj odległości za miastem Senlis, mieszkaliśmy zatém w naszym podróżnym powozie.
Mimo że widowisko znaczny przyniosło dochód, w ciągu nastąpionéj po niém wieczerzy, na wszystkich twarzach panował smutek i przymus. Noc była przepyszna, wieczerzaliśmy więc pod namiotem.
Matka Major, wewnętrznie rozdrażniona zapewne z chybionéj sposobności zabicia, lub przynajmniéj ciężkiego zranienia Baskiny zrzuceniem jéj ze szczytu ludzkiéj piramidy, siedziała milcząca i kiedy niekiedy tylko rzucała wściekłe spojrzenie na pajaca. Ten dzielnie spijał, lecz tego wieczora prawie zupełnie utracił swą wyuzdaną i sprośną wymowę. Człowiek-ryba jak zwykle bojaiźiwy, jadł mało, kurczył się jak mógł aby nikomu nie przeszkadzał, unikając tym sposobem uwagi i zwykłych grubiaństw pajaca.
La Levrasse zdawał się być mocno roztargnionym; a choć zwykle lubiał trzeźwość, teraz wychylił jedna po drugiéj kilka szklanek wina; zdawało się że umyślnie pragnie rozpalić sobie głowę; kilka razy dostrzegłem że pałający i zaiskrzony wzrok zatapiał w Baskinę, i za każdym razem zadrżałem. Tymczasem mała towarzyszka nasza, zapewnie na tajemne polecenie Bambocha, o ile mogła, udawała swawolną wesołość, atoli po tych wybuchach szalonéj radości raptem osmutniała, bo jéj udana wesołość kryła w sobie trwogę jakiéj i ja doznawałem, pomnąc że téj nocy mamy na zawsze trupę opuścić.
Bamboche przeciwnie udawał nadzwyczaj rozdąsanego; mało mówił; przez cały ciąg wieczerzy poziewał, wyciągał się, mówił że jest bardzo utrudzony, a w chwili gdy mniemał że nikt nań nie patrzy, wstał od stołu zasyłając mi znaczące spojrzenie; lecz skoro przechodził po za krzesłem la Levrassa, ten, niby zrazu wcale na Bambocha nie zważając, nagle zatrzymał go i opryskliwie zapytał:
— Gdzie idziesz?
— Położę się bo już dłużéj wytrzymać nie mogę.
— My tu jedni bez drugich spać nie chodzimy, — szyderczo rzekł la Levrasse... zostań!
— Wszystko mi jedno, — odparł Bamboche, — położę się na ziemi, a i tu smaczno zasnę: proszę mię obudzić jak się skończy wieczerza.
I jak długi rozciągnął się przy jednéj z płóciennych ścian naszego namiotu przedzielającéj go od stajni wielkiego osła.
— Uważaj Lucyperze... abyś mię nie kopnął nogą przez ścianę, — rzekł Bamboche udając że zasypia i legł na ziemi.
Baskina ukradkiem rozpaczliwie na mnie spojrzała, bo Bamboche uprzedził nas że pod pozorem udania się no spoczynek, wstanie od stołu w środku wieczerzy, i dokona niektórych przygotowań niezbędnych do naszéj ucieczki, zalecając abyśmy byli zupełnie spokojni; lecz my widząc że go la Levrasse zatrzymuje, mniemaliśmy że już wszystko stracone; nadto sądziłem że nasz pan domyślił się zdradnego zamiaru i że nas czekają jakie niegodziwe sidła.
Wkrótce obawa moja podwoiła się, gdyż po chwili la Levrasse wydobył z kieszeni pulares, napisał coś ołówkiem, wydarł kartę i przez głowę człowieka-ryby podał ją matce Major.
Ta wzięta kartkę i nieczytając jéj, zdziwiona spojrzała na la Levrassa.
— Dzieci tego słyszeć nie mogą, — powiedział jej la Levrasse, dziwne spojrzenie rzucając na Baskinę.
Matka Major przeczytała... natychmiast na jéj twarzy zabłysła piekielna radość, i wnet zawołała:
— Zgoda.
Potém, oddawszy kartkę pajacowi, srodze, niedowierzającym tonem spytała:
— A ty? czy zgadzasz się na to?
— Bah, tak mi się zdaje... przeczytawszy, z nikczemnym uśmiechem, odpowiedział pajaco, — kiedy zbrakło... to się znajdzie.
— Tak! gniewnie zawołała matka Major... ale ja tu jestem!
— No, i cóż, zgoda czy nie? — powtórzył la Levrasse niezważając bynajmniéj na wykrzyknik megery.
— Dobrze... dobrze, zgoda, — odparła matka Major.
— Zgoda, — rzekł pajaco.
I oddając kartkę la Levrassowi, zakatarzonym głosem zaczął nucić gminną piosnkę „dziecię wkrótce u... dziecię u... wkrótce uśnie.”
Potém widząc że la Levrasse pali kartkę przy lampie na głos się roześmiał.
Spojrzałem na Baskinę i przekonałem się, że i ona także obawia się, czy tajemnicze słowa któreśmy dopiero słyszeli, nie ukrywają jakiego dla nas niebezpieczeństwa, i nie mają związku z wykryciem naszego zamiaru ucieczki.
Machinalnie powiodłem wzrok po miejscu na którém Bamboche położył się.... już go tam niebyło, podniósł zapewne ścianę przedzielającą nas od stajni osia Lucypera i znikł czołgając się.
Nie wiedziałem, czy umknął przed, czy też po przeczytaniu kartki którą la Levrasse podał swym poplecznikom; alem się jeszcze bardziéj zatrwożył.
Nagle la Lerrasse napełnił winem swą ogromną szklankę, dał znak matce Major i pajacowi aby to samo uczynili; potém wznosząc wraz z nimi pełne szklanice, złowrogim głosem zawołał:
— Zdrowie kotki!
Pajaco i matka Major przyjęli ten toast głośnym wybuchem śmiechu, który mi się także wydał fałszywym i złowrogim.
Poczém matka Major wstając od stołu, rzekła swym grubym zakatarzonym głosem;
— No, — Bamboche, Baskino, Marcinie, spać... łajdaki.
— Czyś ogłuchł?...rzekł laLevrasse schylając się w miejscu, na którém przed chwilą leżał Bamboche.
— Patrzcieno!... on umknął, — dodał zdziwiony la Levrasse. — Już go tu nie ma.
— Brawo!... tém lepiéj! niby nagłą myślą uderzona zawołała matka Major, jeżeli poszedł do powozu, to go wyrzucimy i żeby miał naukę na drugi raz... spać będzie pod gołém niebem.
— Tak, tak, — rzekł la Levrasse, rzucając na matkę Major pełne porozumienia spojrzenie — właśnie to chciałem mówić... niech gałgan śpi na dworzu.
— I tylko Marcin i Baskina dostaną cukrowanego wina nim pójdą lulu — dodała matka Major.
— Przejrzałem pilnie wszystkie trzy przedziały w powozie, — powiedział pajaco wracając po krótkiéj nieobecności, — ale nigdzie nie ma Bambocha.
Gdy to mówił, zdało mi się że włożył jakąś paczkę w rękę matki Major.
— O ho! kiedy Bamboche płata jakiego figla, — wtrącił la Levrasse, — to nie będzie bez ale... i pewno całą noc potrwa.
Co chwila spodziewałem się przybycia mojego towarzysza; nie przychodził...
Niepodobna było przypuścić że nas porzucił i sam uciekł. Powiedział nam wyraźnie, że téj jeszcze nocy umkniemy, ale nie wiedzieliśmy w jaki sposób to nastąpi, i dowiedzieć się zaś mieliśmy dopiéro w chwili dokonania ucieczki.
Wszyscyśmy wstali od stołu, gdy matka Major powiedziała: Chodźmy spać.
La Levrasse rozmówiwszy się po cichu z megerą, stojąc we drzwiach namiotu, przywołał pajaca, i jemu także rzekł coś do ucha.
Ze zaś te trzy osoby znajdowały się w cieniu, nie mogłem więc dostrzedz ich poruszeń, zdało mi się jednak iż usłyszałem trącanie butelkami.
Tymczasem człowiek-ryba, dotąd niby zupełnie obcy temu co się działo, chodził tu i owdzie, według zwyczaju zajęty sprzątaniem noży, widelców i cynowych talerzy.
Baskina zbliżyła się do mnie i rzekła niespokojnie:
— Bamboche nie wraca... gdzież on jest... co czynić?
— Nie wiém, — odpowiedziałem zmieszany.
— Nie pijcie cukrowanego wina... i miejcie się dzisiejszej nocy na baczności, — rzekł nam szybko i po cichu człowiek-ryba przechodząc koło nas obładowany sprzętami.
— No... bębny... do budy! — obracając się ku nam, zawołała matka Major. — Niech ten łotr Bamboche śpi sobie z Lucyperem, jeżeli mu się tak podobało.
W kilka minut późniéj, nasze kinkiety i stołowe naczynia zamknięto do mocnego kufra, a na dworze pozostał tylko próżny namiot, kilka krzeseł, kobylice i Lucyper, który kilka razy gwałtownie zabeczał: weszliśmy wszyscy do powozu, aby tam jak zwykle noc przepędzić.
Obszerny ten powóz, istny dom przenośny, bardzo mocno zbudowany, jak powiedziałem, dzielił się na trzy przegrody; przodowa stanowiła magazyn drzwiami przedzielony od garderoby. Jedne miał tylko drzwiczki w tyle i kilka małych zakratowanych okien, któremi wchodziło światło i powietrze. La Levrasse mocno zaparł te drzwiczki ze środka, a potém wprowadzając nas do środkowéj przegrody stanowiącej garderobę, rzekł do mnie i Baskiny:
— Ponieważ dzisiaj bardzoście się utrudziły moje kochaneczki, i zapewne chcecie smaczno zasnąć, dla tego nie przepędzicie nocy w kajucie razem z nami wszystkiemi, ale sami, jednak oddzielnie jedno od drugiego, żeby to was nie żenowało; ty, Marcinku w magazynie od przodu, a ty Baskino tutaj w garderobie... A żeście bardzo grzeczni, nim pójdziecie lulu, każde z was dostanie dobrą szklankę ocukrowanego wina... z cynamonem... to wam doda sił do jutrzejszego widowiska. Patrzcie-no tych łakotnisiów, już sobie usta oblizują... — poczém obracając się w stronę kajuty, dodał:
— I cóż, matko Major, czy to wino już gotowe?
— Zaraz, zaraz, tylko cukier potłukę.
— No, Marcinku, idź do swego pokoju, zaraz ci wino przyniosę — powiedział la Levrasse i otworzył mi drzwi do przodowéj przegrody.
— Masz tu materac położysz się na nim i będziesz spał jak w raju.
Trudno mi było wywinąć się z tego rozkazu lub mu się oprzeć; machinalnie usłuchałem i smutnie spojrzawszy na Baskinę już miałem wejść do tak zwanego magazynu... gdy nagle matka Major otworzyła drzwi od kajuty i rzekła do la Levrassa:
— Pójdźno mężu... Poireau wyborny koncept wymyślił.
La Levrasse zostawił nas, i wychodząc do kajuty, zamknął drzwi za sobą.
— Nie napijemy się cukrowanego wina, i ty nie opuścisz mię dzisiejszéj nocy, — rzekła Baskina.
I blada, drżąca, ze zmienioną twarzą, padła w moje objęcia mówiąc:
— O!... ja się boję.
Nic nie odpowiadając Baskinie, czémprędzej poskoczvłem i zamknąłem na zasuwkę drzwi, któremi la Levrasse wyszedł.
Jeszczem nie odjął ręki od téj zasuwki, kiedy la Levrasse, chcąc wejść do garderoby w któréj nas zostawił, zdziwiony i rozgniewany zawołał:
— Jakto!... wyście zamknęli!...
Zdyszali, przerażeni, nie odpowiedzieliśmy.
— No, no, — łagodniejszym i słodziuchnym głosem rzekł la Levrasse, — otwórzcie swawolniki. A to chyba feralny dzień dzisiaj? Bamboche chowa się, wy się zamykacie... To bardzo wesoło, bardzo zabawne, ale długo trwać nie powinno. No, no, otwórzcie, niosę wam wino.
— Nie otwierajmy, — rzekła mi Baskina co raz mocniéj przelękła, bo nieszczęśliwa domyślała się tego, czego ja w mojéj niewiadomości domyślić się nie mogłem.
— Niech wyłamią drzwi... niech mię zabiją... kiedy chcą... na szczęście Bamboche umknął, — w uniesieniu zawołała.
— Marcinie!... Baskino!... czy wy otworzycie? — wołał la Levrasse wstrząsając drzwiami.
Nagle dało się słyszeć kilka uderzeń z zewnętrznéj strony powozowych drzwiczek.
Wtedy usłyszałem jak w kajucie matka Major rzekła do la Leyrassa:
— O! ho! ktoś się dobija do drzwiczek.
— To ten łotr Bamboche, chce żebyśmy go puścili, — powiedział głos pajaca, — nie otwierajmy mu...
— To Bamboche... jesteśmy ocaleni, — zawołała promieniejąca Baskina ściskając mi obie ręce.
— I cóż, otworzycie czy nie? — wołał wściekły la Leyrassc, — chcecie żebyśmy drzwi wysadzili?
— Bamboche jest tam.... korzystajmy z czasu... nieco uspokojony, rzekłem po cichu do Baskiny.
Baskino skinęła na mnie abym milczał, i usiłując pokryć swoje wzruszenie, spytała.
— Kto tam?
— Jakto, kto tam? ja, la Levrasse.
— Zaraz, zaraz otworzę, — odpowiedziała Baskina.
— Dla czegóż nie natychmiast?
— Ale, bo to...
— Bo... co?...
— Bo ja chciałam się z panem... podrażnić — usiłując przybrać wesoły głos, odpowiedziała Baskina.
— Ah! byłem tego pewny. To żart — nieco spokojniéj rzekł la Levrasse, — ale moja kochana, ten żart już mię nudzić zaczyna; no, no, otwórz przecie.
— A czy pewno dostaniemy cukrowanego wina? — spytała Baskina.
— Ależ mówię wam że niosę dwie duże szklanki dla Marcina i dla ciebie, mała djablico!
W ciągu téj rozmowy wspiąłem się do szczeliny w powozie, usiłując obaczyć albo usłyszeć Bambocha; ale z wielkiém mojém zdziwieniem poczułem mocny odor siarki, i wśród nocnéj ciemności dostrzegłem światełko zrazu słabe, lecz wnet szybko powiększające się i rzucające różowy odblask na białe płótno naszego namiotu.
Natychmiast skoczyłem z krzesła na którém stałem i miałem powiedzieć Buskinie com dostrzegł na dworze — wtem nagle i prawie pod naszemi stopy uchyliła się część podłogi, jakby pierwéj już umyślnie była przepiłowana, a dotąd zewnątrz podpierana; potém przez ten otwór na ośmnaście stóp kwadratowych obszerny, pokazała się głowa i ramiona Bambocha.
— Żywo... rzekł nam, — chodźcie...
I znikł ustępując nam z drogi.
— Idź ty piérwsza, — powiedziałem Baskinie.
W okamgnieniu Baskina znikła przez ten rodzaj klapy.
W chwili gdym się udał za nią, la Lerrasse gwałtownie wstrząsnął drzwiami, i prawie natychmiast usłyszałem głos matki Major z przerażeniem wolającéj:
— Gore!... gore!...
Kiedy skurczony przebrnąłem pomiędzy pękami słomy, posłaniem Lucypera, i prawie jednocześnie z Baskiną wyszedłem z pod powozu... oślepił mię wielki płomień, po lewéj stronie buchający, który już blizką wieś oświecał.
Bamboche stał przede mną z wielkim pękiem zapalonej słomy.
Drugą ręką schwycił mię, gwałtownie odepchnął na stronę, i swą gorejącą pochodnię cisnął natychmiast pomiędzy mierzwę rozrzuconą pod powozem.
Ciąg powietrza pochodzący z otworu przez który się wymknęliśmy, tém mocniej podniecił ogień, tak że wnet płomienie zewnątrz i wewnątrz ogarnęły powóz, gdyż Bamboche podłożył także kilka pęków słomy przy drzwiczkach, któremi będący w powozie jedynie tylko wyjść mogli.
— Gore!... zawołałem, skorom przemówić zdołał, wszystko to bowiem przeminęło szybko jak błyskawica.
— Tak jest... gore! — odpowiedział Bamboche blady i wyrazem dzikiéj radości mocno zmieniony. — Tak jest... gore!.. szatany w kajucie zamknięte usmarzą się jak na ruszcie; drzwi od garderoby zamknięte, a drzwiczki zewnętrzne ćwieczkiem zabiłem!
— O!... jak krzyczą... czy słyszycie!... — rzekła Baskina równie jak ja przerażona jękami wydobywającemi się z powozu, którego podłoga już się paliła.
— Zaraz oni ucichną, — powiedział Bamboche.
A potém dodał przyspieszonym głosem:
— Teraz daléj na Lucypera!... za dwie godziny dostaniemy się do lasu... znam drogę.
— Jakto...wszystko troje razem? — zawołałem — to niepodobna... siadaj ty z Bambochem... ja sprobuję zdążać za wami.
— Czy ty mię usłuchasz! — okropnym głosem wrzasnął Bamboche.
I obróciwszy mię, wrzucił, że tak powiem, na Lucypera już okiełznanego, który przestraszony płomieniem, chrapał, tulił uszy, rył kopytem, chciał zerwać uzdzienicę którą był przywiązany do pala.
— Jesteś lżejszy ode mnie, — rzekł mi Bamboche, — zostań na siodle, Baskinę umieścisz przed sobą, niech się ciebie trzyma, ja wsiądę na grzbiet osła... żywo... żywo!
Baskina lekka jak ptaszek za jednym poskokiem przede mną usiadła.
Nieszczęśliwi zamknięci w powozie przerażające wydawali krzyki, Bamboche nożem odciął postronek przytrzymujący Lucypcra... Przestraszone zwiérzę skoczyło i pobiegło jak opętane; w tej saméj chwili Bamboche wskoczył mu na grzbiet i zawołał:
— Puszczaj go, bo ucieka od ognia... jest na dobréj drodze.
Ciężar nasz nic nie znaczył dla tego wielkiego, nadzwyczaj silnego osła; ale choćbyśmy trzy razy więcéj ważyli, byłby równie szybko popędził, bo go pożar okropną przejmował trwogą.
Bamboche mocno ściskając kolanami grzbiet Lucypera i silnie bijąc go piętami, odwrócił się aby ostatnim krzykiem nienawiści, zemsty i przekleństwa pożegnać gorejący i już dosyć od nas daleki powóz, a wygrażając pięścią zawołał:
— Długom czekał, rozbójniki... ale na mnie przyszła kolej!...
I pędziliśmy daléj wpośród ciemnéj nocy, którą kiedy niekiedy tylko rozwidniały iskry sypiące się z pod kopyt wściekle galopującego wierzchowca naszego... gdyż Bamboche przyspieszał bieg Lucypera, bodząc mu boki końcem swojego noża.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Seweryn Porajski.