Lubonie/Tom I/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
< Lubonie‎ | Tom I
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Lubonie
Podtytuł Powieść z X wieku
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1876
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



VIII.



Piękny był wieczór kończącego się lata, poza którém już nieco nadchodzącą jesień czuć było. Przeszły lipcowe skwary, noce zaczynały być orzeźwiające i chłodne, drzewa wprzód powarzone upałami zdawały się odżywać nanowo.
W blaskach popołudniowych, w świeżéj téj zieleni drzew zwieszonych koronami nad Wełtawą, jak gdyby wody jéj pić chciały; cudnie wydawała się okolica Pragi, ze wzgórzem Hradszyna, którego mury widać było sterczące wysoko.
Gromadka z kilkudziesięciu ludzi złożona, zbrojnych i dostatnio poprzybieranych, zatrzymywała się właśnie w gaju nad rzeką, dla spoczynku i narady o dalszym pochodzie.
Miasto już ztąd widać było.
Podróżni przybyli z dalekiego znać kraju, konie mieli zdrożone i suknie pyłem okryte. Niektórzy ocierali pot z czoła i zsiadali z wierzchowców, aby się po męczącéj wyprostować jeździe.
Wybrano na to ustronny, cienisty kąt nad rzeką, aby ludzie i konie przed wjazdem do obcego miasta, oczyszczone i przybrane, lepiéj wydać się mogły.
Orszak, mimo że ucierpiał w podróży, okazale się wydawał, składająca go młodzież była urodziwa i silna, konie piękne i pokaźne, opony na nich z sukna cienkiego, broń jednakowa u wszystkich doborna i droga. Sama liczba ludzi towarzyszących panu, który właśnie pod drzewem spoczywał, mówiła o jego znaczeniu, kneziem po drodze mianowali go i ci co go nie znali, czołem mu bijąc nizko.
Z juk na luźnych koniach zdejmowano właśnie co było potrzeba włożyć na konie i ludzi, aby nie ladajako się pokazać u obcych.
Tymczasem gromadka wojaków wesoło się rozpierzchła po okolicy, szukając cienia, pragnąc wody.
Orszak ten stojący chwilowo obozem pod Pragą należał do Mieszka, Ziemomysłowego syna.
Widać było w pośród niego Dobrosława, Wiotkiego, Własta syna Lubonia i starego jeńca O. Gabriela, którzy razem na uboczu się trzymali. Oprócz nich nikt, gdy wyjeżdżali z grodu nad Cybiną, nie wiedział dokąd jadą i po co. Domyślał się może bystrzejszy Stogniew z tego, co wieźli z sobą, że nie na wojnę się wyprawili. Prowadzeni przez Dobrosława drogami mu znajomemi, na pozór bez żadnego drogi śladu, górami i lasami gęstemi, przedzierali się podróżni, idąc za biegiem Łaby i Wełtawy, aż do stolicy czeskiéj, do Pragi. Zręcznie musieli unikać i wymijać gródki nad rzekami, osady w parowach i kupki włóczących się za łupieżą Serbów, niemców i różnych rabusiów zbrojnych. Ale w tém przedzieraniu się cichém, do którego wdrożeni byli, na męztwie i przebiegłości nie zbywało ludziom Mieszkowym. Dobrze zbrojni, silni, byliby się i dwakroć większéj nie ulękli gromady. Na czeską ziemię wszedłszy już śmieléj posuwać się mogli, bo Dobrosław miał słowo książęce... Bolko Luty wiedział o odwiedzinach Mieszka i rad mu był bardzo, różne rachuby wiązały się z tém zbliżeniem dwu kneziów sąsiadujących z sobą. Polański pan i czeski oba pono liczyli na siebie; obu się marzyło może, Bolkowi szczególniéj, który potężniejszym się czuł i o cesarstwo opierał, że pobratyma hołdownikiem, podległym sobie uczynić potrafi.
Zwycięztwo nad Ugrami odniesione wzbijało Bolka w dumę, a podległość cesarstwu czasowa nie upokarzała. Z téj mógł się on wyzwolić, kiedy chciał, a do tego wszak i Mieszko mógł mu być pomocnym.
Przodem wysłany Dobrosław wyrozumiał dobrze, iż tu zdrady nie knują, bo z niéjby nie mieli korzyści.
Mieszko jechał téż w głowie coś obmyślając, przez całą podróż zadumany i chmurny. Raz z noclegu chciał zawrócić nad Cybinę — potém Dobrosława badał znowu, a gdy stanęli na ziemi już ochrzczonéj, niepokój zwiększył się jeszcze. Kneź się wszystkiemu przypatrywał z ciekawością chciwą — czasem z trwogą prawie.
Tu już panował wszędzie ten Bóg wielki, jedyny, potężny, któremu on jeden — poganin nie kłaniał się jeszcze.
Gdzieniegdzie spotykali po drodze, ślady świeżego jeszcze nawrócenia, powycinane gaje święte, obalone ołtarze stare, u krynic pozatykane niedawno krzyże drewniane, ściany rozwalonych kontyn, zielskiem porosłe, wśród których téż stérczały już znaki nowéj wiary.
Na widok tego zniszczenia, wydającego mu się świętokradztwem, Mieszkowi twarz płonęła gniewem, niedowierzająco spoglądał na spokój, który te miejsca otaczał, dziwiąc się, iż starzy bogowie krzywdy swéj nie mścili. Mimowolnie rodziła się wątpliwość o ich sile?
Każdy krzyż obawą go napełniał. Spoglądał nań z zabobonną trwogą ażali nie pozna on w nim obcego i wroga. Z temi w duszy wrażeniami niepokojącemi, Mieszko przybył aż pod Bolesławową Pragę.
Dobrosław, jakby odgadując myśli jego, dodawał mu ducha, ręczył i zapewniał o gościnném przyjęciu.
Kneź słuchał i milczał.
Komornicy przynosili mu właśnie bogate ubranie i płaszcz czerwony złotem szyty, który miał wdziać na siebie, Włast podawał kołpak, drugi miecz przypasywał, gdy zdala nadbiegł Stogniew z twarzą dziwnie rozpromienioną i wesołą.
— Miłościwy panie — zawołał — zanim na hrad pana Bolesławowy przybędziemy, zaprawdę warto się przyjrzeć tutejszym niewiastom — ja się im już niepostrzeżony tu przypatrywałem! Krasne stworzenia! oto tu, nieopodal nad rzeką, przybiło ich kilkanaście czółnami, czy dla kąpieli, czy dla zabawy. Usadowiły się na łące w gaju i śmieją się, pląsają a śpiewają i pieśni zawodzą. Muszą być chyba z pańskiego dworu, bo pięknie strojne i wyglądają jak królewny.
To mówiąc na zarośla ukazywał.
A chociaż mówił dosyć cicho, komornicy pańscy coś o dziewczętach posłyszeć musieli i kilku z nich zaraz biedz poczęło w stronę ukazaną — ale Stogniew pogroził im, wstrzymał i cofnął, aby nie spłoszyli pierzchliwych.
Mieszko porwał się spiesznie i począł iść za Stogniewem, który go poprzedzał, na Dobrosława téż skinąwszy, aby mu towarzyszył.
Za łąką na któréj odpoczywali, gaj się w téj stronie poczynał podszyty, i gęstwiną można się było podkraść do miejsca, ku któremu Stogniew prowadził. Do koła osłaniały kawał zielonéj murawy u brzega, stare drzewa z pospuszczanemi w dół gałęźmi. Cicho było w téj ustroni i chłodno od oczów ludzkich zakryto, a Wełtawa mrucząc, myła zwieszone nad nią trawy i kwiaty. Na falach jéj, tuż u brzega kołysało się czółen kilka, okrytych suknami, z tych właśnie reszta gromadki postrojonych, kraśnych dziewcząt wysiadała poskakując, wiosła rzuciwszy na nie.
Temu co znał czeskie podania wydać się mogło, że Własta z grobu wstała ze swojemi towarzyszkami, i jakaś Lumirowa pieśń ze słowa w widmo się zmieniła.
Dziewczęta wszystkie prawie jednako były poubierane, w wianuszkach dziewiczych na głowach, z kosami w krasne wstęgi wplecionemi, w białych cienkich gzłach, szytych wzorzysto i malowanych zapaskach. Niektóre z nich były bose, inne stąpały w chodaczkach wyszywanych z czerwonemi około nóg pooplatanemi sznurkami. Biegały po łączce, jakby sposobiąc się do jakiéjś zabawy.
Śmieszki rozlegały się wesołe, ale tłumione jakby poszanowaniem i trwogą, którego pobudkę odgadnąć było łatwo.
Wśród tego wieńca dziewczątek, od lat piętnastu do osiemnastu, dobranych jakby do wieku i miary, stała urodziwa dziewica, którą po stroju i twarzy poznać było można za panią.
Głową całą, wzrostem bujnym przechodziła towarzyszki swe, a postawą poważną i dumną wszystkie je gasiła. Z wianku i kos znać w niéj było dziewicę — nie dopiero rozkwitłą, ale w pełnym młodości kwiecie. Starszą była znacznie od swych towarzyszek, zdawała się téż mieć zwierzchnią władzę nad niemi.
Dziecko pańskie, krew rycerską, potomstwo jakiejś Libuszy czuć było w pięknéj pani. Silna jéj dłoń biała nieulękłaby się znać miecza, ani cugli szalonego konia, na twarzy nieco smagłéj, w czarnych oczach ognistych, pałało nieustraszone męztwo, ale razem z niém swobodna panowała wesołość. Nie zbywało jéj na wdzięku niewieścim w ruchach zręcznych, ale męzka śmiałość z nim się łączyła.
Taką niewiastę — panią nie łatwo było spotkać i zobaczyć, gdy one wszystkie sługami były — i Mieszko, ujrzawszy ją, wlepił oczy ciekawe, oderwać ich niemogąc od tego zjawiska, wydającego mu się czémś czarodziejskiem, wyższém i doskonalszém nad to co widywał w życiu. Wśród kilkunastu młodszych i piękniejszych, ona ciągnęła oczy jak królowa.
Na pierwszy rzut oka otaczające ją dziewczęce twarzyczki, gasiły, ale po tamtych oko przebiegało, a od téj wzrok oderwać się nie mógł.
Rysy twarzy ostro się znaczyły i dobitnie — coś męzkiego miały w sobie, ale niewieści urok okraszał je uśmiechem, białe zęby, wśród ciemnych ust różowych, jak dwa sznury pereł jaśniały.
Siłą, wzrostem, urodą wśród téj gromadki, nieznajoma pani zajmowała pierwsze miejsce.
Wszystkie dziewczęta patrzały jéj w oczy, czekały skinienia, zdawały się chcieć zgadnąć myśli.
Dziewica mianując je po imionach: Młada, Hodka, Swatawa, Radka, Wratka, Czastawa, jakby z pieśni pożyczonych, wyznaczała im miejsca na łące, stawiła kołem przy sobie, kazała się brać za ręce, i plasnąwszy w dłonie białe, dała znak.
Razem ze wszystkich ust odezwała się piosnka rzewna jakaś na pół, na pół wesoła, dziewczęta w takt jéj się poruszyły i śpiewając poczęły pląs obracając się około pani.
Ona stojąc w pośrodku ich, słuchała z widoczną rozkoszą, nucąc z cicha, pochylając głowę, niekiedy przyklaskując w dłonie, lubując się skokom i pieśni.
Widok téj zabawy dziewiczéj poruszył knezia i zajął niewymownie, oczy mu zabłysły i usta się śmiać poczęły. Ukryty w zaroślach wpatrzył się tak, że o wszystkiem co go otaczało i czekało zapomniał, gdy, Dobrosław zlekka potrąciwszy go, szepnął mu do ucha.
— Kniehini Dubrawka.
Była to w istocie córka Bolesławowa, jedyna po wnijściu Mładéj do klasztoru. Dubrawka, która dotąd nieznalazłszy sobie małżonka, i nie szukając go, pędziła życie swobodne przy ojcu, nie bardzo o przyszłość się troszcząc.
W jéj pięknych rysach na pół męzkich, widać było bujną krew tego rodu Przemysławów, który we złém i dobrém nie znał miary, córkę Drahomiry Lutyckiéj, co nad miłość własnego dziecka przeniosła chęć panowania; córkę Bolka Lutego, co nad sobą starszemu nie chciał dać przewodzić, synowicę Wacława, co pobożnością stał się niemal kapłanem, cnotą doszedł świętości, pogardą życia męczeństwa — krew rodu pańskiego, wojowniczego, stworzonego do królowania i dowództwa.
Ojciec jéj był jednym z kneziów czeskich — a został jedynym...
Co mu nie ulegało — pościnał.
Takiej niewiasty mężnéj i silnéj wśród ówczesnych pokornych i bojaźliwych — bo ją do tego z dzieciństwa wdrażano — Mieszko nawet nie marzył. Znał je trwożliwemi tylko, zuchwałemi w gniewie, a rozpływającemi się we łzy na skinienie, płochemi i płochliwemi. Ta niewiasta jakby stworzona dla wojaka zachwyciła go.
Zapomniawszy się czy umyślnie, Mieszko gąszcz, która go zakrywała przebił i — stanął na widoku, aby się swobodnie przyjrzeć téj królewnie i pięknym jéj towarzyszkom.
Lecz zaledwie się ukazał, kilka dziewcząt spostrzegło tę strojną postać mężczyzny nieznanego, obcego, nagle zjawiającą się, jakby czarem z ziemi wyrosłą — i pieśń zmieniła się w okrzyk przestrachu. Zakrywając oczy, rzuciły się strwożone i pobiegły do czółen, szukając w nich schronienia.
Jedna Dubrawka, nie ulękła się wcale, choć niewiedziała jeszcze co ten strach wzbudziło i odwróciła się śmiało a groźno spoglądając w tę stronę, gdzie stał Mieszko.
Zadziwił i ją téż zapewne człowiek nieznany, który śmiał tak podejść na zabawie — i podpatrzeć.
Z brwią namarszczoną spojrzała groźno na Mieszka, który stał uśmiechając się.
Groźna twarz dziewicy wcale go nie przeraziła, dopiero wpatrzywszy się w nią, gdy postrzegł na szyi wiszący krzyżyk — pochmurniał. Znak ten spotykał wszędzie — nawet... na téj pięknéj kniehini.
— Kto wy jesteście? co tu robicie? — donośnym głosem zawołała Dubrawka.
— Piękna kniehini — rzekł ośmielając się Mieszko — jestem wojak podróżny... szukam służby do wojny, może wy mnie przyjmiecie?
Dubrawka popatrzała nań długo, z dźwięku mowy do czeskiéj tak podobnéj, a trochę różnie brzmiącéj, starając się odgadnąć, zkądby ten przybysz pochodził — suknia bogata świadczyła o nieprostego stanu człowieku. Płaszcz miał na sobie książęcy.
Żartobliwie jakoś zaczęły się jéj uśmiechać usta.
— Hej! — rzekła biorąc się w boki — nie proście wy się na służbę do mnie, służba ciężka, spokoju nigdy nie ma, nie wydołalibyście u mnie! Wojaków moich głodem morzę, a gdy się popsują, policzkami naprawiam. Nie zdrowo służyć u mnie!
— Jednak mi jakoś nie strach téj grozy — odparł swobodnie przybliżając się ku niéj Mieszko — a cóż wy sługom płacicie piękna pani?
— Ho! różnie! — poczęła wesoło Dubrawka — czasem kijami, czasem rózgami, niekiedy ciemnicą o chlebie i wodzie. Jabym was téż do służby nie przyjęła, boście już musieli wielu takim panom sługiwać! — a no — choć nie mój sługa, ukaraniaście godni. Kto wam tu się wkraść pozwolił? Radzę wam uchodźcie, bo moim dziewczynom każę na was uderzyć, a to wszystko Własty wnuczki i wojaczki z Dziewina!
Mieszko rozśmiał się głośno.
— A no! piękna kniehini — wydawajcie do wojny rozkazy — kiedy wojna, to wojna... Gdy mi ją wypowiecie, na was pierwszą uderzę.
Słysząc to wyzwanie, dziewczęta na pół w czółnach pochowane, ośmielone żartobliwą rozmową, głośno się śmiać poczynały i chichotać. Niektóre groźnie wiosła podniosły.
— Jam tu téż może nie sam i nie bez obrony — rzekł Mieszko — a jak klasnę w ręce i moich zawołam, weźmiemy wszystkie do niewoli.
Dubrawce żarty te podobać się musiały, patrzała na nieznajomego z coraz większém zajęciem.
— Wieluż tam was jest na wojsko moje? — macie tam choć dwie sotnie? — odezwała się śmiejąc.
Wtém wiszący na sznurku rożek wzięła w rękę i pokazała go kneziowi.
— W tym rożku u mnie więcéj żołnierzy na obronę, niż wy mieć możecie do napaści.
I wskazała ręką ku Hradszynowi.
— No, to zawrzyjmy pokój z sobą, piękna kniehini — odezwał się Mieszko — dajcie mi jeno okup — choćby wianuszek wasz — to was puszczę całą.
— Kto? ja? wam? okup? Wianuszka wam się zachciało? Chyba wy mi się wykupicie, gdy was życiem daruję.
— No — zgoda — okup! przyjmiecie okup odemnie? — zapytał kneź.
Milcząc popatrzyła Dubrawka na mówiącego, jakby odgadnąć pragnęła, kto był, uśmiechała mu się bez gniewu.
Mieszko miał na palcu pierścień stary, który z domu wiózł, aby go komu dał jako zapłatę lub podarek.
Siedział w nim spory kamień czerwony, grubo złotem w plecionkę okuty... nie mówiąc nic, zdjął go z palca i podał Dubrawce.
Kniehini spojrzawszy nań, zarumieniła się mocno, ale nie gniewnie, nie wiedziała sama czy go ma przyjąć lub odtrącić. Milczała.
— Chcieliście odemnie okupu — rzekł Mieszko — oto go macie, nie wielki on jest, ale i wina nie straszna.
To mówiąc zbliżył się o krok jeszcze do kniehini i gdy się najmniéj spodziewała, w twarz ją zuchwale pocałował... Właśnie w téj chwili, jakby na próbę przez ciekawość, pierścień na palec kładła.
Z krzykiem i gniewem popchnęła knezia od siebie Dubrawka, tak silnie, że Mieszko się zachwiał, i pierścień zostawując w jéj rękach, natychmiast w gąszcze uszedł śmiejąc się wesoło.
Tu, czekającym nań Stogniewowi i Dobrosławowi dał znak, aby za nim spieszyli do koni. Stały one już w gotowości na łące i na dany znak, wszyscy posiadali na nie. Naówczas Stogniew orszak podzielił i ustawił w porządku...
Dobrosław samoszóst jechać miał na zamek przodem z oznajmieniem i pokłonem do Bolesława, z prośbą, aby w gościnę był przyjęty, nie jako pan polańskiego kraju, ale jako kneź z nad granicy.
Wysłaniec miał poprzedzić orszak pański, który wolnym krokiem zwrócił na drogę ku Hradszynowi.
Jeszcze się wszyscy ustawiali na łące, w środek biorąc konie juczne i niepokaźną czeladź, Stogniew ludzi dobierał i szykował, gdy śmiała Dubrawka, puściła się sama w pogoń za uciekającym nieznajomym, i z gąszczy miała czas się przypatrzeć Mieszkowi gdy na koń siadał, z całym swoim orszakiem.
Chciała zrazu zawołać nań, aby sobie pierścień wziął nazad, nie będąc rada zuchwałemu podarkowi, lecz zobaczywszy, że Mieszek otoczony był znacznym orszakiem, zawstydziła się i zachowała go na palcu, nie wątpiąc, że ktobykolwiek był ów nieznajomy, musi się zjawić na zamku, nie gdzie indziéj jak tam zmierzając. Zgadnąć ktoby to był, trudno jéj było, jednakże z rysów twarzy szlachetnych, z butnéj postawy, z wielkiéj téj śmiałości człowieka, domyślała się kniehini równego sobie stanu jakiegoś pogranicznego pana... Mowa świadczyła, że nie należał do niemieckiego plemienia.
Zadumana stała tak dosyć długo spoglądając za odjeżdżającymi, aż dopóki jéj z oczów nie znikli. Kierunek, w którym odjechali upewnił ją, że do Pragi dążyli. Zabawa była już przerwana i popsuta, wnet więc dziewczęta na czółna siadły i Dubrawka z niemi popłynęła do stóp wzgórza, na którym Hradszyn się wznosił.
Od wjazdu na czeską ziemię, spotykając ciągle krzyże i oznaki chrześciaństwa, Mieszko nękany był tą myślą jak on, poganin, przyjęty zostanie przez pobożnych teraz i surowych Przemysławiczów. Owo podanie o Borzywoju, któremu ze psy na ziemi jeść dano, przychodziło na myśl nieustannie, i burzył się na przypuszczenie podobnéj obelgi, któréjby był nie ścierpiał, choćby tam miał życie położyć. Jadącemu więc przodem Dobrosławowi — powiedział raz jeszcze.
— Oznajmijcie bratu Bolkowi, że poganinem jestem, żem nie chrzczony, ale przez to zniewagi sobie uczynić żadnéj nie dopuszczę.
Jeśli jako brata dla pogaństwa mego znać mnie nie chcę, od wrót jego precz wolę odjechać.
Ani téż myślał Bolesław dać poznać Mieszkowi, iż go przez to niższym od siebie czuł — pragnął go zyskać nie narazić... Oba byli wzajem potrzebni sobie.
Zwolna drapiąc się po przykréj i stroméj drodze na górę, orszak Mieszków zbliżał się ku wałom opasującym gród Bolesława.
Zdala już widać tu było inny kraj i obyczaj, większą potęgę i umiejętność, przyniesioną z zachodu. Kamienne ściany otaczały do koła warownię, po nad niemi widać było dachy malowane, a wyżéj nad nie sterczał krzyż wielki, na kościele św. Wita, którego widok przejął znowu Mieszka trwogą i niepokojem.
Był tu pod panowaniem krzyża. Nad głowy wszystkich, nad dwór książęcy, nad góry i lasy, w obłoki wzniesiony królował ten znak tajemniczy, który już całym prawie władał światem i jednoczył świat cały.
Wlepiwszy weń oczy jechał Mieszko. Nie trwożyło go tu nic, oprócz tego wysoko wyniesionego krzyża, któremu królowie i kneziowie co żyło podlegało — krzyż ten już stał nad polańską granicą — uznać tego Boga poganinowi, zdało się przejściem ze swobody i bezkarności do niewoli i posłuszeństwa. Wydał mu się nieprzyjacielem ten znak wysoko, dumnie świecący ostatniemi zachodzącego słońca promieniami na niebiosach.
Dobrosław pospieszywszy przodem, znacznie prędzéj stanął na zamku w Hradszynie, opowiedział się u bramy, poznany został i wpuszczony, a starszy od dworu Bolesława, poprowadził go do knezia.
Spoczywał Luty Bolko, gdy mu o gościu znać dano, ale wstał wnet, choć ociężały był już i osłabły wiekiem.
Twarz jego nasępiona, blada, od zmarszczek poorana, oczy niespokojne biegające pod nawisłemi brwiami, zaciśnięte usta, czyniły oblicze jego groźném, choć lata i wspomnienia przeszłości znacznie srogość dawną złagodziły. Dzikiego coś zawsze pozostało w rysach tego władzcy, na którego ramionach ciężyło niezmyte znamię kaimowskiéj zbrodni, i niezliczona moc krwawych zapasów, któremi się dobijać musiał panowania nad zjednoczoném państwem swojém. Długa pokuta, ofiara dwojga dzieci nie zgładziła jeszcze tego piętna bratobójczego, którego pamięć odżywiały cuda grobu Wacesława. Krwawy ów poranek dnia św. Kuźmy i Damjana, w przedsieniu kościoła w Bolesławiu, po wielu latach stał w oczach starca do dziś dnia.
Gdy Dobrosław stanął przed nim, schylając się do kolan i oznajmując przybycie pana swojego, starzec poruszył się żywo z widoczną radością przyjmując nowinę.
Wnet kazał podać sobie suknię wierzchnią bogatą, kołpak książęcy, przypasał miecz i ująwszy w dłoń laskę zawołał na dwór i komorników, na starszyznę by mu towarzyszyła. Posłano po młodego Bolka, syna książęcego, dorodnego i dojrzałego już męża i na jego ramieniu spierając się, otoczony mnogim dworem, zszedł stary kneź w podwórzec zamkowy.
Ale tu jeszcze dobrą chwilę stać musieli, nim we wrotach ukazał się na siwym koniu jadący Mieszko. Ujrzawszy gospodarza i orszak jego, wnet z konia skoczył przybywający i stała się w nim zmiana, na którą ci co go znali, patrzyli ze zdumieniem, nie sądząc by do niéj był zdolnym.
Dumny kneź, stał się na widok Bolesława, niemal pokornym, z uśmiechniętą i łagodną twarzą przybliżył się ku niemu i pochylił nizko głowę, kołpak zdejmując.
— Sąsiad do sąsiada, pobratym do pobratymca — rzekł — przybywam do was, miłościwy panie z braterstwem i pokojem.
— A ja wam jako bratu rad jestem! — zawołał Bolko obejmując za szyję.
W téj chwili, wśród tego uścisku — Mieszko mimowolnie wspomniał brata Wacława i kneź sam drgnął przypomniawszy dzień Kuźmy i Damjana. Po chwili milczenia wskazał na syna.
— Dziecko to moje, bądźcie mu téż druhem, ozwał się głosem cichym. Nie rzekłszy więcéj, pod ręce się wziąwszy, weszli do obszernego gmachu murowanego, który Mieszkowi nawykłemu do drewnianych dworów, wydał się okazałym nad miarę i prawdziwie królewskim.
Inaczéj téż wyglądały budowy na Hradszynie, niż u Polan na ich grodach. Tu już prawie zupełnie, stare owe rzezane i kraszone słupy, ozdoby z drzewa misterne i ciesielska robota, wedle starego słowian obyczaju znikły. Kamień je zastępował i stropy tylko ozdobne z drzewa przypominały dawniejsze czasy. Gruby mur z ciasnemi oknami otaczał izby nie wesołe, ciemne, prawie więzienne. Wszędzie pełno było wśród tego mroku świecących, pozawieszanych zbroi, rynsztunków różnych, a na stołach naczyń kruszcowych i kunsztownych wyrobów.
Ściany gdzieniegdzie osłaniały szyte opony kwieciste i kobierce. Oznaki nowéj wiary wszędzie uderzały w oczy. Duchowieństwo, które otaczało Bolesława, którego wychowańcem był syn jego, starało się o to, aby nowo nawróceni mieli na oczach ciągle obrazy przypominające im ich obowiązki. Nie było jednéj izby bez wizerunku Zbawiciela na krzyżu, ze straszliwym realizmem wyrzeźbionego wyraziście i nieforemnie. U każdych drzwi wisiało naczynie z wodą święconą, na ścianach obrazki w tłach złocistych, których Byzancium dostarczało.
Przedmioty te, których znaczenia Mieszko się tylko mógł domyślać, równie go niespokojnym czyniły jak ów krzyż, który ujrzał w obłokach nad Hradszynem. Na pamięć przychodziły cuda o których słyszał i których się lękał.
Gospodarz i gość po chwili siedli razem na ustroniu, we wgłębieniu muru, z którego okno wychodziło ku Pradze. Dwie ławy kamienne, okryte wezgłowiami bogatemi, jakby dla ustronnéj rozmowy przeznaczone się zdawały. Stary Bolko ręką wskazał Mieszkowi na stolicę, która u stóp jego się rozciągała.
Nigdy równie pięknego obrazu nie widziały oczy Mieszka, do równin polańskich i lasów nawykłe. Z okna tego widać było wesoło płynącą wśród zielonych drzew i zarośli rzekę. Z głębin téj zieleni sterczały wybijając się do góry dachy domostw licznych, rozsypane szeroko i krzyże kilku kościołów.
Zielona wyspa zarosła także drzewami, jak kosz kwiatów pełny, śmiała się zdając kołysać na srebrnych wodach Wełtawy.
W milczeniu patrzali czas jakiś oba na ten widok — w oczach starego Bolka, jakby łza się zakręciła, choć one do niéj nie były nawykłe. Może niedaleki zgon przeczuwał i rozstanie z tym pięknym krajem, okupionym tak drogo.
W owych wiekach i w spotkaniu podobném, rozmowa wcale inną być musiała, niż dwu panujących późniejszych wieków. Oba ci ludzie nie umieli słowem obracać, byli mężami czynu nie języka, oba całéj myśli swéj wypowiedzieć ani chcieli, ani mogli, a wybadać się pragnęli. Skierowali ku sobie oczy. Instynkt uczył ich, że wejrzenie mówi w jednym błysku więcéj, niż na dnie przeciągniona rozmowa.
Mieszko w oczach starca znalazł co przeczuwał, żelazną wolę i nieugiętą siłę, Bolko ze wzroku knezia polańskiego, o którym mało słyszał, niedobadał się nic. Pierwszy z nich wiedział, że pokornym być musiał, aby go sobie pozyskać, drugi wcale nie był pewien tego, co gość przynosił z sobą — słabość czy siłę, ale poczuł jedno, że z przebiegłym miał do czynienia. Patrzali tak na siebie, wzajem się uśmiechając sobie, jak dwaj zapaśnicy, co walkę rozpocząć mają.
Mieszko krótkim miał tu być gościem, nie miał czasu do trawienia na długich rozmowach. Czeski pan wiedział téż o tém. Położył mu pomarszczoną dłoń na kolanie.
— Zapóźno — rzekł — przychodzisz do mnie, Bolko już nie ten co był. Patrz, czoło mi się zmarszczyło, dłoń drży, oczy świata mało widzą, głos osłabł. Do grobu idę, o śmierci myślę.
— Będziecie żyli długo i panowali — odrzekł Mieszko. Macie spokój w domu i siłę, a syna który wam stoi u boku i sprzymierzeńców potężnych.
Bolko ręką rzucił.
— Sprzymierzeńcy we wrogów się mieniają, — mruknął. — A czemuż wy ich tam, gdzie ja nie szukacie?
Mieszko spojrzał bystro, ale nic nie odpowiedział.
— Niemców nam nie pożyć — dodał stary — trzeba mir z niemi robić, aby w domu się zagospodarzyć. Do tego miru, bracie mój, wy wiecie co trzeba.
Mieszko zadumał się.
— Lud przy swoich bogach stoi twardo — rzekł.
— Macie waszych wojaków i siłę... zmusić trzeba.
Nic nie odpowiedział Mieszko i Bolesław, popatrzywszy nań bacznie, przestał nalegać zrazu.
Z kolei polański pan rozmowę począł.
— Miłościwy panie — rzekł — nie darmom przybył do was, jeden u nas język, jedna krew, chcemy niemca pożyć, dajmy sobie ręce.
Bolko pomyślał.
— Jakże to może być, jeśli przy swoich bogach stać będziecie? — odezwał się.
— Wszakci niemce się nieraz z Wilkami, Obodryty i Lutykami łączyli, choć ci poganami byli jeszcze — rzekł Mieszko.
— Niemcom wszystko wolno! — westchnął kneź — siła przy nich. Cesarz i papież rzymski władną dziś światem. Ten, co króluje w Byzancjum, nie wiele już znaczy.
Uczyńmy przymierze Mieszku, uczyńmy, ale chrzest przyjąć trzeba.
Spuścił głowę kneź i umilkł.
Bolko uderzył go znowu po kolanie, jakby obudzić chciał.
— Myślcie ino o tém, wszystko zatém pójdzie.
Wyrazów tych domawiał stary, gdy Wok, który nadedworem po kneziu miał pierwszą władzę, starzec poważny, z łańcuchem złotym na szyi, przyszedł z pokłonem oznajmując, że chléb i sól czekały. Wieczerza już oddawna była gotową, bo kneź wydał rozkazy i polecił, aby wspaniałą była...
Cały więc liczny dwór, cały niemal skarbiec stołowy ściągnięto do wielkiéj izby, w któréj się już paliły pochodnie. Ogromne stoły dla panów i dworów ich, ponakrywane czekały. Pod ścianami rzędem stali pachołkowie, jedni trzymający światło, drudzy misy, nalewki srebrne i ręczniki szyte. Dla dwu kneziów zgotowane były przy osobnym stole, dwa obok siedzenia, pąsowém suknem okryte.
Tu Bolko powiódł, po umyciu rąk gościa swego i po prawéj ręce go posadził. Osobne misy postawiono przed niemi.
U drugiego téż stołu za ojcem siadł młody Bolesław, za nim kilku duchownych z krzyżami na piersiach. Tych oczy zwróciły się ciekawie na Mieszka, który spojrzeć na nich nie śmiał. Za niemi siedzieli dostojnicy dworu, Wok, Sławnik z Libic i wielu innych w kaftanach bogatych, łańcuchach i sukniach paradnych.
U osobnego stołu, przyjmowano dwór Mieszków i starszyznę jego.
Gdy u słowian w pogaństwie jeszcze żyjących, niewiasty tylko jako sługi i gospodynie przy biesiadach się ukazywały, tu już obyczaj chrześciański i rycerski zaprowadzonym był i przedniejsze niewiasty a panie, wespół z rodziną zasiadały. Prawo to, choć nie wszędzie zaprowadzoném było, po dworach książęcych już ze czcią dla niewiast wchodziło razem.
Gdy z jednéj strony Bolko wiódł polańskiego księcia do stołu, z drugiéj wchodziła gromadka niewiast skromna, wśród których znalazł Mieszko tę, któréj szukał.
Nie myślał jednak wcale dać poznać Dubrawce, iż pamiętał o niedawném spotkaniu nad Wełtawą, udał jakby ją pierwszy raz zobaczył. Kniahini mniéj trwożliwa, uśmiechała się patrząc na gościa i mierząc go śmiałemi oczyma, poniżéj miejsce swe zajęła.
Ojciec wskazał gościowi córkę, któréj dwie starsze panie towarzyszyły. Oczyma tylko jednak rozmawiać mogli kneź i Dubrawka, gdyż stary Bolko, zajmował się gościem mocno. Miód i wino podawano obficie, pić było potrzeba, a starzec po pierwszym kubku, rozgrzany poweselał widocznie. Cicho się plotła rozmowa otwarta i raźna a rubaszna, obyczajem wieku.
Bolko spytał gościa o żonę.
Zmilczał zagadnięty.
— Mnie już wszystkie razem ile ich jest niewiasty zobojętniały — rzekł — patrzę na nie, jak na wodę kozioł, gdy się napije.
Mieszko w téj chwili spoglądał na Dubrawkę, która mu się bardzo jawnie wdzięczyła.
— Wam się ożenić potrzeba z chrześcianką — dodał Bolko — najlepiéj ona i wiary nauczy i zachęci do niéj.
Mieszko spojrzał w oczy staremu, trzymali kubki w ręku. Któż wie, może Dobrosław potajemnym był swatem.
— Dajcie mi córkę! — odezwał się Mieszko — śmiejąc się — wezmę ją.
Zmarszczył się trochę stary.
— Nie radbym ją dać mimo jéj woli, a gdyby chciała, któż wie? Jest tam u was ich kilka, teć by trzeba precz wygnać chyba.
— Nie będzie mi ich żal — rzekł Mieszko.
Zamilkli nieco, kneź czeski nie opierał się, Mieszko otuchy nabrał. Tymczasem kubki się napełniały i gwar podnosił wesoły.
Młodzież mówiła o łowach i wojnie, o strzelaniu i o koniach, wyzywając się i przechwalając. — Czesi polanów na próbę jutrzejszą powoływali, Stogniew ze swemi nie wzdragał się.
Biesiada przeciągała się długo, ale już o swatach mowy nie było. Rzucone słowa zdawały się zapomniane, choć i Bolko i Mieszko dumali nad niemi...
W końcu gdy misy były powypróżniane, a niewiasty znikły niepostrzeżone, po ostatnich kubkach stary Bolko synowi kazał gościa do przeznaczonych mu izb odprowadzić.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.