Macocha (Kraszewski, 1873)/Tom pierwszy/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Macocha
Podtytuł Z podań XVIII. wieku
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1873
Druk Drukarnia Kurjera Warszawskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



VI.

Rachował na to pan Salomon, że żal i niechęć Laury powoli przejdą, że ze swej strony uczyni coś pani Sabina dla pozyskania serca dziecięcia. Zostawało mu oprócz tej troski innych wiele...
Nazajutrz do dnia zjawił się Aron z wyrazem troski i niepokoju na twarzy. Wiedział o wszystkiem, ale i o tem zarazem, że chcieć starego odwodzić i odradzać mu byłoby próżno. Stanął u drzwi, pokłonił się i odezwał:
— Spodziewam się, że jasny pan nie masz mi dotąd nic do zarzucenia; ja także wiele panu winienem, i zachowam dla niego wdzięczność. Dopóki jeszcze jesteśmy z sobą dobrze, należy się rozstać, żeby się serce całe zachowało; ono się jeszcze kiedyś przydać może. Ja już jestem stary, kawałek chleba mam dostateczny, handel chcę zdać na syna; przyszedłem podziękować jegomości i pożegnać.
Pan Dobek za rękę go chwycił.
— Cóż? i ty mnie chcesz porzucić?
— Uchowaj Boże, a no, już do handlu pomocnym i do interesów być nie mogę. To dla mnie za ciężko.
Spojrzeli na siebie.
— I ty Aronie, i ty! rzekł z wymówką pan Dobek.
— Nie może być inaczej, odezwał się lakonicznie Żyd.
— Wszyscyście przeciw niej uprzedzeni.
— Co nam do tego, jaśnie panie! rzekł Aron; ale wszystko ma swój koniec.
Pokłonił się. Salomon ujął rękę Żyda.
— Nie opuszczaj mnie, odezwał się: bądź mi jak byłeś przyjacielem. Nie chcesz interesów, do tego zmuszać cię nie mogę, ale dla czegobyśmy się rozstawać mieli?
— Dla czego? podchwycił Aron: a! bo tu przyjdą nowi ludzie i nowe rządy!
To mówiąc dobył pieniędzy z za pasa, odliczył należne na stole, prosił o pokwitowanie ogólne i mimo domagań się pana Dobka, niewzruszony w postanowieniu, pożegnawszy się, odszedł.
To rozstanie z powiernikiem przykre na panu Salomonie zrobiło wrażenie. Nie miał jednak czasu stękać, gdyż jejmość przysłała go prosić na górę. Była już ubrana i strojna, bo po swoją garderobę i pannę służącą posłała wczoraj jeszcze, i z rana oboje przybyli.
— Dzień dobry ci, panie Salomonie: odezwała się, rękę mu dając do pocałowania. Źle spałam, swąd był z pieca, a zimno. To dom do niczego, stary grat, potrzeba będzie zrzucić, a nowy sobie pobudować. Lecz nim to nastąpi, ja muszę mieć ludzkie mieszkanie, proszę mnie oprowadzić po domu, abym sobie wybrać mogła.
— Ale to nie ma nic tak pilnego! szepnął Dobek.
— Jakto? jutro przecież niedziela i ślub nasz, a ja, pani domu, w tem więzieniu miałabym pozostać?
Poszli więc, bo jejmości na żaden sposób sprzeciwiać się nie było można. Dobek był tak obałamucony, iż sobie obiecywał, że później, później potrafi ją wziąć w kluby i tę samowolę zbyteczną ograniczyć. Tymczasem w niczem opierać się jej nie śmiał. Poszli. Na górze oprócz trzech pokojów danych pani Noskowej, które trochę były przyciemne i niezbyt wesołe, znajdowało się parlatorjum, jadalnia niewielka, pokoje Laury i sypialnia panny Henau. Reszta służyła na składy i mieszkania kobiet i posługi. Raz i drugi opatrzywszy wszystkie zakątki, jejmość do parlatorjum wróciwszy oświadczyła, że najmilejby jej było zająć pokoje Laury i cioci Henau, a obie przenieść tam, gdzie ona nocowała.
Na to żądanie pan Salomon poruszył się mocno i pierwszy raz potrząsł głową.
— Mościa dobrodziejko, rzekł: córki wypędzać nie mogę... nie mogę. Toby jeszcze jej uprzedzenie względem niej powiększyło.
— A co mnie jej uprzedzenie szkodzi? odparła Sabina; niech się przy niem zostanie. Tymczasem ja pani domu, mam gdzieś mieścić się w kącie.
— Chodźmy na dół, przerwał Dobek.
Zeszli tedy do dalszych pokojów, lecz tu, oprócz tych które on zajmował, były tylko trzy izby sklepione, wprawdzie mogące się dla jejmości przerobić, bo odpowiadały właśnie tym, jakich sobie życzyła, lecz czekać na to nie chciała.
Ciągle głową potrząsając, mrucząc i kwasząc się weszli w końcu do mieszkania starego. Obejrzała się uważnie pani. Drzwi od sypialni były zamknięte. Kazała je sobie otworzyć. Tu spostrzegła żelazne do lochów wejście.
— A to co jest? spytała.
Salomon się zamyślił.
— Tędy, rzekł, idzie się do lochów.
— Z winem?
— Nie... nie... Są tam różne schowania, i... dodał: no, i groby...
— Jakto! groby? zawołała przestraszona, żegnając się; groby? pod domem?
— Nie pod domem, chmurno odparł Dobek: pod zamkiem i dziedzińcem są groby; ale o tem dość, to do pani nie należy.
— Przepraszam cię, kochany Salomonku, uśmiechając się przerwała jejmość: do mnie jako do pani domu, będzie należało wszystko.
— Tak! tak! stanowczo odparł stary: oprócz lochów i co w nich jest... to familijne nasze pamiątki.
— I kuferki z pieniędzmi? spytała pani.
Stary nic nie odpowiedział, i wskazał wyjście prosząc, by do pierwszej izby wróciła. Pani Noskowa na ten raz była posłuszna, lecz uśmiechnęła się złośliwie, jakby mówiła w duchu:
— Zobaczymy! o tem potem...
Po tych oględzinach spoczywając, wróciła jejmość do kwestji pomieszczenia swego.
— A cóż zemną asindziej zrobić chcesz?
— Mam nadzieję, że asindźka zemną razem zamieszkasz, dopóki pokoje jej na dole nie będą wyporządzone.
Noskowa spojrzała nań.
— Ty się boisz córki! no! to ja się sama z nią rozmówię.
— Na miłość bozką!
— Daj pokój, ty mnie rozumu uczyć nie będziesz.
Na tem przerwała. Dobek w niepokoju największym dotrwał do obiadu. Do stołu dano i na górę do jadalni poszli razem. Zastali tu pannę Henau. Lorki nie było. Na ciche zapytanie ojca, ciotka odpowiedziała, że Laura nie przyjdzie do obiadu. Dotknęło to snadź i ojca i jejmość, udała jednak, że na to nie zważa. Przez cały ciąg obiadu w głos przy ludziach nie przestawała mówić o tem, jakie chce poczynić zmiany.
Zwróciła się w końcu do cioci Henau.
— Kiedy panna Laura nie raczyła nas zaszczycić obecnością swoją, rzekła: to waćpanna z nią pomów odemnie. Ja tu nie mam gdzie mieszkać, panny mi ustąpicie, a przejdziecie do tych izb, w których mnie tymczasowo ulokowano.
Jakby nie dosłyszawszy, ciocia Henau zwróciła oczy na Dobka, który spojrzał także i dał znać mrugnieniem, żeby się tem nie frasować, że to do skutku nie przyjdzie. Nie odebrawszy odpowiedzi, jejmość z kolei na męża i ciocię spojrzawszy, jadła dalej.
Zresztą dnia tego nic ważniejszego nie zaszło. Rozpakowywano rzeczy przewiezione ze Smołochowa, przybyła blada owa panienka, przyjechał młody oficjalista dla odebrania dyspozycji i poszedł do pokojów pani na konferencję. Noskowa rządziła się, przyjmowała, dysponowała czem się jej podobało, jak gdyby już było po ślubie. Pan Salomon na dole chodził osamotniony i niespokojny. Ku wieczorowi już zaryglował drzwi swoje, zapalił latarkę, dobył klucza i po cichu dostał się do swego skarbca. Z uśmiechem jakimś gorzkim nań popatrzał i posunął się ku izbie ojcowskiej... Mrok zaczynał wczesny padać na dworze.
Zapukał raz i drugi, wejrzał... cicho było. Starca niewidział w trumnie... W izbie wszystko stało na swem miejscu. Snadź pokutnik poszedł tam, gdzie zwykł był całe dni przesiadywać: do grobu żony. Jakkolwiek nawykły do zwiedzania tych podziemi o różnych dnia i nocy godzinach, Salomon uczuł jakiś wstręt do zapuszczania się dalej. Na pół poroztwieranemi luftami wiatr wiał w podziemie i jękliwie świszcząc przebiegał je... Ciemno było zupełnie. Latarka świeciła o kilka kroków tylko. Zawahał się w progu, lecz dnia tego jeszcze chciał ojca widzieć koniecznie... Wolnym więc krokiem zapuścił się znaną ścieżyną pomiędzy pomniki i trumny... Na progu drugiej izby zatrzymał się, podniósł światło i starał się dojrzeć czy nie zobaczy ojca, który tam zwykle klęczał oparty o trumnę żony... W miejscu, gdzie starca zawsze znajdował, dostrzegł tylko czarny cień jakiś, rozciągnięty na płowym piasku, którym podziemie było wysłane. Bywało, iż znużony i zesłabły kładł się tam pokutnik i usypiał. Zbliżył się więc przyświecając sobie latarką Salomon i dostrzegł ojca rozciągniętego na ziemi... głowa jego z otwartemi usty i oczyma już mgłą śmierci zasłonionemi, w tył odrzucona leżała... w ręce ściśniętej konwulsyjnie trzymał kawał aksamitu zerwanego z trumny żony... Starzec nie żył, lecz zdawał się w boleściach uśpiony. Wychudłe ciało jego na pół osłonione sukiennym płaszczem, zalegało wielką część ciasnego przejścia. Salomon stanął z założonemi rękami u trupa, do którego szedł po błogosławieństwo...
Pierwszą myślą jego było złożenie tych zwłok w trumnie i postawienie obok innych na wieczny spoczynek, lecz ani trupa do niej, ani ciężkiego tego łoża tutaj sam jeden przenieść nie był mocen. Jakieś bolesne uczucie ściskało mu serce na widok tych zwłok w przededniu wesela, zdających mu się grozić pięścią ściśniętą zamiast błogosławieństwa... Czas było, żeby nieszczęśliwy dokonał ciężkich dni swoich, lecz dla czegóż los zsyłał mu to właśnie w takiej chwili, jakby nową przepowiednię szeregu nieszczęść i cierpień, które od tej chwili rozpocząć się miały?
Stał biedny Salomon osłupiały, nie chcąc tym zwłokom tak mizernie bez pogrzebu rzuconym dać leżeć w piasku... Co począć było? Nikt o pobycie starca w tych podziemiach nie wiedział. Komu się zwierzyć? Zimny pot wystąpił mu na czoło... Winien był nieszczęśliwemu choćby złożenie do tej trumny, w której sypiał tak długo...
Każda chwila upływająca ciążyła mu, bo rad był co najprędzej i od bolesnego uwolnić się widoku, i obowiązku dopełnić. Lecz wezwanie choćby jednego pomocnika mogło dać powód do nowych jakichś baśni i gadania, które i tak ich prześladowały...
W tych namysłach Salomon przetrwał nie wiedząc jak długo. Nie miał nikogo, komuby mógł zaufać, oprócz starego Eljasza. Ten jeden znał ojca jego i do rodziny był przywiązany, a milczeć umiał.
Nie tracąc chwili, wrócił szybkiemi kroki na górę... nie zamykając nawet drzwi za sobą. Odemknął tylko ostatnie zaryglowanie od sieni i słabym głosem począł wołać sługi, który stał zawsze na straży. Eljasz posępny i przybity wszedł. Dobek pośpiesznie drzwi za nim zaryglował.
— Chodź, rzekł, i milcz... na miłość Bożą, pomóż mi. Nie pytaj o nic, nie mów słowa, idź za mną.
Stary popatrzał nań nie rozumiejąc, lecz za danym znakiem posłuszny postąpił za panem. Pierwszy to raz w życiu Eljasz miał przestąpić próg tych drzwi żelaznych, na które patrzał przez życie całe. Pobladł biedny. Nie oglądając się nań nawet, tak pewien był posłuszeństwa starca, Salomon przeprowadził go przez skarbiec...
— Dokądże? do grobów? stłumionym głosem spytał sługa; o tej porze...
— Idź, musimy! odparł krótko Dobek.
Zdziwienie sługi było wielkie, gdy weszli do izby zajmowanej przez pokutnika. Ślady w niej czyjegoś pobytu, o którym nikt w zamku nie wiedział, przeraziły go. Stojąca trumna z opartem o ścianę wiekiem, wyleżany w niej barłóg napełniły go strachem.
— Słuchaj mnie stary, zawołał stłumionym głosem Dobek: widzisz... tu żył... mój ojciec. Wczoraj, dziś, nie wiem... zerwał się, by pójść pod trumnę matki... i leży tam... My go pogrzebać musimy, choćby złożyć do tej trumny...
Wszystko to tak dziwnie brzmiało w uszach Eljasza, który pytać nie śmiał... drżał i ręce łamał, że Dobek nie odbierając odpowiedzi, nie widząc po nim czy się zgodzi, stał długo jak wryty. Sam wreszcie dając przykład, poszedł do trumny, aby ją dźwignąć i unieść. Widząc to Eljasz, machinalnie zbliżył się pomagać... Stojąca tu od lat kilkudziesięciu niemal była wrosła do podłogi i z wielką siłą odrywać ją od niej musieli. Naostatek z wysiłkiem dźwignęli i powlekli. Obaj starzy, przestraszeni, słabi, z ciężarem tym co chwila w drodze stawać musieli... potem oblani... Zbita z grubych kloców, okuta żelazem, nadzwyczaj była ciężka... Po półgodzinnej męce złożyli ją wreszcie obok zwłok starca, na które Eliasz z płaczem spoglądał. W tych rysach jakby pleśnią grubo za życia pokrytych, ledwie mógł już rozpoznać dawnego pana, który mu znikł z oczu w pełni męzkiego wieku. Ciało już było stężałe i ostygłe i z wielką trudnością dało się w szczupłej pomieścić trumnie, z której wyrzucając mchy i siano, Dobek ujrzał wypadające zwitki papierów i różnych pamiątek zagrzebanych w niej w pierwszych dniach pokuty. Poszli jeszcze z Eliaszem po wieko, które znowu nieść musieli, a wieczór był późny, gdy jako tako zabiwszy je i pożegnawszy po raz ostatni zwłoki, wrócili milczący na górę. Dobek objął rękami sługę i pocałował go. Chciał mu wcisnąć jakiś datek, lecz Eljasz rękę jego przyłożywszy tylko do ust, odepchnął dar...
— Milcz!...
Odryglowali drzwi. Godzina była tak spóźniona, a zapomnienie o niej tak nadzwyczajne, zamknięcie drzwi, zniknięcie Eljasza tak dziwnym niepokojem napełniły wszystkich o pana Salomona, iż w chwili otwarcia za progiem znaleźli się wszyscy... pani Noskowa, panna Fryderyka i z gniewnym, ponurym na twarzy wyrazem nawet Laura. Gdy Eljasz ukazał się w progu, oskoczyli go wszyscy, chciała zaraz wbiedz jejmość strwożona więcej może niż inni. Stary sługa ręką zaparł drogę.
— Nie można! rzekł: pan był trochę niezdrów, potrzebuje spoczynku, potem wyjdzie, teraz wchodzić nie można! nie można!
Wdowa odsunęła się nieco, ale gniewna. Laura korzystając z tej chwili i pobłażania Eljasza, minęła ją i sługę i wbiegła do ojca, który dyszał ze spuszczoną głową w krzesełku.
Eljasz wstrzymał panią Noskową nieśmiejącą się z nim ucierać, a coraz tym niespodzianym wypadkiem więcej przerażoną.
Salomon nie słyszał nawet wnijścia dziecka, i ujrzał je dopiero, gdy u jego kolan uklękło.
— Ojcze... co ci to jest?
Podniósł głowę.
— Nic... nic... trochę zmęczenia... osłabienie, ale to przejdzie...
— Myśmy wszyscy byli przelękli...
— O! czegóż? był Eljasz zemną... Nic mi nie jest... Która godzina?
Zdziwiony był niezmiernie, gdy Laura powiedziała mu, że ósma miała wkrótce uderzyć... Podniósł się niespokojny, nie chcąc dać poznać po sobie zbytku znużenia ani choroby, lecz bezsilny upadł na krzesło...
Po chwilce jednak zażądał sługi i zapowiedział, że przyjdzie na wieczerzę, a korzystając z usposobienia Laury, pocałował ją w czoło.
— Wyjdź, rzekł: przezwycięż się, nie draźnij kobiety, która złą nie jest, a stać się nią może dla ciebie, ja cię proszę.
Nic nie odpowiadając wyszła Lorka, a w progu głośno odezwała się do ciotki, że miały ojca czekać na górze, i że wkrótce nadejdzie na wieczerzę...
Pani Noskowa usłyszawszy to, nie mówiąc nic, pociągnęła za niemi.
Stół od dawna był przygotowany. Laura po raz pierwszy na prośbę ojca zasiąść przy nim miała obok tej niewiasty obudzającej w niej wstręt niewysłowiony. Dawniej u tego samego stołu ona pierwsze zajmowała miejsce; dziś chciała mieć ostatnie, ażeby być od niej jak najdalej.
Piękna wdowa, która zwykle miała aż nadto odwagi i zuchwalstwa, teraz się przelękła, aby w chwili gdy dosięgła zamierzonego celu, starzec się jej nie wyrwał, lub los nie odwlekł upragnionego ślubu: stała zmieszana widocznie i onieśmielona! Czuła, że wszystko, co ją tu otaczało, nieprzyjazne jej było. Po krótkiem oczekiwaniu wszedł pan Salomon z Eliaszem. Blady był, a na twarzy jego malował się przestrach i smutek. Właśnie tego dnia ksiądz kanonik Żagiel, który przyszedł dla zapisania metryki i potrzebnych informacji do wdowy, siedząc u niej przeszło godzinę, opowiedział o wszystkiem, co tu w koło ruin tego zamku krążyło... o dziwnych grobach, o zniknięciu ojca pana Salomona, tajemniczej śmierci jego żony... Mimo energji i odwagi, pani Noskowa nieco się zlękła tych legend. Według jednej z nich, tak samo jak znikł ojciec, znikały tu czasem dawniej żony Dobków... a lud prawił, że je po lochach zamykano i głodną morzono śmiercią. Ks. kanonik opowiadał o tem jak o dziecinnych bajkach, do których żadnej nie przywiązywał wagi; na pani Sabinie jednak zrobiło to dziwne wrażenie obawy. Wstydziła się przed sobą sama... lecz prawie żałowała że ją bogactwa starca skusiły... Drzwi zamknięte na rygle przez godzin kilka, stary schowany gdzieś z Eliaszem, potem pokazujący się jakby złamany i spracowany... coś tajemniczego w jego postępowaniu... dom ten pełny zakątów, potajemnych wnijść, ciemnych framug, zabitych drzwi, podkopany lochami, przestraszał i onieśmielał... Stała się łagodniejszą znacznie.
Na zapytanie o zdrowie, Dobek odpowiedział, że było mu nieco słabo, że miewał czasem takie omdlenie, że Eliasz jednak był z nim, i że skutki słabości prędko przejdą. Sabina nie pytała więcej. U stołu panowało milczenie. Laura nie jadła nic, podparta na ręku patrzała na ojca, a ile razy padło na nią oko wdowy, odpowiadała jej zimnem, lecz wcale nie zlęknionem wejrzeniem.
Wieczerza zeszła ze stołu prawie nietknięta; po niej wdowa podała rękę Dobkowi, prosząc by ją do jej mieszkania odprowadził. Skinieniem głowy pożegnała Laurę i Fryderykę i wyszła. Spodziewała się sam na sam coś ze starca wyciągnąć.
Eliasz, który na niego czekał prawie do północy u wschodów, ujrzał go schodzącego z czołem rozjaśnionem i spokojniejszego znacznie.
Tak się skończył ten dzień, wigilia ślubu naznaczonego nazajutrz. Laura wiedziała o tem. Jak tylko ojciec wstał, przyszła niosiąc mu dzień dobry. Pergaminowa, pomarszczona, zestarzała nagle twarz Dobka przestraszyła ją znowu; lecz Salomon, jeżeli nie był wesoły, udawał przynajmniej spokojnego i zaręczał, że jest zdrów zupełnie.
— Tatku, rzekła Lorka, chodząc po izbie: mam do ciebie słowo. Dziś ostatni dzień, w którym ty jeszcze jesteś panem siebie i wszystkiego co masz, w którym dla mnie jesteś jak byłeś ojcem przywiązanym... Jutro! Któż zaręczy za nie? Ty sam nie wesz w co się zmieni serce twoje. Ja nie będę mogła może dostąpić do ciebie z prośbą, a najmniejsze życzenie moje okupywać mi każecie może upokorzeniem.
— Lorko, nie mów tego! zawołał Dobek.
— Słuchaj mnie do końca, śmiejąc się, smutnie dodało dziewczę: ani się spodziewasz jak skończę. Ot, po prostu przyszłam do ciebie jak żebrak po jałmużnę... Potem... Bóg wie! ja cię o nic nie będę śmiała prosić, a dziś...
— Czegóż ty chcesz?
— Zgadniéj!.. Ja chcę dużo pieniędzy! dużo pieniędzy! Jestem, jak widzisz, ostrożna... Jutro? kto tam wie co będzie? Przyjść do ciebie nie będzie można... będziesz się musiał rachować przed twoją panią...
— Na cóż ci pieniądze?
— Ach! mam swoje fantazje! Chcę coś mieć swojego, lubię się patrzeć na złoto... Ostatnia prośba moja do ciebie.
Rzuciła mu się na szyję.
— Proszę ja ciebie, jeśli ty kochasz jeszcze Lorkę twoją, jeśliś kochał jej matkę, której pamięć zginie na wieki i chyba tylko w sercu córki pozostanie... mój drogi mój miły ojcze... daj mi! daj mi jak najwięcej pieniędzy!
— A cóż myślisz robić z niemi?
— Robić? nic, schować na czarną godzinę. Niech ja mam co swojego.
Pan Salomon wpatrzył się w nią, chcąc odgadnąć co myślała. Oczy jej śmiały się we łzach... Śmiech mieszał się z płaczem, była wzburzona i gniewna razem i smutna, a śmiała się, żeby ukryć co czuła. I znowu rzuciła mu się na szyję.
— Ojcze! to mój dzień ostatni... Wykołysana na twoich rękach... wypieszczona pocałunkami, jedyna... od dziś będę ostatnią... zawadą, wspomnieniem... dla tej kobiety przeszkodą... w domu niepotrzebnym sprzętem. Serce to nawykło bić dla mnie... jeszcze się porusza... jeszcze mi odpowiada... a jutro... ja będę sierotą... ty obcym dla mnie... Między nami stanie nieprzyjaciel! z uśmiechem dla ciebie, z pogardą dla mnie...
Ostatnie wyrazy łkała z płaczem, uwiesiła się na ramionach ojca i łzom dała płynąć. Dobek był tak poruszony, iż zawołał:
— Boże mój! czemu tego odwrócić nie można!..
— Za późno! tak! za późno... szepnęło dziecko: a gdybyś chciał to uczynić, nie potrafisz... Dałeś mnie na ofiarę... Stało się... Miała twoja Lorka szesnaście lat szczęścia! Czyż na życie nie dosyć?
Nagle otarła łzy, usunęła się.
— Ojcze... moja jałmużna! Nie każ mi jej żebrać u obcych...
— Na cóż ci to? nie wierzysz mi?
— Tobie? a! wierzę, jej — nie, a ty od dziś do niej należysz... Ojcze! jałmużna!
— Bierz! bierz co chcesz... bierz ile chcesz! bierz wszystko co mam!
— Nie... trochę... trochę...
I wyciągniętą białą rączkę jak żebracy przy kościele podniosła ku niemu... Dobek otworzył kufer stojący w sypialni.
— Zawołaj Eljasza, rzekł do córki...
Stary był zawsze u drzwi; wszedł zaraz.
— Mój dobry stary, zawołała Lorka: bierz z tego kufra ile podźwigniesz i nieś do mnie; ojciec mi dał jałmużnę, o którą prosiłam; to dla mnie...
To mówiąc padła mu do nóg, całując je, i ściskała starego, i siwą jego głowę tuliła do serca, a rozstać się z nim nie mogła.
Już Eljasz cały przyszły skarb Lory przeniósł do niej na górę, wyczerpawszy co tylko było, jeszcze dziewczę żegnało się z ojcem, gdy u bramy zadzwoniły sanki. Dobek ciekawie wyjrzał i z nadzwyczajnem podziwieniem poznał przebywającego niespodziewanego wcale rotmistrza Porębę, który miał być na drodze do Warszawy. Lorka natychmiast uciekła, szepnąwszy tylko na ucho ojcu!
— Ja na ślubie nie będę.
Ledwie się drzwi za nią zamknęły, gdy rotmistrz ukazał się na progu.
— Kochanego pana Salomona! zawołał; a prawda że dziwisz się! Lecz jakże miałem postąpić? W drodze dowiaduję się, że dziś ślub, i miałżem nie być przy tym szczęśliwym obrzędzie? i nie złożyć nowożeńcom życzeń moich?... Widzisz kochany panie Salomonie, ja słowa dotrzymałem, nie mieszałem się do niczego! Wyjechałem nawet... Tymczasem, co się dzieje... Byłem już na pół drogi, patrzę, aż ja mojej drogiej szabelki, bez której jak bez duszy żyć nie mogę, zapomniałem! Zawracaj! Dokąd? Do Smołochowa, a choćby i na koniec świata. Waćpan nie znasz mojej kochanki? Zowie się Miranda, tnie stal jak wiory! Powiadam ci! jak wiory. Więc zawracaj... W Smołochowie mi mówią: Ślub jejmości w niedzielę. Co gadacie? Istotnie. A jużbym też i psa nie był wart, gdybym nie przyjechał... I o to mnie masz... oto mnie masz...
Słuchał Dobek, lecz żeby się gościem zbytnie uradował, trudno było z jego twarzy wnosić; nadrabiał miną, krzywił się, a Poręba mógł to sobie uśmiechem tłómaczyć. Uściskali się serdecznie, rotmistrz siadł i przymówił się do wódki, bo słyszał, że w Borowcach starka była przedziwna. Kazano podać śniadanie. Po niem poszedł gość do kuzynki, gdzie już sobie do obiadu przesiedział na poufałej rozmowie.
Ciekawych mógłby się dowiedzieć rzeczy, ktoby jej tam podsłuchał, ale nikogo nie było, wdowa się wcześnie zabezpieczyła, sadzając u drugich drzwi sługę na straży.
Obiad miał być wcześniej, bo zaraz po nim następował obrząd weselny, mający się odbyć w parlatorjum. Tu już nawet przez ks. Żagla przysłane lichtarze, agenda, obrusy, krzyż, leżały wcześnie gotowe. Na obiad też po raz pierwszy od dawna księdza kanonika proszono...
W chwili, gdy już podawano do stołu, Laura czarno ubrana cała, cudnie piękna, dumna, z oschłemi już lecz zaczerwienionemi powiekami, weszła do panny Henau.
— Ja nie idę na obiad....
— Dziecię moje, są obcy, jest ksiądz... Prędzej się to wytłómaczy, gdy na ślubie nie będziesz, ale na obiad wyjdź proszę... Ojcu uczynisz przykrość.
— A ta, której ja doznam, nic nie znaczy? odpowiedziała cicho Laura.
Po namyśle jednak rzekła:
— Co mi tam, wyjdę...
Już wszyscy byli w jadalni, gdy z ciotką Henau razem Laura weszła w czerni cała, pewna siebie, z podniesioną w górę główką. Oczy kanonika, Sabiny, a nadewszystko zapuchłe źrenice rotmistrza zwróciły się na nią. Poręba patrzał i zdawał się osłupiały z podziwu nad tą pięknością...
Okiem rzuciwszy po krzesłach, Lorka obrała ostatnie w szarym końcu i usiadła. O dwa miejsca tylko dalej naznaczono krzesło Porębie z oka niespuszczającemu Laury. Blada kuzynka, która ją także raz pierwszy widziała, gryzła usta przyglądając się tej królowej. Oprócz ojca Lorka nie zdawała się widzieć nikogo.
Rotmistrz wiekuisty turbator chori, nie mógł się powstrzymać zaraz od wykrzykniku nad pięknością panny Laury.
— Można panu dobrodziejowi tego cudnego leśnego kwiatka powinszować, zawołał, bo i w oranżerjach stolicy nic się piękniejszego znaleźć nie może.
Dobek skłonił się, Sabina uśmiechnęła złośliwie, Laura ze spuszczoną głową udała, że nie słyszy...
Rozmowa się zawiązała jako tako, lecz ona wcale się do niej mieszać nie myślała. Nie odpowiadała na pytania, nie podniosła oczu, szepnęła parę razy coś do panny Henau, siedziała jak niema i głucha. Czarna jej sukienka wśród pstrych strojów innych osób odbijała jak protest przeciw weselu. Poręba od sztuki mięsa rozpoczął wiwaty: państwa młodych, ks. kanonika, przyszłych dni szczęśliwych, wreszcie chcąc się snadź pannie Laurze przypochlebić, na cześć jej też podniósł kielich... Dziewczę zarumieniło się gniewem, spojrzało groźno, i na tem się skończyło. Niezrażony wszakże rotmistrz, gdy od stołu wstali, posunął się zaraz do panny... W chwili, gdy szła do drzwi, ażeby się wysunąć, ze śmiechem poufalutkim zastąpił jej drogę.
— Mości panie! zawołała groźno Laura: nie mam przyjemności pana znać, a nowych znajomości zabierać nie lubię! proszę mi ustąpić z drogi — natychmiast!
Spojrzenie straszne zmusiło Porębę spuścić z tonu; skłonił się bełkocząc coś i uszedł. Laura powoli skierowała się ku drzwiom i znikła. Niechętny rotmistrz trzymając kieliszek w ręku zbliżył się do bladej kuzynki.
— Patrzajże Róziu, szepnął: ot to djabełek! Ha! strasznie z góry patrzy na nas... a jednak chce czy nie chce, będzie musiała iść za mnie.
Panna Róża zaczęła się śmiać.
— Hę! Śmiej się nie śmiej, to rzecz jest ułożona, ja ci powiadam; a ty wiesz, że jak ja co sobie powiem z Sabinką, to we dwoje musimy zrobić... Niech ona sobie fanaberje teraz stroi... to darmo. Pająk snuje pajęczynę, a mucha lata śpiewając... tymczasem bzyk... i siedzi w siatce! Otóż i tu tak będzie.
— Coś mi się nie zdaje! nie zdaje mi się, panie rotmistrzu, rozśmiała się kuzynka; ani wiek pański...
— Jaki wiek! w sile zdrowia... ledwie czterdzieści! sam czas do ożenku.
— Przepraszam pana... nie wierzę...
— Zobaczysz... to rzecz postanowiona!
Rotmistrz kielicha dopił i wesoły podszedł do pana Dobka.
Uroczysta godzina zbliżała się. W parlatorjum stół okrywano, zapalono świece, ksiądz kanonik poszedł się ubrać — wszystko było w gotowości, pani młoda tylko poszła się przebrać i ukwiecić, gdy — co się nigdy nie trafiło, bo któż kiedy do Borowiec przyjeżdżał? — dano znać panu Dobkowi, iż podróżny jakiś z daleka przybyły o gościnę prosił.
Przychodzący z tem poselstwem Eljasz dziwną bardzo miał twarz, niby wesołą, niby przerażoną. Spodziewał się może, iż ten gość ślubowi przeszkodzi. W istocie zamieszanie pewne powstało... Rotmistrz się szczególniej nasrożył i wchodząca pani młoda; posądzano snadź miejscowych o jakąś intrygę. Poręba się miał do swej Mirandy.
— Na miłość Bożą! cóż to! kto to jest? a było mu powiedzieć co się dzieje? rzekł Dobek do sługi.
— Pan nie wie kto to? jakże ja go mam odprawić, toć z Litwy Dobek młody... krewny... o których państwo ledwie zasłyszeli. Sto mil może zrobił, żeby swoich poznać, a ja go mam od wrót odprawić?
— Jakto? Dobek? załamując ręce zakrzyknął pan Salomon...
Z dala patrząca i oczekująca pani młoda aż zbladła, szepnęła coś do rotmistrza, ten zbliżył się do starego.
— Kto tam jest, to jest! gość nie w porę gorszy od Tatara! niech sobie czeka, a tu księdzu i jejmości nie można tak dać stać i wyglądać, aż się ichmość sobą nacieszycie.
Dobek odwrócił się nic nie uważając na groźną twarz Poręby, poszedł do drzwi.
— Zaraz powrócę!
Pani Noskowa siąść musiała, gdyż ta zwłoka i gniew o mało ją o mdłości nie przyprawiły.
Salomon wzruszony dziwnie tem jakby opatrznościowem przybyciem jedynego może krewnego na świecie... wybiegł aż pod schody. Krewniak, który snadź miał czas się przebrać w miasteczku, cale nie po podróżnemu wyglądał.
Był to piękny młodzieniec, słusznego wzrostu, brunet, w wytwornym stroju, wyświeżony bez pstrocizny i błyskotek. Suknie na nim leżały jak ulane, postawa była męzka i zręczna. Czarny wąsik podkręcony do góry, różowe śmiejące się usta, wyniosłe czoło, nos rzymski suchy i drobny, piękny owal twarzy składały się na fizjonomję szlachetną i miłą. Wyraz twarzy był nieco figlarny... wesołość młodzieńcza grała na niej...
— Honory Dobek Cholewa Konopański! do usług... szanownego kuzyna... a jeśli tablice genealogiczne nie mylą — od stryjecznych stryjecznych — stryjaszka!
Rzucił się na szyję panu Salomonowi.
— O sto mil umyślniem się przywlókł, żeby raz familję poznać!
— Bóg ci zapłać... trafiłeś na taką chwilę...
— Cóż? wesele słyszę? stryj się żeni? a to śliczna rzecz, jak Bóg miły... jużcić nie będę zawalidrogą.
— Chodź! chodź! mój miły... z pewnem rozczuleniem rzekł Salomon; nic dziwuj się niczemu... a bądź mi dobrym druhem...
Pobrawszy się tak za ręce... weszli do parlatorjum...
Chłopak wszędzie i zawsze byłby się nie dał pominąć ludzkim oczom, a w tej chwili zjawiający się niespodzianie z tą postawą rycerską, pięknością, weselem w twarzy, młodzieńczą butą i uśmiechem... obudzał ciekawość i trwogę. Było w tym przyjeździe coś istotnie niesłychanego, cudownego prawie, i nie dziw, że rotmistrz kręcił wąsa i gryzł zły, bo mu się z razu zdawało, że to uknuta podstępna intryga, aby wesele przeciągnąć, odłożyć, szablą tego jegomości się podeprzeć — i zerwać. Też same myśli przychodziły pani Noskowej. Na złodzieju czapka gore.
Pan Salomon z widoczną radością prezentował go jejmości.
— Honory Dobek... krewny mój...
Kłaniał się i oglądał chłopak nic nie zmieszany...
— Ale to nie przeszkadza, byśmy do ślubu przystąpili, mruknął rotmistrz.
W istocie kanonik stał w gotowości z agendą w ręku... Państwo młodzi zbliżyli się. Honory cofnął się nieco oparłszy na szabelce... patrzał, przyglądał się, i — zaprawdę, ślub tego wylękłego krewniaka niezbyt młodego z piękną i młodą kobieciną, musiał mu się wydać nieco dziwnym...
Rotmistrz także ze swym strojem suto szamerowanym, z twarzą noszącą ślady mnogich zapasów ze dzbankami i flaszami, blada jejmościanka, która nie mając co robić, całe życie się do wszystkich i sama do siebie uśmiechała, sztywna i wyprostowana ciocia Henau... całe towarzystwo równie osobliwszem wydać mu się mogło jak dom, sala i wszystko co tu spotykał.
Laury nie było, ona w czarnej sukni w najdalszym pokoju, zamknięta nad Biblją siedziała i płakała. Ślub odbył się tak szybko jak tylko było można, bo ksiądz kanonik obawiał się także, aby coś znowu nieprzeszkodziło... Gdy młodzi odebrali błogosławieństwo, oblicze pani Dobkowej z razu blade i pełne niepokoju... zaczęło przybierać wyraz nowy, rozjaśniło się, wypogodziło, śmielej strzeliły oczy... rumieniec wystąpił na twarz... była tu panią!
Salomon postrzegł od razu córki niebytność i nie nalegał o przybycie, jejmość dobrze też uważała to... a nie mówiła nic, odkładając zemstę do przyszłości.
Gdy się ślub dokonał, a wszyscy zasiedli w parlatorjum przy rozpalonym olchowym ogniu na kominie, przy stole zastawionym cukrami i butelkami; który ołtarz natychmiast uprzątnięty zastąpił, panna Henau pośpieszyła zobaczyć co się dzieje z Laurą.
Na wchodzącą spojrzała tylko podnosząc głowę dziewczyna i nie spytała o nic...
— Wiesz, że właśnie w tej chwili — dziwnie! gość przybył... rzekła Henau.
— Gość jeszcze? drugi rotmistrz zapewne... z przyjaciół tej... tej pani? szydersko śmiejąc się odezwało dziewczę.
— A! nie! o sto mil na te właśnie godzinę, z daleka... o niczem nie wiedząc... trafił tu jedyny może krewny jakiego macie, Honory Dobek.
Laura uderzyła w dłonie...
— Dobek! krewny... Cóż to? modliłam się o opiekę, czy Bóg mnie wysłuchał?
Smutnie uśmiechnęła się panna Henau i zarumieniła.
— Nie wygląda wcale na opiekuna, rzekła... bo tak młody lub nie wiele starszy od ciebie...
Laura już nie pytała, zamyśliła się, złożyła Biblję, widocznie ciekawość jej rozbudzona nagliła, by wyjść i zobaczyć gościa tego, a czuła, że się tam ukazać nie może...
— Jak wygląda? spytała po chwili...
— Jak malowany! odparła Henau, śliczny i miły mi się wydał...
— A jak my się tam jemu wydali westchnęło dziewczę... mój Boże... i nie mógł przybyć ani wczora, ani jutro, tylko właśnie w tym dniu i o tej godzinie, gdy się nieszczęście nasze dokonało... jak gdyby Dobek po Dobkach przyjechał brać spadek wymarłych...
Bo my... jeśliśmy nie wymarli, tośmy na drodze do grobu... Ojciec, ach! biedny ojciec z tym upiorem... Ten upior moją matką... Ten jej dwór czychający na wyssanie z nas życia, spokoju, mienia...
Padła Laura na krzesło...
— Dobek... więc są jeszcze inni Dobkowie? i w porę zaprawdę zjawiają się nam po kilkuset latach... może to przyszły obrońca...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.