Przejdź do zawartości

Mała księżniczka/Rozdział jedenasty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Frances Hodgson Burnett
Tytuł Mała księżniczka
Wydawca Księgarnia Gustawa Szylinga
Data wyd. 1931
Druk Zakłady Drukarskie F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. A Little Princess
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ JEDENASTY.
RAM DASS


Nawet na placu miejskim można było niekiedy oglądać ładne zachody słońca. Coprawda, widziało się zawsze tylko ich skrawek niewielki pomiędzy kominami i nad dachami kamienic. Z okien kuchennych nie widać ich było wcale, tylko można było odgadnąć porę zachodu po tem, że cegły jakby nagrzewały się na chwilę, w powietrzu zaigrał przelotny blask żółty lub różowy, a czasami jakaś szyba w oddali zapłonęła oślepiającem światłem. Było jednak miejsce, skąd można było napatrzeć się całej wspaniałości złotych i rumianych zórz, purpurowych chmurek bramowanych rąbkiem świetlanym oraz lotnych, drobnych, pierzastych obłoczków, oblanych różową poświatą i podobnych do stadka różowych gołąbków, mknących w przegony z wiatrem po błękicie. Miejscem tem, skąd ujrzeć można było te cuda i jakby oddychać czystszem powietrzem, było oczywiście okno poddasza. Gdy plac zaczynał nagle lśnić jak zaczarowany i przybierał wygląd przepiękny pomimo zadymionych drzew i balkonów, Sara wiedziała, że coś wyrabia się na niebie; gdy zaś tylko mogła opuścić kuchnię, wiedząc, że nie będzie przywołana z powrotem, ani potrzebną przy robocie, natychmiast wymykała się pocichu, biegła po schodach na poddasze i stanąwszy na starym stole, wychylała się z okna jak tylko mogła najdalej. Dokonawszy tego, nabierała tchu pełną piersią i rozglądała się wokoło. Zdawało jej się wtedy, że całe niebo i świat cały do niej tylko należy. Z innych poddaszy nikt w ową porę nie wychylał głowy. Zazwyczaj okna były przymknięte; ale nawet jeżeli stały otworem, przepuszczając powietrze do wnętrza, nikt nie podchodził ku nim. Sara stała i stała, to zwracając twarz ku błękitowi niebios, który wydawał się jej taki przyjazny i bliski — całkiem podobny do pięknie sklepionego sufitu — to obserwując te cuda, które się działy na zachodzie. Obłoczki rozpływały się, mieszały z sobą, żeglowały po niebie lub dumały zcicha, mieniąc się barwą to różową, to karmazynową, to śnieżno-białą, to purpurową, to popielatą. Czasami kształtowały się w wyspy lub łańcuchy górskie, wśród których taiły się jeziora bądź turkusowo-błękitne, bądź bursztynowe, bądź zielone, jak chryzoprazy; czasami znowu tworzyły się z nich olbrzymie, ciemne pustynie, opasane bezmiarem dzikich, bezludnych oceanów; kiedyindziej zaś wysnuwały się z nich długie i wąskie pasemka przedziwnych lądów, powiązanych z sobą. Były też takie miejsca, gdzie — jak się Sarze wydawało — można było stać, chodzić, biegać, wdrapywać się... a może i płynąć hen w dal bezbrzeżną. Słowem, Sara nigdy nie przyglądała się takim cudom i dziwom, jak wtedy, gdy stała na stole, wychylając się do połowy ciała przez okno i wsłuchując się w ciche, przedzachodnie ćwierkanie wróbelków.
Taki właśnie zachód słońca — pełen blasków, barw cudnych i cichego, stłumionego ćwierkania wróbelków — trafił się wkrótce po wprowadzeniu się przybysza z Indyj; los szczęśliwy zrządził, że Sara tego dnia uporała się prędko z zajęciami w kuchni i że nikt nie wysyłał jej ani po zakupy, ani do żadnej roboty, przeto łatwiej, niż kiedykolwiek przyszło jej wymknąć się niepostrzeżenie na górę.
Wdrapała się na stół i wyjrzała przez okno. Chwila była czarowna. Strugi roztopionego złota zalewały zachodnią połać nieba — jakby jakaś powódź blasków szerzyła się nad światem. Soczysta, suta światłość nasycała przestworze; ptaki, latające ponad dachami domów, wydawały się na jej tle całkiem czarne.
— Wspaniały zachód — odezwała się Sara cicho do siebie. — Jego widok przejmuje mnie niemal lękiem... jakiemś przeczuciem bojaźliwem, jakoby teraz miało dokonać się coś dziwnego. Zawsze w takiej chwili miewam podobne uczucie.
Nagle odwróciła głowę, posłyszawszy jakiś głos w pobliżu. Był to głos dziwny, podobny do rozmowy, prowadzonej piskliwie w nieznanym języku. Dochodził z okna na sąsiedniem poddaszu! Widocznie kogoś skusiło, jak i ją, by wyjrzeć tędy na świat i przypatrzeć się zachodowi słońca.
Z okna istotnie wychylała się czyjaś głowa i ramiona; nie była to jednak głowa małej dziewczynki, ani służącej.
— Laskar! — wyrwało się z ust Sary.
W rzeczy samej był to Laskar — krajowiec indyjski — o ciemnej twarzy i błyszczących oczach, w malowniczym białym zawoju na głowie; dźwięk zaś, który Sara posłyszała, był głosem małpki, która siedziała na rękach Indusa i odwzajemniając się za pieszczoty, gwarzyła z nim pociesznie.
Pociągnięty spojrzeniem Sary, Laskar zwrócił oczy w jej stronę. Na ciemnej jego twarzy dostrzegła wyraźny smutek i tęsknotę. Sara odgadła, co go tu sprowadziło na górę: oto chciał popatrzeć na słońce, które w Anglji widywał tak rzadko, że stęsknił się za jego widokiem. Przyglądała mu się przez chwilę, a następnie uśmiechnęła się do niego. Z własnego doświadczenia wiedziała, ile pocieszenia mieści w sobie uśmiech — choćby uśmiech osoby obcej.
Nie omyliła się. Jej uśmiech sprawił cudzoziemcowi widoczną przyjemność. Laskar poweselał i wyszczerzył w uśmiechu zęby tak lśniące, iż wydały się jakby promieniem światła na tle jego ciemnej twarzy. Ukłon, przez niego złożony, był zapewne powodem, że małpka wyzwoliła się z jego objęcia. Była to małpka bardzo psotna i zawsze skora do psikusów, a możliwe że podrażnił ją widok małej dziewczynki. Wyrwawszy się więc na wolność, skoczyła na dachówki, przebiegła przez nie wśród gwaru i pisku, dała susa na ramię Sary, stąd zaś wpadła pędem do jej pokoju. Sara była ubawiona i zachwycona, jednakże zdawała sobie sprawę z tego, że musi oddać zwierzątko właścicielowi — o ile Laskar był właścicielem — i rozmyślała nad tem, jak tego dokonać. Czy małpka pozwoli się złapać, czy też okaże się natyle krnąbrną, że jej schwytanie stanie się rzeczą niemożliwą? A nuż wymknie się, pobiegnie na dachy innych kamienic i przepadnie? Byłaby to przykra sprawa! Kto wie, może małpka należy do tego pana, co przyjechał z Indyj, i biedak jest do niej bardzo przywiązany?
Zwróciła się do Laskara, przypomniawszy sobie z radością, że przecie pamięta jeszcze to i owo z języka hinduskiego, którego nauczyła się była, gdy mieszkała z ojcem w Indjach, przeto będzie mogła porozumieć się z tym człowiekiem. Zapytała go więc znajomą mową:
— Czy małpka pozwoli mi się schwytać?
Nigdy chyba Sara nie widziała większego zdumienia i zachwytu, jak te, które odmalowały się na ciemnej twarzy Laskara na dźwięk znanej mu mowy. Biedak miał wrażenie, że to sami bogowie wdali się w tę sprawę, a uprzejmy głosik spływa ku niemu wprost z niebios. Sara odrazu poznała, że on już miewał do czynienia z dziećmi Europejczyków. Z ust jego w jednej chwili popłynęła struga pełnych szacunku podziękowań.
— Jestem uniżonym sługą misse Sahib. Małpka jest dobrem stworzeniem i nie kąsa, ale niestety trudno ją złapać. Będzie uciekała z jednego miejsca na drugie, chyżo jak błyskawica, nie jest ona bowiem zła, ale nieposłuszna. Ram Dass zna ją jak rodzone dziecko, więc ona czasem słucha Ram Dassa, ale nie zawsze. Jeżeli misse sahib pozwoli, Ram Dass sam pójdzie po dachu do pokoju misse sahib, wejdzie przez okno i schwyta niegodziwe zwierzątko!
Tak mniej więcej przemawiał Ram Dass; z twarzy jego można było poznać, że się boi, żeby Sara nie pomyślała, iż on sobie za wiele pozwala i żeby nie wzbroniła mu przyjść do jej pokoju. Jednakże Sara zgodziła się bez trudności.
— Czy potrafisz tu przejść? — zapytała.
— W mig przejdę — odpowiedział Ram Dass.
— A więc proszę tu przyjść — rzekła Sara. — Małpka lata po wszystkich kątach pokoju, jakby się czegoś przestraszyła.
Ram Dass przelazł przez okno swego poddasza i podszedł do niej tak zręcznie i z taką pewnością, jak gdyby przez całe życie nic innego nie robił, tylko łaził po dachach. Stanąwszy przed Sarą, oddał jej ukłon głęboki. Małpka, ujrzawszy go, wrzasnęła z cicha. Ram Dass czemprędzej przymknął okno, by nie mogła uciec przez nie, poczem puścił się za nią w pościg. Pościg ten nie trwał długo. Małpka uciekała jeszcze przez parę minut, ale czyniła to najwidoczniej tylko z figlów, gdyż naraz skoczyła z piskiem na ramię Ram Dassa i usiadła na niem, wrzeszcząc i obejmując go chudą, zwinną rączką za szyję.
Ram Dass dziękował Sarze uniżenie. Zauważyła wprawdzie, że jego bystre oko ogarnęło jednem spojrzeniem całą nędzę i zaniedbanie jej pokoju; udawał jednak, że nie widzi niczego i przemawiał do niej takim tonem, jak gdyby była conajmniej córką indyjskiego radży. Złapawszy małpkę, nie miał już zamiaru pozostawać dłużej jak chwil parę w cudzem mieszkaniu, a chwile te zbiegły na nowych ukłonach i podziękowaniach za udzielone mu pozwolenie.
— To małe licho nie jest tak złe, jak się wydaje — mówił, głaszcząc małpkę. — Mój pan, który ciężko choruje, bardzo jest do niej przywiązany, więc zmartwiłby się bardzo, gdyby jego faworytka uciekła i przepadła.
To rzekłszy, oddał Sarze znowu ukłon głęboki i wylazłszy przez okno, przebiegł po dachu tak szybko i sprawnie, że i małpa nie wykonałaby tego lepiej.
Po jego odejściu Sara stała przez czas długi na środku swego pokoiku, rozmyślając o wielu rzeczach, które jej przypomniała ciemna twarz Laskara oraz jego zachowanie, pełne objawów czci i szacunku. Dziwnem jej się teraz wydawało, że ona — to popychadło, które przed godziną było przedmiotem urągań i obelg ze strony kucharki — była parę lat temu otoczona ludźmi, którzy do niej odnosili się tak, jak Ram Dass, którzy kłaniali się jej nisko, gdy przechodziła, bili czołem przed nią, gdy się do nich odezwała, — którzy byli jej sługami i niewolnikami. Był to jakby sen, który przeminął i już nie wróci... w każdym razie wydawało jej się niepodobieństwem, by w obecnym trybie życia miała zajść jakakolwiek zmiana. Sara wiedziała, jakie zamiary miała miss Minchin w sprawie jej przyszłości. Póki była za młoda na to, by mogła pełnić funkcje stałej nauczycielki, miano posługiwać się nią jako dziewczyną od posyłek i służącą, a mimo to wymagać, by pamiętała to, czego się nauczyła, a nawet w jakiś tajemniczy sposób douczała się reszty. Urobiło się o niej mniemanie, jakoby większość wieczorów spędzała na nauce, to też w różnych — niezbyt określonych odstępach czasu poddawano ją najrozmaitszym egzaminom, a wiedziała, że otrzyma surową naganę, jeżeli nie wykaże takich postępów, jakich się po niej spodziewano. Miss Minchin wiedziała, że Sara tak jest żądna nauki, iż nie potrzeba jej dawać nauczycieli. Wystarczyło dawać jej książki, a pożerała je z taką usilnością, że niebawem znała je na wylot. Można było być pewnym, że za kilka lat podołałaby powierzonym jej obowiązkom nauczycielskim. Ale oto co ją czekało: liczono na to, że gdy dorośnie, będzie takiem samem popychadłem w sali szkolnej, jakiem była obecnie w innych częściach domu. Będą musieli dać jej wtedy przyzwoitsze suknie, niewątpliwie jednak tak skromne i brzydkie, że wygląd jej zawsze będzie nieco przypominał służącą...
Takie to myśli snuły się po głowie Sary, gdy stała w cichej zadumie na środku pokoju. Naraz zbudziła się w niej myśl, pod której wpływem na twarz jej wystąpił rumieniec, a oczy się zaiskrzyły. Wyprostowała się i podniosła głowę.
— Cokolwiek się zdarzy — powiedziała sobie, — jedna rzecz wszakże się nie zmieni. Choćbym była księżniczką w łachmanach, jednakże i wtedy potrafię zachować swą godność książęcą. Łatwo być księżniczką, gdy jest się odzianą w złociste szaty, ale znacznie większy triumf — pozostać nią nawet wtedy, gdy nikt o tem nie wie. Marja Antonina, utraciwszy tron i znalazłszy się w więzieniu, odziana była w czarną suknię i włosy miała siwe ze zgryzoty; szydzono z niej i przezywano ją „wdową Kapet“. Jednakże w owem nieszczęściu bardziej była królową, niż wtedy, gdy żyła na wesołym i wspaniałym dworze. Ona mi się najbardziej podoba w ową właśnie chwilę, gdy nie trwożyła się dzikiemi wrzaskami rozpętanego tłumu. Okazała się silniejszą od swych wrogów... nawet wtedy, gdy prowadzono ją na ścięcie.
Nie była to myśl nowa. Pojawiała się ona w głowie Sary nieraz dawniejszemi czasy, przynosząc jej pociechę w chwilach najcięższych. Jej to Sara zawdzięczała ów wyraz twarzy, którego zrozumieć i ścierpieć nie mogła miss Minchin, wyczuwając jakoby to dziecko żyło jakiemś wyższem życiem duchowem, wznoszącem je ponad resztę otoczenia. Albowiem nieraz miało się wrażenie, że Sara nie słyszy szorstkich i przykrych słów, jakie do niej mówiono — a nawet jeżeli słyszy, to nie przejmuje się niemi. Nierzadko się zdarzało, że miss Minchin, przemawiając do niej tonem cierpkim i nakazującym, widziała jej spokojne, niedziecięce oczy wpatrujące się w nią jakby z hardym uśmiechem. Nie wiedziała, iż w takich chwilach Sara mówiła sobie w duchu:
— Pani nie wie, że przemawia do księżniczki i że dość byłoby mego skinienia ręki, by panią oddać w ręce sprawiedliwości. Lituję się jednak nad panią, bo jestem prawdziwą księżniczką.
Takie myśli bawiły ją ogromnie, a choć były dziwaczne i fantastyczne, przynosiły jej prawdziwą ulgę i pocieszenie. W takich chwilach nie można ją było przywieść do tego, by miała złośliwością i szorstkością odpłacać się za złośliwość i grubiaństwa, jakie ją spotykały.
— Księżniczka musi być dobrze wychowana.
A gdy służba, biorąc przykład z pani, była względem Sary brutalna i zaczynała nad nią przewodzić, ona trzymała głowę prosto i odpowiadała wszystkim grzecznie, ku ich wielkiemu nieraz zdumieniu.
— Ta smarkula ma taką minę i sposób obejścia się z ludźmi, jak gdyby była rodem conajmniej z pałacu Buckingham — mawiała czasem kucharka, śmiejąc się. — Nieraz tracę z nią cierpliwość, ale to jej przyznać muszę, że nigdy nie zapomina o manierach. Zawsze mówi do mnie: „Przepraszam, pani kucharko“. „Czy mogę panią pofatygować?“ „Czy pani nie byłaby łaskawa?“ I tak ciągle.
Na drugi dzień po rozmowie z Ram Dassem i jego małpką Sara przebywała ze swemi uczennicami w sali szkolnej. Ukończywszy lekcję z niemi, zajęła się zbieraniem czytanek francuskich, rozmyślając przytem, wedle swego zwyczaju, o różnych zajęciach, jakiemi nieraz porać się musieli królowie i książęta, występując incognito. Naprzykład taki Alfred Wielki wypiekał placki i pozwolił się targać za uszy żonie pastucha. Jak przerażona musiała być ta baba, gdy dowiedziała się całej prawdy! A gdyby tak miss Minchin przekonała się kiedyś, że ona — ta Sara, której końce palców wyłażą z bucików — jest księżniczką, prawdziwą księżniczką!
I gdy tak Sara rozmyślała, oczy jej przybrały właśnie ten wyraz, którego miss Minchin tak nie lubiła. A właśnie miss Minchin znajdowała się tuż obok — i tak ją rozgniewało to spojrzenie Sary, iż przyskoczyła do niej i wytargała ją za uszy, zupełnie jak żona pastucha targała za uszy Alfreda Wielkiego. Sara wzdrygnęła się, jakby przebudzona ze snu. Przez chwilę stała spokojnie, nabierając tchu, poczem, nie zdając sobie sprawy z tego co robi, wybuchnęła cichym śmiechem.
— Z czego się śmiejesz, bezwstydna, zarozumiała dziewczyno? — krzyknęła miss Minchin.
Parę chwil upłynęło, nim Sara zdołała się opanować i przypomnieć sobie, że jest księżniczką.
— Ja tak sobie myślałam... — odpowiedziała.
— Przeproś mnie natychmiast — rzekła miss Minchin.
Sara zawahała się przez chwilę, zanim odpowiedziała.
— Przeproszę panią za mój śmiech, o ile było w nim coś niewłaściwego... ale nie będę pani przepraszała za to, żem myślała.
— O czem myślałaś? — jęła ją nagabywać miss Minchin. — Jak śmiałaś myśleć? O czem myślałaś?
Jessie zachichotała i zaczęła łokciem trącać Lawinję. Wszystkie dziewczynki zaczęły spoglądać z nad książek i nadsłuchiwać. Wiedziały, że Sara ma na każdy atak miss Minchin odpowiedź gotową a nieoczekiwaną. Tak było i teraz — mimo, że natarte jej uszy były porządnie czerwone, a oczy lśniły jak dwie gwiazdy.
— Myślałam — odpowiedziała dostojnie i uprzejmie — że pani sama nie wie, co robi.
— Że nie wiem, co robię? — krzyknęła miss Minchin.
— Tak jest — odparła Sara. — I rozmyślałam nad tem, jakbym postąpiła wobec pani, gdybym była księżniczką i gdyby mnie ze strony pani spotkało to, co przed chwilą. I o tem też myślałam, jak pani zdumiałaby się i przeraziła, gdyby się pani nagle dowiedziała...
Obraz tej urojonej przyszłości stanął jej tak wyraziście przed oczyma, iż przemówiła tonem, który wywarł wrażenie nawet na miss Minchin.
— Co takiego? — krzyknęła, czując jakby jakąś istotną siłę, kryjącą się w śmiałej postawie Sary. — Czegobym się dowiedziała?
— Że jestem naprawdę księżniczką — odpowiedziała Sara — i mogę uczynić wszystko... wszystko, co mi się podoba.
Oczy wszystkich osób, znajdujących się na sali, otworzyły się szeroko. Lawinja pochyliła się na krześle, by widzieć lepiej, co się dzieje.
— Marsz natychmiast do swego pokoju! — krzyknęła miss Minchin ostatkiem tchu. — Wyjdź z sali! Zajmijcie się lekcjami, panienki!
Sara ukłoniła się lekko.
— Proszę mi wybaczyć mój śmiech, jeżeli było w nim coś niegrzecznego — rzekła na odchodnem i wyszła z sali.
Miss Minchin kipiała od gniewu, a dziewczynki jęły coś szeptać z poza książek.
— Czy widziałaś? Widziałaś, jaką miała minę? — bąknęła Jessie półgłosem. — Nie będę zdziwiona, jeżeli z tej dziewczyny naprawdę coś wyrośnie!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Frances Hodgson Burnett i tłumacza: Józef Birkenmajer.