Madonna Busowiska/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Łoziński
Tytuł Madonna Busowiska
Wydawca Księgarnia H. Altenberga
Data wyd. 1911
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.
P

Podczas gdy obraz Madonny Sielskiej odnosił takie tryumfy, gotowała się przeciw niemu burza. Kurzański i Soroka, a przyłączył się do nich także pałamarz Makohon, rozwinęli przeciw niemu zaciętą agitacyę. W zachowaniu się djaka Soroki odgrywało rolę jakieś szczere fanatyczne uprzedzenie do obrazu, co tak był odmienny od wszystkich innych, co śmiał odstępywać od tradycyj, z któremi się zrosła imaginacya cerkiewnego sługi; w namiętnej opozycyi Kurzańskiego był inny, gorszy moment moralny. Byłato owa odwieczna nienawiść pospolitej duszy do talentu, ciemności do światła. Łojowa świeczka, gdyby czuć i myśleć mogła, pewnie nienawidziłaby słońca. Dopóki świat światem, istnieć będzie nienawiść mierności i głupoty do wyższości i geniuszu, nienawiść nieubłagana, bo instynktowa, podyktowana walką o racyę bytu, nienawiść rozpaczliwego oporu przeciw unicestwieniu. Taką nienawiścią zapałał twórca „Gorczycznego Ziarnka“ przeciw obrazowi Matki Boskiej Żniwiarki.
Nurtowanie zaczęło się w komitecie cerkiewnym, a wiemy, że sam obraz przygotował już był grunt do niego. Bądź cobądź, niech sobie mówią co chcą Tekla i Kłymaszko, przecież to jasna rzecz, że ta Matka Boska jest całkiem inna niż wszystkie, jakie kiedykolwiek oglądali po cerkwiach, na czarnych płótnach, od których ponurego tła odbijało złote i srebrne serca zawieszone ex voto. Niema wątpliwości, że ta Matka Boska, fundowana przez Nastę, jest jakoby zwykła „newistka“, z ubioru i zajęcia prawie taka sama, jak każda inna góralka, a uczucia religijne busowiskich chłopów, zawsze jeszcze jakby omroczone fantastycznym półbrzaskiem, co stanowi przejście z ciemności do światła, z zabobonu do wiary, czuły się dotknięte i obrażone takiem wyobrażeniem Madonny, dlatego właśnie niejasnej dla nich, że zanadto była zrozumiałą, dlatego właśnie takiej obcej i „niesamowitej“, że była taka swojska i przystępna. Soroka prawił im ciągle, że to grzech, zgorszenie i zabicie duszy. Kurzański tłómaczył, że to wstyd, hańba, i „wielka publika“ — tak, że biedny komitet cerkiewny ujrzał się na wąziutkiej linii między grozą a śmiesznością, jakby między dwiema przepaściami. Nie ma innej rady tylko obraz wyrzucić.
Z komitetu cerkiewnego przeniosła się agitacya do wsi i znalazła szybko posłuch. Nawet między kobietami, które od owego zajścia między Kurzańskim a Teklą uważały się za gwardyę Matki Boskiej „najmitki“, pewna część nie mogła się oprzeć przekonaniu, że możeby to nieźle było, gdyby wyrzucono obraz fundowany przez Nastę i upokorzono „pychę“ tej żebraczki. Ale wszystko obracało się jeszcze w granicach dysputy — do wyrzucenia obrazu nikt nie zabierał się na seryo. Wójt Senyszyn przedkładał, że tak nie uchodzi, że obraz Nasty został „podpisany“ i przyjęty, i że on nie pozwoli nigdy na wyrzucenie; że trzeba przedtem zasięgnąć zdania osób duchownych, niech one sądzą, czy obraz może zostać w cerkwi czy nie.
Chwycił się oburącz djak Soroka tej myśli, i poparty gorąco przez Kurzańskiego, zaproponował, aby cały komitet udał się po radę do Ojca Mitrofana z ławrowskiego klasztoru. Ojciec Mitrofan, to prawie święta osoba, bogobojny czerniec, a przytem sam malarz sławny, co może jakich sto „płaszczennic“ wymalował i rozdarował rozmaitym cerkwiom. Tylko on jeden może rozsądzić sprawę bez apelacyi. Sam ksiądz tu nie wystarczy jeszcze, bo nie malarz; sam malarz nie wystarczy, bo nie ksiądz — trzeba, aby był ksiądz i malarz w jednej osobie, a taką osobą jest właśnie Ojciec Mitrofan. Argument był bardzo przekonywający, i uchwalono w najbliższą niedzielę udać się do Ławrowa, do Ojca Mitrofana. Obrazu z sobą wziąć nie było można, bo byłby wielki krzyk przed czasem, ale Kurzański zapewniał, że on cały obraz tak „opowie“ Ojcu Mitrofanowi, że go będzie widział przed sobą.
Ojciec Mitrofan był już wielki starzec, a ludzie wierzyli, że dawno mu sto lat minęło, bo podeszli już dobrze gospodarze od kilkudziesięciu lat pamiętali go czerńcem w Ławrowie, a już wówczas był siwy. Słynął z bogobojności i ascetyzmu, wielce przez lud okoliczny czczony a nawet kochany. Teraz już był wiekiem złamany i słaby jak dziecko: nie wychodził już prawie nigdy z celi, nie malował już także. Gospodarze Busowiscy zastali go w dużem krześle z poręczami, bielutkiego jak gołąb, z długą brodą po pas, drżącego na ciele od starości, jak listek osikowy. Ściany celi od sklepienia do podłogi okryte były obrazami, w pewnej części pędzla samego mnicha, przeważnie atoli starożytnemi dziełami czysto-bizantyńskiej szkoły, które ojciec Mitrofan wysoce cenił i skrzętnie gromadził.
Był on rzeczywiście niegdyś malarzem więcej niż dobrym; miał talent prawdziwy, podniecony exaltacyą religijną, ale jakby był wychowańcem mnichów z góry Atos i ich akademii malarskiej, zamknął całą swoją twórczość w ciasne i twarde formułki bizantyńskie, zakuł w sztywny szablon tradycyj i jakby zmumifikował. Że atoli był artystą prawdziwym i imaginacya jego szukała sobie tchu i powietrza bodaj o tyle, o ile dostawało się go przez szczeliny tego sarkofagu, w którym ją żywcem zamknięto, więc Ojciec Mitrofan próbował samoistności w jednym z rysów charakterystycznych bizantyńskiego malarstwa, a mianowicie w jego ponurej grozie. Umiał grozę tę oddawać i potęgować w dziwnie posępny i fantastyczny sposób; jego Chrystus każdy na „płaszczennicy“ był niewymownie groźny, nawet cierpieniem własnem straszny; nie chciał politowania, jakby ono było bluźnierstwem, ale przejmował głębokim lękiem serca widzów. Patrząc na obrazy pędzla Ojca Mitrofana, których wiele znajdowało się w okolicy, prawie wyłącznie w formie tak zwanych „płaszczennic“, przypominała się owa czarna, nad wyraz groźna i chmurna twarz Chrystusa w Nowogrodzie, pod którą stoi napis: „Patrz, człowieku, jako Bóg twój strasznym jest Bogiem!“
Chłopom busowiskim nie potrzeba już chyba było rozmowy z O. Mitrofanem; sam widok jego celi wystarczał, aby ich przekonać, że obraz Matki Boskiej, ofiarowany przez Nastę, nie jest taki, jaki być powinien, że nie jest świętym ikonem, jakto słusznie przestrzegali Soroka i Kurzański. Tu była taka moc obrazów świętych, a żadnego nie było między niemi, któryby choć trochę był podobny do tamtego. Wszystkie były posępne, wszystkie przejmowały trwogą i odpychały groźnie wzrok ludzki; zdawały się wymagać, aby spozierać na nie ukradkiem, bardzo pokornie i przelotnie, i zaraz potem spuszczać oczy i bić czołem pokłon po pokłonie. A na tamten można było patrzeć dowoli, i oko nic się nie bało, a jasny był i przejrzysty, jakby to nie było płótno, tylko okno otwarte na góry, lasy, łany i dalekie sine niebo. Widocznie nie byłto rzetelny ikon.
Tu na tych ścianach mniszej celi było dość obrazów Bogarodzicy; była taka, co dwa razy powtarzała się na płótnie: raz na ziemi między ludźmi, drugi raz na wysokości w obłokach, to Pokrowa; była taka, co leżała na całunie śmiertelnym, to Uspenje; była trzecia, unosząca się ponad studnią, do której się cisnęli tłumnie monarchowie i książęta tego świata w złocistych mitrach i koronach, to Źródło Żywota; była czwarta z wzniesionemi ku niebu ramionami i z Jezusikiem na piersi, jakby w sercu, który także wznosił dłonie ku górze, a to jest Premudrośt, była jeszcze inna w wysokiej złotej koronie, w złotym płaszczu jak caryca, ale takiej w malowance i z sierpem nie było.
Soroka i Kurzański byli mowcami deputacyi i opowiedzieli staremu czerńcowi, poco tu przyszli, przerywając ciągle jeden drugiemu. Ojciec Mitrofan słuchał, jakby nie rozumiał. Widocznie staruszek był już zdziecinniały i z trudnością tylko wytłómaczono mu sprawę. O. Mitrofanowi rozjaśniły się przymglone oczy, ożywił się widocznie; temat ukochany podniecił na chwilę jego pamięć i przytomność. Ale starzec z całej sztuki, którą tak umiłował, zatrzymał tylko wspomnienie samych formułek i zewnętrznych szczegółów technicznych; na ogarnięcie jej ducha i treści nie mógł się już zdobyć umysł niedołężny. Zaczął mówić szeroko, bezładnie, gadatliwie, mięszając rzeczy istotne z bagatelami rzemiosła, właściwe z niewłaściwemi, ważne z podrzędnemi.
Nie; O. Mitrofan takiej Matki Boskiej nie zna, nie widział nigdy. Oni coś bałamucą, takiego obrazu niema, być nie może. Jest malowanie i malowanie. Najlepsze malowanie jest korsuńskie, bo to jest najczystszy styl bizantyński. On zawsze starał się, aby było po korsuńsku. Bywało, modlił się i płakał bardzo, aby mu Pan Bóg dał dobre malowanie, a przynajmniej nie grzeszne, bo trzeba wiedzieć, że malowanie wielkim grzechem być może. Takiej Matki Boskiej, o jakiej oni mówią, niema; a jak jest gdzie, to chyba heretycka, nie święta, nie ruska. Hermeneja, to jest święta księga dla malarzy, na świętej górze Athos napisana, — to jakby biblia malarska jest; on się zawsze jej wiernie trzymał. Tam wszystko stoi, jak ma być. Jak malujesz Matkę Boską, maluj tak a tak. Najpierw, aby była miara. Ma być dziewięć głów od czoła do stóp, a każda głowa ma mieć dziewięć miar. Farby, to już rozmaicie się mięsza; twarz Najśw. Bogarodzicy ma być koloru ziarnka pszenicy, ale trzeba koniecznie, aby przebijał trochę dziewiczy rumieniec. Bierze się trochę cynobru. On zna i Podlinnyk i Stohław to bardzo uczone księgi, także dla żywopisców; w nich jest cała ikonografia i wszystkie szemata, ale ani w Podlinnyku ani w Stohławie takiej Matki Boskiej niema. Nie maluj Pana Boga twego lekkomyślnie, bo to gorzej, niż gdybyś Go wzywał nadaremnie; ani Jego Syna, ani Jego świętych, patryarchów, anachoretów, stylitów, proroków i męczenników. Nie zabieraj się do dzieła zuchwałem sercem, ani się na twój nędzny rozum nie spuszczaj, bo to będzie malowane bluźnierstwo. On malował zawsze z wielkim strachem Bożym, w pokorze i „pokajaniu“; ale cóż, z duszy na płótno daleka droga, bardzo daleka i bardzo ciężka. Dusza niby widzi, a ręka nie może. On już teraz nie maluje, tylko modli się, aby mu Bóg miłościw dał odpuszczenie, bo on jest człowiek grzeszny, grzeszny, grzeszny... malowanie jego było mizerne a życie jeszcze mizerniejsze...
I tu umilkł staruszek i począł płakać i bić się w piersi, ale w tejże chwili usnął z nieobeschniętemi łzami jak dziecko.
Teraz losy obrazu były już zdecydowane, i to nieodwołalnie, w ostatniej instancyi. We wsi oczekiwano z wielką ciekawością powrotu deputacyi. Żaden z jej członków nie zrozumiał tego, co mówił O. Mitrofan, ale każdy starał się spamiętać przynajmniej jedno i to właśnie najniezrozumialsze słowo, i przez całą drogę z Ławrowa do Busowisk trzymał je z fizycznem prawie wysileniem w pamięci, jakby niósł w ręku cudzego kota, który lada chwila wyrwać się może i uciec w pole.
We wsi zasypano ich pytaniami, na które każdy odpowiadał z powagą człowieka, który posiadł jakąś mistyczną wiedzę, skoncentrowaną w jednem tajemniczem słówku, jakby w magicznem zaklęciu. Niezrozumiałe słowa O. Mitrofana, doniesione szczęśliwie do wsi, rozbiegły się między chłopami i służyły za hasło dalszej agitacyi, powtarzane z tym większym zapałem i z tem większą konwikcyą, im ciemniejsze było ich znaczenie. Busowiska podzieliły się na dwie wrogie sobie partye, jak ongi Bizancyum. Partya ikonochlastów była może mniej liczna niż przeciwna, ale zawziętsza i ruchliwsza, jak zwykle stronnictwo z programem zaczepnym. Dawały się słyszeć rozmaite pogróżki: gwałtowniejsi chcieli obraz wyrzucić natychmiast, a Makohon zapowiadał głośno, że go pokraje w drobne szmaty.
Nastę przejęła nieopisana groza. Nie pojmowała nic z tego, co słyszała i widziała naokoło siebie; krążyła ciągle koło cerkwi z zaciśniętemi silnie ustami, a szeroko rozwarte jej oczy połyskiwały złowrogo, pełne wielkiego gniewu, wielkiej rozpaczy i jakiegoś strasznego oczekiwania. Odkryto, że Nasta chodziła tego dnia z siekierą schowaną pod płachtą, którą przerzuciła na ramiona, i że noc spędziła u drzwi cerkwi, leżąc skręcona pod dębowym węgłem, jak pies czujny na straży.
Głowa rządów lokalnych, wójt Senyszyn, nastraszył się teraz własnej odpowiedzialności, i jakkolwiek sam należał do umiarkowanych ikonochlastów, zaczął hamować rosnące roznamiętnienie. Odebrał Makohonowi klucze od cerkwi i wziął je sam w przechowanie, a Naście wyperswadował, że może być spokojna, bo nikt nie poważy się targnąć na jej obraz, i dopiero „komissya“ postanowi, co ma być, i że czy tak czy inaczej wypadnie, to obraz pozostanie jej własnością, a pieniądze gromada jej wróci. Nastę uspokoiło to znacznie, ale nazajutrz wybierając się w zwykłą drogę na pocztę, postanowiła uwiadomić w Spasie o wszystkiem pana Zygmunta i prosić także hrabinę o opiekę nad zagrożonym obrazem. Hrabina tylko jedno słówko szepnie p. Krzepeli, a p. Krzepela zawoła zaraz wójta i przysiężnych, albo sam nawet przyjedzie do Busowisk w cesarskiej czapeczce i wszystko będzie dobrze.
Tymczasem tegosamego dnia, kiedy Nasta wybrała się z domu z takim programem, pocieszona i spokojna, przyjechał do wsi ksiądz Tarczanin z Terszowa. Soroka uwiadomił go z miną niewinną i zmartwioną, że w Busowiskach gotuje się awantura, i że ludzie buntują się bardzo na obraz Nasty. Jak podpalacz przestrzegał, że się pali, kiedy już był pewny, że ogień wzniecony przez niego samego, rozrósł się już w silny pożar, który nie tak łatwo ugasić. Ks. Tarczanin widział był już przedtem obraz, ale nie wypowiedział o nim zdania. Matka Boska żniwiarka podobała mu się bardzo jako obraz, ujęła go wdziękiem pomysłu, oddanego przez prawdziwy, wyższy talent, ale to było upodobanie czysto estetyczne i pozostawiało jakiś religijny skrupuł. Przychylne wrażenie nie mogło stłumić w duszy księdza jakiegoś głosu, który odzywał się przeciw obrazowi. Ksiądz Tarczanin miał zmysł piękna i wyższe wyobrażenie o sztuce, ale ów głos mówił mu, że ten obraz tu w cerkwi busowiskiej nie jest na swojem miejscu. Wolny od uprzedzeń, zanadto przecież kochał swój obrządek, zanadto zrósł się z jego wschodniemi tradycyami, aby nie czuć, że ten obraz odstępuje od typu, który mu był drogi i szanowny, bo zrósł się z jego imaginacyą jeszcze od czasów dziecinnych. Uczucie jego religijne nicby nie miało przeciw temu, gdyby obraz ten wisiał w prywatnem mieszkaniu; z serdecznem upodobaniem patrzałby w galeryi obrazów na tę Madonnę sielską, Madonnę wieśniaczkę i Rusinkę, kupiłby z pewnością jej fotografię — ale w cerkwi wolałby przecież mieć inną.
Teraz zaniepokoił się i zakłopotał bardzo, nie widząc łatwego wyjścia. Ledwie stanął we wsi, kiedy się ujrzał otoczonym przez tłum mieszkańców. Przeciwnicy obrazu, mając na czele członków deputacyi, która była u Ojca Mitrofana, przypuścili szturm prawdziwy do zmięszanego parocha wzywając go, aby kazał wyrzucić obraz z cerkwi.
— My nie chcemy takiej Matki Boskiej — wołał Fedyszyn. — My chcemy, aby była po korsuńsku!
— To jest Matka Boska bez cynabru! — dorzucił Zabereżny.
— Ma być z cynabrem, i taka, jak w cerkwi „stohławskiej“! — krzyczał Czeryszyn, który Stohław wziął za miejscowość.
— Albo jak w Podlinnyku! dodał ktoś trzeci.
— I ma być miara na dziewięć głów, a każda głowa na dziewiątą miarę! — dopominał się cieśla Zubek.
— Nie chcemy Matki Boskiej Najmitki, nie chcemy Matki Boskiej „mołodyci!“ Ma być koniecznie z cynabrem i taka, jak ją malują na Świętej Górze! Taka ma być, jak w Stohławie! Na dziewięć mar! Korsuńska, a nie taka! — wołali wszyscy razem. Paroch z trudnością tylko uciszył i uspokoił krzykliwych ikonochlastów, którzy gwałtownością swoją sterroryzowali równie może licznych zwolenników obrazu, bijąc ich jakby kijami terminologią Ojca Mitrofana. Coś trzeba było zrobić koniecznie dla zażegnania burzy, a głównie dla ocalenia obrazu, który był w prawdziwem niebezpieczeństwie, bo któryś z zuchwalszych fanatyków mógł się dostać do cerkwi i zniszczyć dzieło sztuki. Parochowi wpadła do głowy myśl, która na teraz przynajmniej dawała wyjście z drażliwej sytuacyi. Postanowił zabrać obraz z sobą do Terszowa, a dalsze załatwienie kwestyi pozostawić czasowi. Kazał zdjąć obraz i obwinąwszy go starannie własnemi rękami, włożył na wózek, a sam siadł koło furmana i odjechał.
Obrazoburcy busowiscy z tryumfem patrzyli po sobie a potem na puste miejsce przed ołtarzem, gdy w tej właśnie chwili Tekla, która dopiero teraz dowiedziała się o całem zajściu, wpadła zadyszana i czerwona do cerkwi, a ujrzawszy puste miejsce na ścianie, załamała ręce i poczęła głośno płakać. Jakby tylko czekały hasła, te same kobiety, które przed chwilą bez żadnej opozycyi patrzały na wynoszony obraz, poszły teraz za przykładem Tekli i poczęły jeszcze głośniej płakać i zawodzić. Babski lament okazał się zaraźliwym, do płaczu przyłączyły się zaraz krzyki i pogróżki mężczyzn na komitet cerkiewny, na Sorokę i Kurzańskiego. Nagle Tekla przestała płakać, otarła łzy kwiecistą chustką, i z furyą przystąpiwszy do ołtarza, zabrała swoje świece i lichtarze.
— Będziecie tego żałowali — zawołała — Bóg was skarze, boście wypędzili Matkę Boską! Ja wam moich świec nie dam i nikt wam już nic nie da; będziecie mieli zawsze takie gołe ściany, jak teraz, boście wypędzili Matkę Boską!
Tak zawsze bywa w podobnej sytuacyi, że jedno energiczne słowo, trafiające wprost do serca i imaginacyi, decyduje obojętne lub chwiejne umysły, i przeważa szalę na stronę napozór już pokonaną.
„Wypędziliście Matkę Boską!“ — te słowa Tekli padły jak rakieta między zgromadzonych. Wszczął się wielki hałas, i ci, co przed chwilą dopiero tryumfowali, nastraszyli się teraz własnego tryumfu. Ani się spostrzegli, jak stopniała ich liczba i jak w jednej chwili opuściła ich połowa stronników, usuwając się od ludzi, napiętnowanych przez Teklę jako łotrów, co „wypędzili Matkę Boską“.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Łoziński.