Macocha (Kraszewski, 1873)/Tom pierwszy/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Macocha
Podtytuł Z podań XVIII. wieku
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1873
Druk Drukarnia Kurjera Warszawskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



V.

Na oko nic się przez długi czas nie zmieniło w Borowcach; jedna tylko okoliczność zwracała uwagę Lorki, panny Henau, a może i służby, że Dobek często bardzo wychodził do oglądania jakichś robót w lesie, wracał późno, czasem nadzwyczaj wesół, dobry i jakby podchmielony, niekiedy przeraźliwe chmurny i przybity. Naówczas zamykał się w swej izbie i przez dni kilka nie wychodził z domu. Potem porywał go niepokój i znowu znikał.
Nikt go nie śmiał śledzić nawet, oprócz starego Arona, wiedzącego wszystko, cudownym jakimś sposobem, bo przed nim nic się ukryć nie mogło. Lecz i Aron nic nie mówił już panu Dobkowi; posępny był, robił z nim rachunki, rozpytywał się o interesach, a potem żwawo odchodził. Łatwo było w nim dostrzedz, że się na jegomości gniewał. Dobek też po niejakim czasie sam to zrozumiał, zarazem domyślając się powodu, i dla tego nie badał Arona.
Wycieczki te trapiły też bardzo Lorkę, bo jej ojca kradły; kilka razy mu wymawiała, że więcej handlu niż jej pilnuje, i prosiła Pana Boga, żeby co prędzej przyszła zima i żeby się tatko tak włóczyć nie mógł.
Pan Salomon i na chmurną twarz Arona, i na córki kaprysy nie zważał... Wreszcie nadeszła i ta pożądana zima, kry płynąć zaczęły, potem rzeka choć stanęła, lecz brzegi oparzeliste z trudnością ją przejść dozwalały, zamiecie były straszne, śnieg pozawiewał ścieżki i drogi... wycieczki pana Dobka ustały... Co większa, sam Salomon osmutniał jakoś i nie szukał środków dostawania się potajemnie do Smołochowa, jakby stosunki te chciał gwałtownie przerwać. Co tam zaszło? nie wiadomo, lecz coś pewnie zajść musiało, gdyż pan Salomon wziął się na nowo do pracy z przymusową gorliwością... częściej począł do córki chodzić, dłużej u niej przesiadywać i wracać do dawnego życia trybu...
Kilka razy Eljasz mu z miasteczka przynosił listy jakieś i oddawał potajemnie, na które Dobek mówił gniewnie: „Powiedz, że nie ma żadnej odpowiedzi.“
Jednego dnia, gdy to już kilka tygodni tak trwało, przyszedł Aron Lewi weselszy niż od dawna bywał. Zaczęli mówić o interesach, o tem i owem, jakoś poufniej, po staremu...
— Otóż to tak, rzekł Żyd: to ja jegomości lubię... at! trzeba było dawno porzucić.
— Co? co porzucić?
— Ach! niby pan tego nie wiesz!... a no dość, że my się rozumiemy... to był kiepski interes...
Zmilczał pan Dobek...
— Jeszcze to nie koniec, szepnął Aron: oni będą szturmowali, a niech się jegomość tylko dobrze trzyma...
— Gadasz zagadkami! zawołał Salomon. Kto, co, po co ma szturmować?
Aron więcej mówić nie chciał...
Dni zimowe krótkie; ledwie wstali od stołu... Eliasz przybiegł oznajmić, że jakiś jegomość przyjechał, i że domaga się widzieć na osobności z panem Salomonem.
Dobek się spytał jak wygląda? i trochę niespokojny na dół do izby przy swojej kancellarji kazał prosić. Rzadko tam kogo przyjmował. Zeszedł ze schodów chmurny bardzo... posępny... chwiejąc się na nogach... zatrzymując w pochodzie, zdając namyślać, rozmyślać... lecz zwłoki te na nic się nie przydały... trzeba było stawić czoło natrętowi. Dobek wszedł.
Naprzeciwko drzwi stał niezmiernie wyszamerowany i cały przybrany w kutasy i sznury pan rotmistrz Poręba, oparty na pałaszu, z miną uśmiechniętą i złośliwą...
— Pan dobrodziej pewnie się mnie tu nie spodziewał, rzekł kłaniając się, i nie byłbym go inkomodował w tem ustroniu, gdyby nie familijny obowiązek...
Pan Salomon nic mówiąc nic, prosił siedzieć; blady był bardzo i widocznie pomięszany.
— Oto tak, kochane panisko moje, kończył Poręba; trzeba, żebyś się raz decydował... dłużej tak trwać nie może... Rozumiesz mnie pan... Bywało się sobie, bywało ukradkiem u młodej wdówki... bardzo to miła rzecz, ale na kobiercu się skończyć musi. Na to nie ma rady! Ludzie bębnią o tem... kobieta na sławie i reputacji zgubiona! Ja jako najbliższy krewny, wzywam acana dobrodzieja... albo mi się żeń... i to zaraz a nie, to się bij... bo w łeb strzelę!
Porwał się z siedzenia przy ostatnich słowach rotmistrz i furję okrutną udał, jak się zdaje... bystrzejsze oko byłoby dostrzegło, że komedję grał, i to jeszcze dosyć niezgrabnie. Widocznie przybył z lekcją wyuczoną, pewien skutku...
Pan Salomon podniósł głowę, dosyć strwożony.
— Panie rotmistrzu, rzekł; ciszej proszę, i powoli... rozmówimy się... tylko... spokojnie.
Poręba siadł, obie ręce na kolanach położył.
— Słucham jegomości, rzekł, słucham.
Dobek namyślał się czas jakiś.
— Właściwie, zagadnął, o cóż to chodzi? ja dobrze nie rozumiem...
— Jakto! asindziej nie rozumiesz? nie rozumiesz? a to coś paradnego! krzyknął rotmistrz. Bywasz waćpan w Smołochowie u Sabinki, bywasz, jeździsz...w tem nagle, ani z tego, ani z owego, przestajesz.
— Za pozwoleniem, rzekł Dobek: są pewne okoliczności...
— Rozumiem, nagadano waćpanu trzy po trzy...
— Z nikiem o tem nie gadam...
— Dla czegożeś asindziej bywać przestał? zagadnął rotmistrz.
— Lecz czyżem się terminalnie do bywania zobowiązał?
Poręba oczy wytrzeszczył.
— Aleś się waćpan widocznie rozpoczął starać o Sabinkę?
— Za pozwoleniem, rzekł Dobek: o tem staraniu oficjalnie mowy nie było!
— E! to ty mi tak, po jurystowsku myślisz się wykręcać! fiu! fiu! przerwał rotmistrz... Siedziałeś godzinami przy kobiecinie, prawiłeś jej słodycze na ucho, ściskałeś za rączki... niewiasta nieszczęśliwa przylgnęła sercem do jegomości, a ty chcesz młynka wywinąć?
— Za stary ja jestem, mruknął Salomon, żebym wywijał młynki. Jejmość pani Noskowej formalniem się nie oświadczał, żadnego zobowiązania nie ma, po cóż się asindziej między nas mieszasz?..
— Z obowiązku najbliższego krewnego, zawołał Poręba; a daję szyję, że mi się tu asindziej nie wywiniesz tak sianem.
Dobek ramionami ruszył.
— A któż się tu myśli wywijać? rzekł... i po co asindziej nie proszony grasz rolę pośrednika?
Odetchnął nieco...
— Waćpaństwo mnie nie rozumiecie... mówił ciszej: ja mam wiele domowych okoliczności, na które wzgląd mieć muszę... Wszystko się wyjaśni... ale ja potrzebuję czasu... potrzebuję czasu... Mam dziecię w domu... interesa... okoliczności.
Rotmistrz słuchał i coś mu to snadź nie było jasne.
— Ale my, mości dobrodzieju, zawołał, my znowu tak w niepewności na łaskę i zmiłowanie wasze czekać nie możemy. Sabinka sobie innego przecie wynaleźćby potrafiła... znalazłby się niejeden... Ja się temi obietnicami jakiemiś, ogólnikami kontentować nie mogę... Ja tu po to przyjechałem, abym ostatecznie z waszmością skończył. Żenisz się? to gadajmy kiedy i jak? Nie, to się bij. Nie chcesz? w łep palę, jak mi Bóg miły...
Dobek ścisnął plecami i potarł łysinę niecierpliwie...
— A to skaranie Boże! taka gorączka! zawołał. Dla czegóż mi nóż na gardło kładziecie, kiedy to... i bez niegoby się zrobiło...
— Kiedyż? no — naznaczcie termin, będziemy czekali...
Pan Salomon przeszedł się po izbie niespokojnie.
— Ja, ja terminu oznaczyć nie mogę, ja kocham moje dziecko i chcę mu oszczędzić przykrości, bo wiem, że na tem będzie cierpiało... Muszę czekać.
— A zatem, podchwycił żywo Poręba, słowo dajesz, i idzie tylko o poczekanie.
— Jakie słowo? przelękły oburzył się Dobek: nigdy nikomu słowa żadnego nie dawałem...
— Jakto? wymawiasz się tylko córką? zatem...
— Daj mi asindziej pokój, rzekł Dobek chmurno: kto was prosił, żebyś się w to wdawał?
— Kto? pani Noskowa! Przestałeś waćpan bywać, nie napisałeś ani razu, to daje do myślenia, my z siebie żartować nie pozwolimy.
— Pani Noskowa? spytał Dobek: ona mi nie wierzy i was prosiła?
— Prosiła czy nie, to moja powinność i kwita! przerwał Poręba; ja się wam tłómaczyć z tego nie mam obowiązku. Ja ztąd nie ruszę krokiem, dopóki rzecz się nie wyjaśni i nie skończy... Asindziej determinacji nie masz, babom ulegasz, panem w domu nie jesteś... nie umiesz się sam ratować, więc ja ci przyjdę w pomoc...
Pan Salomon zbladł jak ściana i pochwycił rotmistrza za ręce.
— Cichoż! cicho! co to za gadanie!.. na miłość bożą... cicho.
Rzucił wnet Porębę zdziwionego nieco i mocno poruszony począł znowu szybkiemi krokami chodzić po izbie... namyślając się. Poręba patrzał nań, ścigał go wzrokiem i w końcu milczeniem zniecierpliwiony, zawołał:
— Co asindziej tam medytujesz?... Posłuchaj oto dobrej rady, skończymy wszystko... Idzie ci o to, ażebyś córkę przygotował? czasu ci trzeba? nie śmiesz się odezwać?.. Mniejsza o to... daj na piśmie cyrograf, że żenić się przyrzekasz... Sabinka poczeka... ale termin naznaczyć potrzeba.
Chcesz jeszcze lepiej zrobić? hę? Ja ci księdza sprowadzę, indult dostanę, kaplicę ubiorę... przygotuję tak, że o nic cię głowa nie zaboli... weźmiecie ślub sekretnie, nikt o tem wiedzieć nie będzie... Przyjedziesz sobie do Smołochowa do żonki, gdy ci się podoba, a jak twoja godzina wybije, to ją do domu własnego sprowadzisz...
Hm? cóż?
Rotmistrz mówił i patrzał, jakie uczyni wrażenie. Dobek stawał, słuchał i chodził znowu, a był wzburzony i nie wiedział co począć. Widać na nim było ciężką walkę, którą sam z sobą odbywał.
Machnął w końcu ręką i rzekł:
— Wracaj asindziej zkądeś przybył, ja tam jutro przyjadę, pogadamy z jejmością...
— E! nie! kochanku! nie! trzęsąc głową rzekł Poręba: z tego nic nie będzie! Ty mi jutro możesz dmuchnąć albo się gdzie skryć, albo jakiego figla uciąć, nie!.. Powiedziałem raz: nie ruszam ztąd, aż targu dobijemy...
— Więc mnie acaństwo zmuszać myślicie? hę? krzyknął prawie gniewnie Dobek odwracając się.
— To asindziej nas zmusiłeś, że my go zmuszać musimy! śmiejąc się zawołał rotmistrz, rzeczy stoją tak, że żenić się albo bić, jedno z dwojga...
— Zostawcież mnie przecie jak i kiedy... Poręba trząsł głową. Odłożysz ślubowiny do Józefatowej doliny, rzekł, Asindziej sam mi będziesz dziękował, że ja tak postępuję... to dla jego własnego dobra... Od tego com powiedział nie odstępuję...
— Przyjedź jutro, szepnął posępnie Dobek... jutro... ja potrzebuję czasu...
— O co chodzi? ja sobie u was przenocuję i pofolguję do jutra... ale z załogi na zamku nie ustąpię...
Przestraszone oczy zwrócił nań Salomon... Nie było ratunku. Co się w tej chwili działo w jego duszy, nie wiem czy on sam jasno mógł wyczytać... Chciał i nie chciał, pragnął i lękał się, ogrom kłopotów, jakich miał sobie przysporzyć, stawał mu przed oczyma.. Szczęście, o które się dobijał, za drogie dlań było, lecz szczęście to i dola trzymały go za gardło! Cofnąć się nie było dokąd... rotmistrz snadź, że mu się nic napić nie dano, bębnił palcami po stole, obejrzał się wkoło i przebąknął:
— Wszystko tu u asindzieja bardzo dobre, ale czy wina ani miodu nawet dla gości nie ma? hę?
Ocknął się dopiero pan Salomon, pobiegł do szafki, dobył butelkę omszoną, kieliszek, i postawił je roztargniony przed rotmistrzem, a sam znowu chodzić począł.
Poręba popatrzał na butelczynę, na szkło, pokiwał głową, ale ich nie tknął.
— Cóż to jest? spytał, przyjmujesz mnie jak posłańca? co? Myślisz, że ja sam będę pił? Cóż to za obyczaj u kroćset tysięcy...
Salomon zwrócił się ku szafie posłuszny, wydobył kieliszek drugi, nalał milcząc oba, stuknął swoim o kieliszek rotmistrza, kiwnął głową i wino przyłożywszy zaledwie do ust postawił go na stole. Nagle oczy mu pojaśniały, twarz się nieco rozchmurzyła, wziął stołek i przysunął się do Poręby, kładnąc mu rękę na kolanach... Głos, który mu się z piersi dobył, słaby i wątły był... a drżący.
— Posłuchaj mnie panie rotmistrzu Porębo, posłuchaj, żałować tego nie będziesz, ale cierpliwie do końca. Zostaw asindziej moje interesa mnie i pani Noskowej, proszę, jedź sobie do domu, a... na drogę...
Tu schylił mu się do ucha i dokończył tak cicho, że dosłyszeć nie było można. Poręba się nie obraził wcale, owszem jakoś mu to dobry uczyniło skutek, napił się wina kieliszek, postawił i ton zmienił.
— Mówisz rozumnie, odpowiedział, dalibóg rozumnie. Niechby sobie i tak było... ale braciszku! verbum nobile, o tem ani słowa nikomu, pani Noskowej też... Boć ona mi do zrozumienia dała, abym nalegał. Powiem jej simpliciter, że mi się nie udało...
Nalał sobie drugi wina kieliszek...
— Ręka rękę myje... ja cię kocham mój panie Salomonie, a ty masz rozum i pieniądze... Dalipan! Zatem dictum, factum, a coś przyrzekł... na stół, i motus.
Dobek dobył z kieszeni woreczka już snadź gotowego i na dłoni go Porębie położył. Ten zważył go tylko, spojrzał Salomonowi w oczy.
— Widzisz, liczyć nie będę, spuszczam się na ciebie, biorę jak dajesz, Bóg ci zapłać... Pojutrze ruszam do domu... ale motus! sza!
Trzeci wina kieliszek nalawszy, wychylił go szybko, wdział łosiowe rękawiczki, rozprostował się i przyszedł pana Salomona ściskać, co tamtemu niezbyt przyjemnem być musiało, lecz zniósł cierpliwie dowody affektu...
— Masz rozum bracie, ja ci rady nie potrzebuję dawać... Bywajże mi zdrów i szczęśliwy!
Całował jeszcze aż do progu, a Dobek go i za próg wyprowadził, i oczyma ścigał odchodzącego, a wróciwszy do izby, padł na krzesło, czoło w dłoń kryjąc zafrasowany...
Gdy wieczorem potem poszedł na górę do córki, i ona i ciocia Henau poznały, iż go coś zgryźć musiało; stary złożył to na ból głowy i trochę niezdrowia... Późno w noc przywołał do siebie Eliasza i kazał mu wysłać pewnego do Smołochowa, któryby dał potajemnie znać, gdy rotmistrz wyjedzie... Czekał na tę wiadomość niecierpliwie do trzeciego dnia... aż Eliasz oznajmił, że Poręba istotnie zabrawszy pakunki swe do domu wyruszył...
Stary wolniej odetchnął...
Zima w tym roku była śnieżna i sanna kopna, a w tych lasach, gdzie rzadko się kto lekkiemi płozami przesunął po drwa chyba, dróg prawie nie widać było. Do Borowiec nikt a nikt nie przybywał, nikt też ztąd oprócz Aronowych posłańców do miasta nie wyjeżdżał... Dobek powrócił do swych regestrów i swojego życia trybu... gdy jednego dnia przechodząc mimo okna, spojrzawszy w nie wypadkiem, spostrzegł sanie porządne, zaprzężone trzema końmi w szpice jeden za drugim, wprost do zamku dążące. Stanął jak wryty... na saniach siedziała kobieta... domyślił się swej wdowy...
Wiedział jak jej Lorka nie lubiła i co za kłopot gotował mu się w domu... lecz jakże jej było nie przyjąć lub odprawić? Eliasz stojący w bramie wbiegł natychmiast z oznajmieniem do pana, który poruszony bardzo, nie na górę do parlatorjum, ale pod pozorem, że tu było cieplej, do swoich pokojów prosić kazał... Już w przedpokoju słychać było otrzepywanie ze śniegu i głosek żwawy pani Noskowej. Salomon sam drzwi zapraszając otworzył. Wdówka choć po podróżnemu przystrojona była jak się to na łowy jedzie... Twarzyczce wiatr ostry w drodze dodał różu... oczka błyszczały, usta się uśmiechały. Suknia leżała jak ulana... nawet czarny watowany kwefik na głowie z sobolową czapeczką był jej cudnie do twarzy.
Wskoczyła do smętnej izby pana Salomona, oglądając się śmiało, i podała mu rękę do pocałowania.
— Cóż to! asindziej mnie tu na dole jak ekonoma myślisz przyjmować? zapytała... i główką kręcić dziwnie poczęła...
— Wszakże my się tu wygodnie (bo to tu cieplej i zaciszniej) rozmówić możemy, rzekł cicho Dobek.
Eliasz już był wyszedł, zostali sami, pan Salomon się obejrzał, zarumienił, rękę cofniętą zbliżył do ust znowu i dość bezwstydnie całować i smoktać ją zaczął, aż pani Noskowa wyrwała...
— Dość już tych fałszywych karesów, rzekła; mamy się rozmówić. Asindziej nie raczyłeś do mnie, musiałam ja do niego...
Stanęła w środku pokoju, wzięła się w boki i zawołała:
— Słuchajże, Dobku, ty niepoczciwy, dopóki ty mnie tak wodzić i zwodzić będziesz? Rotmistrza namówiłeś pono, żeby precz jechał... a ja tam na pustyni mam siedzieć i czekać, aż jegomość się naostatek zdecyduje i raczy mnie uszczęśliwić...
Wielce zmieszany gospodarz kręcił się, to włosy trąc, to ręce, to nogami szastając... wdowa patrzała nań z góry...
— Kochanie moje... królowo... odezwał się ręce składając, a no, posłuchaj i miej trochę cierpliwości... O cóż idzie?
Żebyś mnie nie zwodził, odparła Noskowa. To bałamuctwo jest! Córki się boisz! ludzkiego gadania się boisz, licho tam wie czego się boisz jeszcze, a nie lękasz się mnie...
Dobra ja jestem, mówiła chodząc po pokoju i w zwierciedle poprawiając włosy, ale wreszcie nie tak głupia jak się asindziejowi zdaje... Było na wszystko czasu dosyć... Cóż się tam tej dziewczynie stanie? Nie zjem ci jej przecie... domu do góry nogami nie wywrócę...
— Moja królówko, cicho! cicho! składając ręce odezwał się Dobek.... jak mi Pan Bóg miły... głowę stracę..
— Ty jej nie masz i tak! impetycznie przerwała wdowa. Czego będziesz ceremonie robił? Cóż to ty wyrostek jesteś na opiece, nie masz swej woli? Córka tobą rządzi nie ty nią?
Salomon padł na krzesło i oczy zakrył z wyrazem rozpaczliwym.
— Przybyłam to raz skończyć; nie umiesz sam... to moja rzecz?.. Gdzie dla mnie pokój gościnny?
Na to zapytanie stary struchlał i tak się zmieszał, że odpowiedzi wyjęknąć nie mógł.
— Jak się na sługę dzwoni? spytała...
Dobek nie umiał nic odrzec. Noskowa spojrzała nań pogardliwie, poszła śmiało do progu, otwarła drzwi, wyjrzała. Eliasz stał na szczęście o parę kroków, ale jak z krzyża zdjęty.
— Słuchaj-no, ty, stary! zawołała, chodź-no tu, proszę!
Powlókł się mrucząc biedny.
— Macie pokoje dla gości? opalane? zapytała...
— Ja bez jegomości samego i jego rozkazu nic nie wiem, mruknął posępnie Eliasz.
Wdowa popatrzała na niego; ruszyła pogardliwie głową.
— Chodź aspan tu, rzekła.
Poprowadziła go przed Dobka...
— Pytam się czy jest pokój gościnny i czy opalany? Odpowiadajcież we dwóch, kiedy pojedyńczo gadać nie umiecie.
Dobek i Eliasz popatrzali się smutnie na siebie, a z oczu ostatniego znać było, jakby się w nim z gniewu zagotowało.
— Pokój gościnny, pokój gościnny! mruknął Salomon, ale u nas goście nie bywali nigdy... gdzież pokój gościnny?
— Nie ma! no, to niech się kto z domowych wyniesie, a przecież ja tu przenocować gdzie znajdę...
Ręką odprawiła służącego.
— Proszę żeby mi było ciepło!
Na zegar spojrzawszy, zobaczyła jejmość dochodzącą godzinę trzecią z południa.
— Pójdziemy na górę, rzekła; muszę przecie tego waszego gagacika poznać i przybliżyć się do niego, kiedy z sobą pod jednym dachem żyć mamy...
Drżał nieszczęśliwy Dobek... nie mógł otworzyć ust, ręce łamał, rzucał się, na co bynajmniej piękna wdowa zważać się nie zdawała... Uśmiechała się raźnie.
— No, raz przecie trzeba te lody przebić, rzekła; nic nie pomoże zwlekanie. Acan się ze mną żenić przyrzekłeś, a ja na łaskę córki czekać nie będę... Chodź na górę...
Podała mu rękę; jak skazany na śmierć poszedł pan Salomon.
Zaprowadził ją do parlatorjum najprzód, tu zaś zimą, gdy nikt nie bywał z gości, a z domowych siedzieć nie lubił nikt w ponurej izbie, nie opalano przez oszczędność, zimno więc było jak na dworze i innego schronienia znaleźć nie mogli tylko w pokoikach Laury. Wdowa musiała wcześnie znać rozporządzenie domu, bo prosto zwróciła się ku drzwiom do nich wiodącym... Szedł z nią nieszczęśliwy ojciec blady i pomięszany jak na ścięcie... Z za drzwi dolatywał dźwięk fortepjanu... Laura śpiewała Mozarta piosnkę o Fiołku i przygrywała sobie na klawicymbale...
Gdy się drzwi otworzyły, odwróciła głowę, zobaczyła najprzód tę twarz, która się jej śniła ciągle upiorem i przeraźliwie krzyknęła. Ręce jej opadły na klawisze... przechyliła się na poręcz krzesła... oczy skierowała ku przychodzącej i została w tej postawie nieporuszona.
Wdowa się tem nie zmieszała wcale; przestąpiła próg z ironicznym uśmiechem, obejrzała się ciekawie, skinęła głową siedzącej na przywitanie i zawołała tylko:
— A! jak to tu u panienki ładnie! co to tu różnych drogocennych zabawek!
Dostrzegłszy ojca, który sunął się za panią Noskową, Lorka to na niego z zapytaniem, z wymówką, to na natrętnego gościa poczęła z dumą się oglądać... Nareszcie wstała...
Wdowa oczyma już krzesła sobie szukała.
— Dziwisz się, moja panienko, zapewne, rzekła spokojnie, że ja tu tak poufale wchodzę... Niechże to asindzce ojciec wytłómaczy... jeśli do tej pory nie mówił jej o tem...
Lorka oglądała się coraz bardziej strwożona.
— Nie mówił? zapytała; widzę, że nie śmiał, wstydził się nieboraczek... ha! ha! Pan Salomon Dobek ma się zemną żenić, moja panienko, jestem jego narzeczoną.
Dygnęła nizko, śmiejąc się.
— No tak, tak, nie ma co z tego czynić tajemnicy, bo czy to się jejmościance podoba czy nie, a trudno żeby się podobało... to się stać musi. Mam jegomości słowo... tego się nie zaprze.
Dygnęła jeszcze raz i wziąwszy krzesło zabierała się usiąść. Dobek milczał... Na twarzy córki to trupia występowała bladość, to rumieńce płomieniste, brwi się zmarszczyły, wargi zadrgały...
Spojrzała na strwożonego ojca i nie mogła wątpić, że to co ta kobieta mówiła, było prawdą... Długo zdumiona, oburzona, przelękła słowa znaleźć nie mogła; lecz energiczna jej natura zwolna zaczynała odzyskiwać władzę nad sobą... Drżała jeszcze cała, a myśl oswoiła się z tem nieszczęściem, którego miała jakby sen i przeczucie. Od pierwszego niemal słowa, wyzywająco i nieprzyjacielsko stawiła jej się kobieta, która święte, słodkie imię matki przybrać miała... Pierwsze słowo Lorki stanowiło o stosunku ich do siebie... o całej może przyszłości spokoju domowego... Dziewczę zrozumiało to... zawahało się. Oczy czarne pani Noskowej badały ją i zdawały się wyzywać... Milczała długo... nareszcie z piersi dobyło się westchnienie ciężkie, pohamowała się Lorka.
— W istocie, odezwała się chłodno Lorka, patrząc na ojca: od kochanego mego tatka mogłam się spodziewać pierwszej wiadomości o tem jego postanowieniu.... lecz... gdy się to tak dziwnie złożyło...
W tem łzy, które rzuciły się jej do powiek nagle i z wezbranych wytrysły, nie dały dokończyć; z krzykiem i jękiem cofnęła się Laura ku swojemu krzesłu. Ojciec zapomniawszy o wdowie, pobiegł za nią obejmując, ściskając i pieszczotliwemi kojąc słowy.
— Dziecię moje drogie! Lorko kochana, uspokój się! zaklinam! Tyś u mnie zawsze najdroższa... ty masz całe serce moje... Przestań płakać, rozdzierasz mnie tym jękiem... uspokój się...
— Ale dałbyś asindziej pokój... przerwała głośno i gniewnie trochę Noskowa. Cóż to znowu? Czy tak wielkie nieszczęście dla jejmościanki, że się zemną żenisz?.. Mogłabym się obrazić temi łzami. Waćpannabyś mi dziękować powinna, że ojcu jej szczęście przynoszę i młode lata moje dla niego poświęcam... Otoż to wdzięczność!
A po chwili dodała niecierpliwie:
— A dosyćże już tych czułości! co się wam stanie! Przecie was nie pozjadam!
Wyrazy te zamiast ukoić Laurę, zdawały się ją drażnić więcej jeszcze, i nie słuchając dłużej, wybiegła do drugiego pokoju, drzwi zatrzaskując za sobą. Dobek został jak winowajca upokorzony i nieszczęśliwy; jemu także łzy się kręciły w oczach, a wdowa sucho się śmiała...
Oczy jej korzystały z czasu i rozpatrywały się w miłym pokoju Laury.
— Jak to tu u niej ślicznie! zawołała; co to za gniazdeczko jej usłałeś!... A no, spodziewam się, że mnie też gorzej nie będzie... ani mniej ładnie.
Zaczęła się przechadzać z kolei, chwytając i rzucając co napadła, zaglądając po kątkach, rozpatrując się w nieznanych sprzętach i kosztownych gracikach... Na jej twarzy najmniejszego nie znać było wzruszenia; czuła się już panią tego domu samowładną; gospodarz nie śmiał jej nic powiedzieć...
Laura wybiegłszy zapłakana, rzuciła się wprost do sypialni cioci Henau i padła szlochając na jej ramiona.. za łzami nic nie mogąc wymówić. Panna Fryderyka, która o niczem nie wiedziała, przestraszyła się tak prawie jak ona, gdyż nieszczęście jakieś było widoczne, a domyślić się nie umiała, czem w istocie groziło. Lorka często rozpłakiwała się dla najmniejszej rzeczy, ale tym razem płacz jej i jęk był przerażający. Napróżno panna Henau pytała, Laura leżąc na ramieniu, ściskając ją, słowa wyrzec nie mogła, powtarzała tylko jedno:
— Ona! ona!
Ukoiła się wreszcie i podniosła z namarszczonemi groźnie brwiami.
— Nie wiecie nic, odezwała się na drzwi swego mieszkania wskazując: tam, tam jest ta kobieta, z którą ojciec się żeni! Sama mi to powiedziała przy nim. Więc to jest prawda! A! gdybyś widziała ten wzrok upiora... gdybyś słyszała ten głos już rozkazujący...
— Na Boga! któż to jest? kto taki? zapytała panna Henau.
— Ta, ta, ten upiór, co mi się ukazał w salce przed kilku miesiącami! A! wiem teraz dla czego wydała mi się tak straszną...
— I pan Salomon jest z nią?..
— Tam, u mnie! ale ja tam nie pójdę! niech się dzieje co chce... ja tej kobiety cierpieć nie mogę...
Ciocia Henau usiłując uspokoić nieszczęśliwą Laurę, sama przelękła się i rozpłakała. Widziała raz tylko krótko tę kobietę, i na niej ona uczyniła przykre jakieś wrażenie. Kiedyż, pomyślała, jakim sposobem stać się to mogło, tak potajemnie i skrycie? Jakie z tego następstwa? co się z Lorką stanie?
Znając wychowanicę swoją od dzieciństwa, charakter jej gwałtowny i rozpieszczenie ojcowskie, domyślać się mogła łatwo, iż od chwili przybycia tej kobiety pod dach Borowiec, rozpocząć się musi walka i męka straszliwa...
Piorun więc uderzył nagle i zburzył spokojne ich gniazdo.
Dwie kobiety płakały w kątku przytulone do siebie, lecz już z za-łez Lorki gniew i oburzenie tryskało... Zacięte jej usta i iskrzące się oczy zdały się wywoływać wojnę...
Ciocia Henau, znając przywiązanie do córki pana Salomona, spodziewała się jego przyjścia; omyliła jednak na tem. Dobek chciał iść, nie puściła go Sabina.
— Niech się sobie wypłacze pieszczotka, rzekła, niech wydąsa! dać jej pokój. Asindziej myśl gdzie mnie ulokujesz... bo ja ztąd nie pojadę... A proszę zaraz posłać po księdza kanonika... pogadamy z nim, żeby mi ze ślubem nie zwłóczył...
Zobaczywszy strapioną twarz pana Salomona i jakieś namysły, pomiarkowała piękna pani, że się może za gorąco wzięła i że jeszcze go nieco przed ślubem potrzebowała przynęcić i ułagodzić. Zbliżyła się więc ze słodkiem wejrzeniem i atłasową rączką poczęła głaskać pod brodę...
— Niech-no się jegomość nie frasuje, będzie wszystko dobrze, odezwała się; będziesz asindziej szczęśliwy... jak w raju? A cóż w świecie bez trudności przychodzi? Nie lękaj się, ja dla dziecka będę dobrą... Pieścić do zbytku nie zdrowo... ale krzywdzić jej nie trzeba.
To mówiąc, słodki znowu przybrała głosek, i tak się potrafiła przymilić staremu, że go wreszcie ukołysała.
— Przecież gościem jestem... rzekła, zakrzątniejże się, abym miała gdzie spocząć i co zjeść... a poszlij po księdza kanonika... bardzo proszę...
Dobek musiał być posłuszny... Skoczył zaraz chłopak z prośbą do księdza Żagla, aby przybył do dworu. Nigdy się to nie trafiało, by go tu zapraszano... zdziwił się więc niezmiernie usłyszawszy wezwanie.
— A to tam co się stało? zapytał składając brewiarz...
Chłopak nie umiał nic więcej odpowiedzieć, prócz, że pani jakaś przyjechała.
— Ze Smołochowa? zapytał kanonik.
— A tak...
Rzeczy były jasne. Dosyć rad tej nowej konjunkturze, ksiądz Żagiel włożył kożuszek i poszedł do zamku...
Jejmość była ciągle jeszcze w pokoju Lorki, bo dwa dla niej z drugiej strony salki mieszczące się dopiero urządzano.
Dobek siedział na posługach i rozkazach u jejmości. Ksiądz Żagiel wchodząc zaraz objął i zrozumiał jak tu rzeczy stały... Przywitał się grzecznie i usiadł. Gospodarz milczał...
— Myśmy tu księdza kanonika z panem Dobkiem razem wezwali, odezwała się Noskowa, abyś jegomość dobrodziej radził nam. Pan Salomon chce się żenić zemną... kiedyż nam ksiądz kanonik ślub da, żeby nie nudzić?..
Ksiądz Żagiel rozpatrywał twarze... Spojrzał na Salomona, potem na nią: nie ulegało wątpliwości, że ster rządów już był w rękach pani.
— Wątpię, żeby to tak prędko się zrobić dało, odezwał się cedząc wyrazy... wedle formy... trzeba ogłosić zapowiedzi... W każdym razie ze trzy tygodnie...
— A! niech Bóg uchowa! przerwała jejmość: pan Dobek radby to jak najrychlej ułatwić, żeby raz ludziom złośliwe zamknąć gęby, ja także... Toć to przecie sposoby są na to... choćby prawo... było... aby prawo wyminąć! Dla kollatora, dla ludzi znajomych... gdzie pokrewieństwa... supozycyj być nie może... choćbyś jegomość trochę zwolnił z surowości... wielkiego nie popełnisz grzechu...
Dobek tylko patrzał.
— A kiedyżbyście państwo chcieli ten ślub wziąć?... zapytał ksiądz Żagiel.
— Kiedy? mój ojcze, śmiejąc się dodała wdowa... żeby się tą niepewnością sytuacji pan Dobek nie męczył, mnie się zdaje co najrychlej, to najlepiej... Po co tu zapowiedzi? a gdyby kto z nas zachorował i zażądał ślubu, toćbyście musieli dać... Cóż my to dziś mamy?
— Piątek? rzekł kanonik.
— Więc w niedzielę? odezwała się pani Noskowa... W niedzielę! Tak, mój księżuniu... zapowiedzi sobie później wyjdą.
Ksiądz się uśmiechnął tylko.
— Wiesz asindziej co? dodała Noskowa: na kościele dach popsuty, pan Dobek mi mówił, że gdybyście mu ślub przyśpieszyli... gotówby pokryć swym kosztem. Toż dla dobra kościoła rozgrzeszyć się możecie. W tym kącie zapadłym... kto tam o zapowiedziach ma wiedzieć!
— Wszelako! rzekł ksiądz Żagiel...
— Ale dach na kościele! wołała wdowa: dach na kościele... pan Dobek da gonty, gwoździe i robotnika... grosza was kosztować nie będzie.
— Chcecie mnie państwo przekupić! począł ksiądz Żagiel uśmiechając się: to źle. Prawda, że dach Panu Bogu dacie nie mnie... Nie dla dachu też, ale dla tego, bym dowiódł państwu mej życzliwości, choć się może na cenzury narażę... dam państwu ślub w niedzielę. Są wypadki, w których kościół od surowości przepisów odstępuje, szczególniej dla osób znanych a ku sprawie jego gorliwych.
Wdowa podbiegła aż pocałować księdza w rękę. Dobek, który dając jej mówić za siebie, nie odzywał się wcale, podniósł się także mrucząc coś niewyraźnego i pokłonił się.
— Ksiądz kanonik wielką nam czynisz łaskę, odezwała się Noskowa... za którą będziemy się starali wywdzięczyć. Przynajmniej ja tu już w fałszywej pozycji nie będę... i raz się wszystko skończy... Wesela wyprawiać nie potrzebujemy, wdowiec z wdową... pobierzemy się za ręce... pójdziemy po błogosławieństwo i... koniec.
Klasnęła w ręce.
— Tylko się państwo jutro wyspowiadacie, dorzucił kanonik dobitnie, obracając ku Dobkowi milczącemu ciągle. Potem ja mogę nawet przyjść tu sam z błogosławieństwem. W kościele zimno i wieje... odbędziemy tu w izbie...
Tak w krótkich słowach skończyły się układy szczęśliwie. Dobek do końca wytrwał, nic wyraźnego nie rzekłszy, a gdy ksiądz się pożegnał, wyprowadził go do schodów.
Kanonik uściskał kollatora.
— Dobrze waćpan czynisz, rzekł: słuszna jest rzecz ślubować komu Pan Bóg nie dał w naszym kapłańskim stanie żyć... Jejmość pracowita, rozsądna, bogobojna, dla kościoła gorliwa... przyniesie panu pociechę i błogosławieństwo... Zbliżycie się do ludzi, którym pożyteczni być możecie...
Wysłuchał tego kazania pan Salomon, skłonił się i powrócił do jejmości, która w mieszkaniu Lory pod jej nieobecności jak w swojem gospodarowała.
Laura ukrywszy się w pokoju cioci Henau, nie myślała wracać tam, gdzieby się z tą kobietą spotkać mogła. Najprzykrzejsze było położenie Dobka, który między tą przyszłą żoną a kochanem dziecięciem rozdarty na dwoje, nie wiedział do której iść, której z nich służyć — i jak sobie postąpić, ażeby doprowadzić je do porozumienia i zgody. Znał nadto Lorkę, żeby się mógł spodziewać łatwego przejednania. Co się tycze przyszłej żony... najdziwniej sprzeczne znajdował uczucia w sercu: gwałtowną ku niej namiętność, a zarazem postrach jakiś i przeczucie złowrogie... Wiedział, że czynił źle zaślubiając ją, a powstrzymać się nie mógł, oprzeć się nie miał mocy. Kierowała nim, rzucała, zżymał się na ten despotyzm, który go zawstydzał, upokarzał, oburzał chwilami, cofnąć się jednak było za późno. Aż dopóki izby dla pani Noskowej przygotowane nie zostały, przesiedziała ona w mieszkaniu Laury i późno dosyć kazała się dopiero panu Salomonowi odprowadzić do przeznaczonych pokojów. Mimo starań o wygodne ich urządzenie, nie podobały się one od pierwszego wejrzenia Sabinie. Pomruczawszy coś, zapowiedziała, że nazajutrz dom musi obejść i inaczej się w nim rozgospodarować. Dobek jeszcze i na to nie odpowiedział ani słowa. Dosyć późną godziną puściła go wreszcie od siebie. Rozmyśliwszy się w progu, stary nie chciał odkładać do jutra widzenia z córką. Poszedł więc do niej, ale w tych miluchnych jej pokoikach nie znalazł Lorki. Siedziała dotąd u cioci Henau w obawie spotkania się z widmem, bo tak nazywała przyszłą macochę.
Do drzwi cioci zasztukać musiał nie śmiało Dobek, prosząc aby go wpuszczono. Obie kobiety nie spały; Laura siedziała nad rozłożoną Biblją z rozpuszczonemi włosami, obiema rękami podparłszy śliczną główkę, z oczu jej ciche łzy spadały. Zobaczywszy ojca wstała spokojna i poważna, lecz nie tak czuła i pieszczotliwa jak niegdyś, prawie onieśmielona.
Salomon zbliżył się ku niej drżący.
— Moje dziecko, uspokoiłażeś się?
— Jestem spokojna, odezwała się Laura.
— Gniewasz się na mnie?
— Na ciebie, kochany ojcze? o! nie! gniewam się na tę kobietę, która szczęście nasze, moje porywa nam, gwałtem się cisnąc w rodzinę, chcąc kosztem naszym żyć... krwią i łzami naszemi.
— Lorko, cicho! co mówisz...
— O! tej nigdy nie daruję! dokończyła porywczo Laura.
— Przekonasz się, gdy ochłoniesz, rzekł Dobek; ona zła nie jest, ona ci będzie matką!
— Nigdy! krzyknęła Laura: niech mi tylko pozostanie obcą i nie mięsza się do mnie, o to jedno ją proszę.
— Dla mnie to uczyń! uspokój się! błagał Salomon.
— Jestem spokojna, będę spokojna, lecz proszę nie wymagać odemnie dla niej imienia matki, ani serca. Podstępnie pochwyciła mi com miała najdroższego, jedyny skarb mój — ojca! Tego jej nie przebaczę.
— Córko moja...
— Milczę, odezwała się Laura.
— Wracaj do siebie, połóż się, spocznij.
Na to nie było odpowiedzi. Ojciec się zbliżył do niej, pochwyciła go ściskając i płacząc, a powtarzając:
— Biedny ojciec, biedny ojciec!
Panna Henau i pan Salomon popłakali się w końcu wszyscy i tak w smutku rozstali.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.