Mała parafia (tłum. Neufeldówna)/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Mała parafia
Wydawca Dubowski i Gajewski
Data wyd. 1895
Druk J. Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bronisława Neufeldówna
Tytuł orygin. La petite paroisse
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
ZAZDROŚĆ.

Wprost pawilonu, na rogu drogi z Corbeil i uliczki wioskowej prowadzącej do Sekwany pomiędzy winnicami, przytyka do muru starego parku dobrze znana przechodniom studnia z blaszanym kubkiem przytwierdzonym łańcuszkiem do słupa kamiennego. Pierwszym dźwiękiem, jaki zasłyszał Ryszard, obudziwszy się z długiego omdlenia, był brzęk tego kubka, rzucanego przez przechodnia po użyciu. Uśmiechnął się do tego odgłosu, znanego od dzieciństwa; otworzył oczy i z łóżka swego, w półcieniu pokoju ze spuszczonemi firankami, spostrzegł na białym suficie, odbity niby na prześcieradle latarni magicznej, mikroskopijny, cień wędrowca, zarzucającego na plecy sakwę, po wypoczynku przy studni.
— Ach! droga... — rzekł głośno, uszczęśliwiony tem odnalezionem wspomnieniem.
Ale jednocześnie powróciła mu i pamięć katastrofy, jaka go spotkała. Zrobiło mu się zimno, ogarnął go strach i, niby przelęknione dziecko, zamknął oczy, jakgdyby ruchem tym chciał powrócić do nieprzytomności pogrążyć się znów w zapomnienie. Lecz zamknięte jego oczy widziały, uszy wtulone w pościel słyszały, — a zawsze jedno i to samo: matkę u wejścia do szpaleru, wołającą:
— Lidya opuściła nas!
Przez szczególną anomalię w tym człowieku bardzo prostym i bardzo łagodnym, ale kierującym się wyłącznie instynktem, zazdrość, która później o takie przyprawiła go cierpienia, że mógł służyć za typ do studyum tej namiętności, — nie odezwała się odrazu, nie odrazu dała mu uczuć swoje szpony i swój ostry dziób okrutnej chimery. Gdy się dowiedział z kim odjechała Lidya, że to z Karolkiem, jego majtkiem, jak mały sam siebie nazywał, z przyjacielem, który był najbliższy jego sercu, — cios oczywiście wydał mu się ciężkim, niby rana rozpruwająca wnętrzności, zadana skrycie, ale taka niespodziewana, że ta nagłość zmniejsza narazie cierpienie.
„On... to on...“ Przelotny rumieniec pokrył gorączkową bladość Ryszarda, mgła przesłoniła jego oczy poczciwe, jak u wiernego psa, i to wszystko. Zazdrość przyszła później, ugodziła weń powrotną falą i doszła do szału. Chwilowo wszystko znikło w cieniu wielkiej czarnej przepaści, która się rozwarła u stóp jego i nad którą pochylał się, nic nie rozumiejąc... Odjechała... dlaczego? Co jej zrobili?.. A więc nie kochała go, jego, który ją tak kochał?
Siedząc przy oknie i wpatrując się w znany krajobraz, gdzie wszystko przypominało mu Lidyę, przez cały czas rekonwalescencyi zajęty był jedynie myślą: „Co się stało?“ Chciał przeczytać list, który napisała przed odjazdem, ale matka list ten chowała... Później, gdy wyzdrowieje, mówiła, były w nim rzeczy, któreby go zanadto zabolały i mogłyby sprowadzić drugi atak, z czego ta łotrzyca ucieszyłaby się tylko!
W istocie zaś list Lidyi tak formalnie oskarżał świekrę, z takim akcentem buntu i szczerości, że obawiała się rozpaczy, a może i gniewu syna, rozkochanego jak w pierwszym dniu, po ośmiu latach małżeństwa. A właśnie stałość tej miłości przerażała najbardziej matkę. Dla niej, jak dla tylu innych Francuzek, które są znacznie więcej matkami niż małżonkami, przenoszącemi na dziecko odepchniętą czułość, z której mąż nie chciał, albo nie umiał korzystać, — miłość należała do akcesoryów powieściowych lub teatralnych, życie zaś we dwoje było pospolitą spółką. Jakże więc mogłaby sobie wytłómaczyć gwałtowność tej żądzy, którą wyczytywała w oczach syna, żądzy równie niepohamowanej po tylu latach co owego dnia, kiedy jego ogniste łzy spływały po szybie namiotu?
— Doprawdy, nie rozumiem was, męzczyzn, — mówiła, prowadząc go, gdy pierwszy raz wyszedł do parku w słoneczny dzień sierpniowy, — wy umiecie kochać i pogardzać jednocześnie... Tak samo ty, myślisz jeszcze o tej nędznicy, która cię zdradziła, która żyje z innym i robi z ciebie pośmiewisko całej okolicy.
Matka uczuła, jak ramię syna, oparte na jej ramieniu, drżeć zaczęło, ale ciągnęła dalej głosem twardym, ze spojrzeniem niewzruszonego operatora:
— Cała ich historya jest znana... wyobraź sobie, miewali schadzki w naszym domu... Przychodził nocą, przez mur...
— Wejdźmy tu, mamo, jestem złamany, — szepnął Ryszard, otwierając drzwi drewnianego domku.
Gdy padł na kanapę całym swoim ciężarem, sprężyny zaskrzypiały pod tym naciskiem, a jednaka myśl oblała jednocześnie rumieńcem twarz matki i syna.
— Przez wzgląd na twoją dumę, na twoje nazwisko, ukochane dziecko, nie myśl już o tej kobiecie, przyrzeknij mi to.
Zdjęła jedną z poduszek, by usiąść obok niego; kilka zapomnianych szpilek od włosów wsunęło jej się w rękę. Zebrała je i wyrzuciła ze wstrętem. Poczem nastąpiło ciężkie milczenie, podczas którego wpadła przez otwarte drzwi jaskółka, musnęła belki, szeleszcząc jak wachlarz, i wyfrunęła, niby kaprysem kobiecym kierowana.
— Przyrzeknij mi to... — powtórzyła matka, bardzo wzruszona.
Ryszard odpowiedział:
— Dobrze! Przyrzekam ci, ale pod jednym warunkiem... chcę wiedzieć, chcę, żebyś mi powiedziała gdzie oni są.
Przelękła się, że za silnie nacisnęła strunę dumy i gniewu.
— Wiedzieć gdzie są, a to po co? Co zamierzasz?
— Nic, prosta ciekawość.
— Ja nie wiem, zapewniam cię.
— Dobrze. Ci z Grosbourg powrócili; tam dostanę odpowiedź.
Pani Fénigan w obawie skandalu, przyrzekła, że sama pójdzie po wiadomości do d’Alcantarów; będzie miała migrenę, jak zwykle gdy kładzie kapelusz, ale mniejsza o to.
W dwa dni później, wysiadając z powozu przed wielkim tarasem w Grosbourg, zastała tam księżnę na poufnej i bardzo ożywionej rozmowie z panem Aleksandrem, którego ironicznie przesadny ukłon ściął mrozem serce przybyłej.
— Zobaczymy się jeszcze, Aleksandrze... — rzuciła mu księżna, wprowadzając panią Fénigan do małego narożnego saloniku, wybitego staremi materyami.
— Czemuż zawdzięczamy te miłe odwiedziny, pani notaryuszowo? — zapytała tonera obłudnej i wyniosłej życzliwości.
Notaryuszowa, tak ostentacyjnie zatytułowana, spojrzała na księżnę, pognębiona tem przyjęciem, a w oczach jej malowało się to wszystko, co stało strasznego i niewypowiedzianego jeszcze między niemi.
— Mój syn, Ryszard, o mało nie umarł.
— Al doprawdy... aż tak... nie wiedziałam...
— Jakto, pani nie wiedziała, że moje biedne dziecko...
— Boże drogi, moja pani, to taki delikatny temat...
Podniosła do zakrzywionego, semickiego nosa flakonik z perfumami.
— Temat ten obchodzi panią przecież dosyć blisko, — szepnęła pani Fénigan.
I nagle, wybuchając żalem macierzyńskim:
— Ach! księżno, to wielkie nieszczęście, że mój syn spotkał syna pani.
Mała główka z żółtawemi włosami podniosła się z szyderskim śmiechem.
— Nie zechce pani chyba oskarżać Charlexisa o porwanie synowej pani? mój syn ma zaledwie lat osiemnaście; był jeszcze w szkole...
Tu otworzyły się drzwi i na tle szeregu pokojów ukazała się smutna, zapadła twarz jenerała, który oparł się z wysiłkiem o poręcz fotelu i powitał panią Fénigan temi hardemi słowy:
— A ja dodam, kochana pani, że nasze niewiniątko wyjechało, pożyczywszy 100,000 franków, które nas kosztować będą dwa razy tyle, gdy jego Danae chwali się, iż uciekła w tej jednej koszuli, jaką miała na sobie.
Gdy mówił, stare zwierciadło nad kominkiem odbijało drżenie jego długich wąsów, wykrzywionych strasznym uśmiechem, i ruch rozpaczliwy, jaki pan Jan, stojący za fotelem, zakreślał smyczkiem od swojej wiolonczeli. Pani Fénigan wstała z godnością i, wychodząc, rzekła;
— Niech pan życzy swemu synowi, aby się nigdy nie znalazł oko w oko z moim.
Jenerał zadrżał, ale księżna uspokoiła go.
— Nie bój się!.. jeden w departamencie Seine-et-Oise, a drugi w drodze do Indyi; nie spotkają, się tak prędko.
Jednak, skoro tylko pani Fénigan wsiadła do powozu, a powóz potoczył się aleją, wezwano pana Aleksandra do saloniku.
— Aleksandrze!
— Panie jenerale?
— Pilnujno Ryszarda... słyszysz? Gdyby wyjechał, jedź za nim i zawiadamiaj nas gdzie jest.
Księżna dodała:
— Co do wydatków mego syna, ilekroć czego od ciebie zażąda, zgłoś się prosto do mnie.
Były intendent ukłonił się do samej ziemi i wyszedł z Grosbourg ponury i wykrygowany.
Gorączkowym krokiem, z głową wsuniętą w szerokie ramiona, Ryszard przez ten czas chodził po salonie w Uzelles, słuchając opowieści pani Fénigan, która, pognębiona oburzeniem, z kapeluszem na kolanach siedziała w fotelu. Milczał z zaciśniętemi zębami do końca opowieści, poczem zatrzymał się przed matką, podniósł ją, przycisnął do serca i w wybuchu czułości dość rzadkim u niego, rzekł:
— Rzecz skończona teraz. Masz słuszność, to niegodziwa kobieta: niech sobie jedzie gdzie chce, mówić o niej więcej nie będziemy.
Mówił to w szczerości swego gniewu, udręczony myślą, że Lidya porwała, zdemoralizowała ucznia. Po raz pierwszy uczuł całą śmieszność i ohydę tego czynu; dziwił się, że miał przy sobie tak długo, nie wiedząc o tem, kobietę chorą, histeryczkę. Odwoływał się do świadectwa matki a matka potakiwała, przywtarzała, uszczęśliwiona, że odzyskała swoje miejsce.
— Widzisz, mój synu, to nasza wina... Wzięliśmy ją od Podrzutków. Unika się w ten sposób przykrości, jakie można mieć z rodziną; ale dostaje się kobietę ze wszystkiemi możliwemi przywarami dziedzicznemi, otoczoną tajemnicą, nieznaną, nie mającą przodków, nie dającą żadnej gwarancyi na przyszłość. Ta dziewczyna. rościła pretensye do krwi arystokratycznej.. Wmówiono to w nią w klasztorze. W każdym razie ta arystokracya wszczepiła w nią ładne rzeczy!.. Pocałuj mnie, mój synu, i nie myślmy więcej o niej.
O to się też starał Ryszard, zamęczając się fizycznie przez cały dzień, by co wieczór z zaciśniętemi pięściami zapaść w sen. Gdyby był się ożenił z kobietą gospodarną, jak jego matka, oddaną całkowicie swemu sadowi, szafom swoim, bieliźnie i konfiturom, byłby się niewątpliwie rozerwał w swym bólu, pędząc takie życie po za domem. Ale Lidya, nie mająca dzieci, ani własnego gospodarstwa domowego, towarzyszyła mężowi wszędzie, polowała, łowiła ryby razem z nim, a gdy chciał uciec od jej wspomnienia, odnajdywał je we wszystkich swych wycieczkach żywe i obecne, jak cień utraconego szczęścia.
Pierwszy raz po wyjeździe żony zarzucił sieci między Ris i Juvisy, o kilka metrów od brzegu. Woda bardzo spokojna w tem miejscu, ukazywała mu przewrócony obraz oberży robotników złomów kamienia, — była to dawna stacya pocztowa, z wielkim dachem słomianym i wysokiemi oknami o małych szybkach, stojąca samotnie na skraju drogi holowniczej.
— Czy ja może zabardzo wjechałem w trawy? — zapytał Chuchin, który trzymał wiosła i dziwił się bezczynności swego pana.
Ryszard nie odpowiedział; stanęła mu przed oczyma scena z ich wspólnego pożycia: rzeka obryzgana ulewnym deszczem, czarne niebo, łódka pełna wody i Lidya krzycząca, śmiejąca się śród tej ulewy, gubiąca trzewiczek, który utonął przy wysiadaniu; potem izba w oberży, długa i ciemna, gdzie świece, wetknięte w puste butelki oświetlały dzikie twarze kamieniarzy, piaskarzy, pastuchów, również zaskoczonych przez burzę i suszących swoje wielkie płaszcze przy ogniu palącego się chrustu, gdzie ogrzewała się Lidya i skręcała włosy, przemoknięta, ubawiona pożądliwemi spojrzeniami tych wszystkich męzczyzn, których trzymały zdaleka szerokie barki i silne pięści jej towarzysza.
— Woda tutaj za przezroczysta, mój stary; podpłyń za most, — rozkazał Ryszard zmienionym głosem.
I pod silnem uderzeniem wioseł Chuchina zwierciadło, które odbijało starą oberżę, pękło na dwadzieścia części, zepchniętych w głąb toni wraz ze wspomnieniami, jakie wywoływały. Łódka zatrzymała się przy wyspie Wróblej, znakomitem miejscu do zarzucania sieci, ale Ryszard nie miał tym razem szczęścia.
Na jednym ze swych krańców wyspa zatacza wydłużone nieco półkole, w którem, na piaszczystym gruncie, rozlewa się senna fala przezroczystej wody pod skrzyżowanym cieniem dwóch pochylonych ku sobie, gęstym liściem osypanych, wierzb płaczących. Lidya nazywała ten zakątek swoją łazienką. Pod osłoną rozpiętych żagli łódki Ryszarda, stojącej w poprzek u wjazdu i zielonych firanek wierzbiny z obu stron, brała lekcye pływania, a gdy wychodziła z wody, gdy zdejmowała kostium śmiała się do rozpuku, wydawała okrzyki trwogi, ilekroć gałąź wierzbiny musnęła jej nagie, różowe ciało lub sfrunął z liścia spłoszony owad. Obraz tej ponętnej postaci, oblanej wodą, skąpanej w świetle, drżącej z chłodu, nagłe wspomnienie słodyczy tego pięknego owocu, którym raz zaledwie ośmielił się nasycić z całą pożądliwością, wreszcie rozdzierający żal za utraconemi uciechami, za umarłemi godzinami, — oto wszystko co mu przyniósł podczas kilkakrotnego zarzucania sieci długi postój przy Wróblej wyspie.
— Dziwna rzecz, — mówił wieczorem w kuchni ojciec Rozyny Chuchin, — pan Ryszard taką ma smutną twarz, a przez cały czas połowu nie przestał śpiewać.
W istocie, gdy pogrążony był w drogiem wspomnieniu, bezwiednie przypomniał sobie też melodyę Pergolesa, którą grał pan Jan z Lidyą i głośno nucił bas, wtórując swojemi „bum, bum“ boski śpiew, co mu dźwięczał w głowie i roztkliwiał serce.
Następnych dni prześladowała go ta sama uporczywa mara. We wszystkich zakątkach i zakrętach rzeki, o którejkolwiek godzinie, czy śród mgieł porannych takich gęstych, że łódka mogła się jedynie kierować pluskiem fali rozbijającej się o filary mostu, czy wieczorem, gdy ogień galaru sunął tajemniczo po powierzchni wody, i na Yéres i na Orge, tych ładnych małych dopływach Sekwany, okolonych zielonemi stokami, kępami drzew i kwiecistemi rabatami, gołębnikami, sadzawkami, starożytnemi opactwami, przekształconemi na młyny, — wszędzie ukazywał mu się rozkoszny obraz. Odnajdywał go pod wiosłem, widział w toni tę postać smukłą i świeżą, jak roślina wodna, tę cerę białą, z odcieniem zielonawym, opierającą się zwycięsko promieniom słonecznym, nigdy nie ogorzałą.
Las ciągnął się wzdłuż rzeki. Ryszard rzucił się w las, by uciec od widm, jakie go prześladowały na wodzie. Ale pod drzewami, w wyrębach, na krzyżujących się ścieżkach zielonych, których wszystkie drogowskazy znali tak dobrze oboje, ścigało go to samo widzenie. Zawsze Lidya; a jak nie ona sama, to jakieś spotkanie, jakiś zbieg okoliczności przypominał mu jego nieszczęście. Pewnego wieczora, powracając z długiej przechadzki, mijał pustelnię, gdy naraz usłyszał głosy serdeczne i ochrypłe:
— Hola! panie Ryszardzie...
Sautecoeur, nazwany Indyaninem, stary leśniczy, olbrzym, postrach kłusowników, żenił swego syna, starszego subjekta w wielkim magazynie w Paryżu, z urzędniczką tegoż magazynu. Na środku zarośniętego trawą, opustoszałego dziedzińca dawnego klasztoru, dokoła długiego stołu zgromadzeni byli gajowi w niebieskiej liberyi Grosbourga z żonami, ogorzałemi, strojnemi w krzyczące barwy, dzierżawca z Uzelles z rodziną, dwóch muzykantów i pan Aleksander, bardzo szykowny, w lakierkach, w jasnych spodniach, kokietujący monoklem pannę młodą, szpetną ale nie bez wdzięku, ubraną i uczesaną bez zarzutu.
Ryszard musiał wejść i usiąść na chwilę; obiad zbliżał się ku końcowi; wypito jeszcze kilka kieliszków białego wina za zdrowie nowożeńców. Poczem na sygnał dany przez piston, towarzystwo uszykowało się do kadryla, przy ostatnich blaskach zachodzącego słońca. Ryszard i Indyanin, z łokciami na obrusie, rozmawiali, przyglądając się tańcom.
— Zalotna bo jest, tak, panie Ryszardzie, zdaje mi się nawet, że bardzo zalotna, — mówił stary leśniczy śledząc wąskiemi, jak u gruboskórnego zwierza, oczkami biały wianek synowej. — To też mój chłopiec nie chce, żeby wracała do magazynu, tembardziej, że ma piersi nieco słabe. Pozostaną przez jedno lato, a może i przez dwa, w pustelni. On będzie spędzał dnie w Paryżu, przy pracy, a ja będę pilnował jego żony. Nie miałem swego czasu szczęścia z moją, ale zaręczam panu, że ta nie zboczy z prostej drogi.
— Nie wątpię, — odparł Ryszard z wymuszonym uśmiechem, mówiąc sobie w duchu, że powinien był powierzyć Indyaninowi nadzór nad swoim domem.
Noc zapadała w lesie, gdy opuścił pustelnię; ptaki już nie śpiewały, piston weselny jedynie wyrzucał swe dźwięki rytmiczne i krzykliwe, ale Ryszard nie tę muzykę słyszał, nie tej wtórował swemi basowemi arpedżyami, temi rozdzierającemi „bum, bum, bum,“ nuconemi śród ciemności.
Zniechęcony, przestał wychodzić. Na parterze pawilonu, obok szatni, znajdowała się tak zwana pracownia. Ryszard, który od ucieczki żony sypiał w zamku, w swoim kawalerskim pokoju, sąsiadującym z pokojem matki, używał jeszcze tej opuszczonej pracowni na siestę poobiednią, tam regulował rachunki przedsiębierców przy starem biurku zmarłego notaryusza. Odtąd przesiadywał tam ciągle. Z okna, podobnie jak w dzieciństwie, wpatrywał się w drogę, odnajdywał na niej dawne znajomości, — taczki dróżnika, małego garbatego handlarza obuwia i zdawało mu się, że ogląda jakieś naiwne obrazki, a czoło Lidyi pochylone jest nad niemi obok jego czoła. Przypominał sobie jak się bała wołów w wigilią targu, a także i wózka Foucart’a, na którym przewożono okrytych płótnem topielców w sezonie zimnych kąpieli.
Oto właśnie i teraz toczy się powoli od Sekwany ten tajemniczy wózek; spoczywa na nim lokaj starego Mériveta, wydobyty z traw nadbrzeżnych, gdzie onegdaj utonął przypadkiem. On to był zakrystyanem małej parafii, to też biedny jego pan idzie za wózkiem płacząc, bardziej pochylony, jakby szczuplejszy jeszcze niż zwykle.
A tu ojciec Jerzy, ze swoim długim kijem, z kromką chleba pod pachą. Wszakże to dzisiaj nie dzień ubogich, ale od pewnego czasu stary włóczęga nie opuszcza już Uzelles. Widują go ludzie ciągle błąkającego się dokoła zamku, albo leżącego gdzie pod kratą, od strony drogi lub lasu.
„On już wcale nie bywa trzeźwy!“ powtarza z zazdrością Chuchin, a dziewki kuchenne, gdy stary włóczęga zbliża do zakratowanych okien ich suteren swój podbródek, wydłużony niby u psa, i swoje załzawione oczy, wołają ze śmiechem:
— Cóż to, ojcze Jerzy, kochanka was zdradziła?
Śród promiennego gorącego dnia, ponury to widok ta wlokąca się, nędzna poczwara ludzka, która się opiera, czepia się drzew i murów. Zkąd pochodzi? Gdzie jej ojczyzna? Jaką mowę kaleczą te usta bezzębne? W jaki sposób znalazł się w tym zakątku departamentu Seine-et-Oise ten stary żebrak, taki opuszczony, nieznany i obcy, jakgdyby błądził w głębi Afryki? Oto zbliża się do studni, usiłuje wziąć kubek i potrzymać go pod strumieniem czystej wody. Ręce mu drżą, nogi się obsuwają, stary pilśniowy kapelusz, pozbawiony już kształtu i koloru, pada obok przewróconego kubka, a młoda żona dzierżawcy, strzegąca swego dziedzińca, śmieje się z tego do rozpuku.
Nareszcie nędzarz, po strasznych wysiłkach, zdołał zbliżyć się do rury studni i pije z niej, a woda wąziutkiemi strumykami spływa mu po brodzie, gdy słońce ogrzewa jego wyłysiałą czaszkę, czerwoną, poprzecinaną grubemi, sinemi żyłami. I Ryszard przypomina sobie co mu raz powiedziała Lidya: że nie może nigdy patrzeć na wędrowca zatrzymującego się, by ugasić pragnienie na tych rozstajnych drogach, a potem spoglądającego z wahaniem w ziemię, tak, nie może nigdy patrzeć na tę niedolę niepewności i opuszczenia, żeby nie pomyśleć, że i ten tułacz był niemowlęciem, kołysanem, pieszczonem przez czułą matkę, która może wpatrywała się w niego, gdy spał i roiła dla niego złote sny. W jaki sposób kobieta, która mówiła z taką dobrocią, z taką szczerą litością mogła wyrządzić podobną krzywdę mężowi? A więc mniej dla niej znaczył, niż ubogi starzec?
Napiwszy się wody, ojciec Jerzy kładzie się obok studni, ociężale, stopniowo, jakgdyby rzucał na ziemię członki swoje jeden obok drugiego. Wyciąga chleb z pod dziurawego, postrzępionego kaftana, kładzie kronikę na kamień przy sobie, kij z drugiej strony, poczem zamyka oczy, ale tylko w połowie, gdyż strzeże nędznej strawy swojej od much i robactwa, tych wrogów jego włóczęgoskich wypoczynków, — i zasypia z jedną ręką na chlebie, a drugą na kiju z twardego drzewa.
A Ryszard nie śpi; skończyły się mile siesty dawnych czasów! Z przeciwnej strony drogi skąpanej w świetle, patrzy na ciężki sen tego nędzarza, dla którego odczuwa jakby tkliwość, bo był ubogim Lidyi, bo był ostatnim, z którym mówiła, bo jemu, w tę rękę chropowatą i skurczoną, oddala ów list pożegnalny, którego pani Fénigan nie śmiała pokazać synowi. I nagle przychodzi mu na myśl, że w braku tego listu, biureczko Lidyi, na górze, w ich pokoju, zawiera może listy inne, równie ciekawe. Czem się to stało, że nie wzięła go pokusa zajrzeć tam wcześniej?
Zrywa się, śpieszy do Rozyny po klucz, dostrzega sylwetkę pana Aleksandra, wyskakującego przez okno garderoby otwarte i wychodzące na park, wbiega na małe schody drewniane, przybrane draperyami z kretonu w wielkie kwiaty, i w chwilę później stoi przed zalotnym, starożytnym mebelkiem, i obraca gwałtownie klucz w zamku, upojony nagle zapachem irysu, który mu lepiej jeszcze przypomina nieobecną, niż arye Pergolesa lub Beethoven’a.
Wielkiemi rozpalonemi palcami szuka, przerzuca. Znalazł już listy matki i swoje, z czasów kiedy starał się o sierotę, kilka bilecików siostry Marty, pisanych podczas pobytu zakonnicy w Dublinie, potem, starannie przechowane, dwa rachunki z restauracji i hotelu, z owego wieczoru po Operze. Biedna Lidya, że też tak jej brakło rozrywek...
A teraz duża koperta, zawierająca miniaturę na kości słoniowej w puzderku i trzy listy, których pismo cienkie i drobne, pismo Charlexisa, poznał odrazu. Po pierwszych wierszach dreszcz nim wstrząsa, policzki jego oblewają się purpurą wobec piekielnego wybiegu, jakiego użył książę, by nakłonić Lidyę do wyjazdu, wykazać jej dokładnie całą ohydę jej istnienia między „grubym Bumbum“ a „panią Koszatką“, zbieraczką jabłek; w ten sposób przezywał Ryszarda i jego matkę. Ach! ten potwór, nic nie uszło jego uwagi, ani manje, ani zwyczaj powtarzania oklepanych rzeczy; a jak on umiał podniecać próżność młodej kobiety, jej pretensye do arystokracyi. jej gorączkę podróży i przygód, jak potrafił wmówić w nią, że ona się dusi na tym kawałku Sekwany między dwiema szluzami!..
I to Lidyę oskarżają, że ona nadużyła jego lat osiemnastu! Ależ on ma sto lat, ten młody książę, a nadto doświadczenie starej tancerki i rozpustnego świętoszka. O! nie, to nie ona go wykradła ani zepsuła, dowodem te listy... Ale, co to za dzieciak w tej miniaturowej złotej ramce, taki cudowny, jak utoczony, a cały nagi na kwiatach kobierca? Czyje to dziecko? Może ich... Ale kiedy? gdzie? jak? Lidya nigdy nie wyjeżdżała z domu... I biedny mąż, który przeboleć nie mógł swego zawiedzionego ojcostwa, bada, szuka, pyta tych rysów w miniaturze, tych złocistych, kręconych pukli, tych oczu, jak głaz zimnych, w mniemaniu, że to dziecko potwora. Nie, nie! to potwór sam. Ten portret dwuletniego Charlexisa to fantazya jenerała, który swego czasu kokietował nim panie, zachwycające się pięknością nagiego malca. Książę zaś, ofiarował ten medalion kochance, z tym samym celem, a w puzderku pod portretem umieścił list poufalszy, namiętniejszy jeszcze niż inne. Czytając ten list, Ryszard pobladł nagle, wstrząsany dreszczem nerwowym, czując straszny kurcz serca. Oczy jego przesłoniła mgła, przestały czytać, oślepione wewnętrznemi błyskawicami... Jad, jad zazdrości... nie znał go jeszcze, tego okrutnego, piekącego bólu. Lidya nieobecna, stracona, — dotąd nie widział nic po za tem; ale teraz myśli o tamtym, o tym, który mu ją ukradł, o ich upojeniach, o ich pieszczotach...
I biedny zazdrośnik czyta dalej. Nie chciałby, każdy wyraz rani go, pali; ale musi... to jak rozkoszna trucizna, którą, zniewolony trawiącą gorączką, pije, pije bez końca...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nieszczęśliwy wstaje, chodzi z wściekłością po pokoju, machając rękami, gotowemi druzgotać. Już się nie będzie mógł pozbyć widoku tej szkarady, którą mu wyobraźnia przed oczy nasuwa. „Ach! nikczemne książątko, ach! bandyta, dokąd on ją uprowadził? gdzie ją chowa? Gdybym mógł wiedzieć, mieć go tutaj, rzucić się na niego... masz, masz!“ I obcasem buta tłucze na proch medalion z kości słoniowej, w mniemaniu, że miażdży obnażone ciało, niweczy życie... Ale truciznę wypił, jad wsączył mu się w krew i nie da mu już spokoju.
W salonie, wieczorem, ustawiając figury na szachownicy śród łagodnego światła, przyćmionego abażurem, pani Fénigan spogląda z uśmiechem zadowolenia na syna:
— Dobrze nam tak, powiedz, jesteśmy szczęśliwi we dwoje?
Gdybyż domyślała się co on widzi, scen, jakie sobie wyobraża.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: Bronisława Neufeldówna.