Przejdź do zawartości

Lubonie/Tom I/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Lubonie
Podtytuł Powieść z X wieku
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1876
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



VI.



Włast pozostał na dworze Mieszka, chociaż, mimo iż mu kneź twarz okazywał łaskawą, inni nań koso patrzali. Domyślano się w nim znać tego czém był w istocie — chrześcianina — a tu to znaczyło tyle, co niemiec i wróg. Spokojna i pokorna postać młodzieńca nie przypadała zresztą do butnego i rycerskiego dworu, który ciągłą oddychał wojną lub zabawiał się łowami i zapasami siłaczy. Ściągano nieustannie i zbrojono, a przysposabiano ludzi, jakby nazajutrz wojna miała wybuchnąć — bo na granicy nigdy spokoju nie było. Ztamtąd przychodziły wieści, dniem i nocą, szczególniéj o czynnościach srogiego nieprzyjaciela Słowian, markgrafa Gerona. Mieszko, jeśli się osobiście nie mieszał do drobnych tych utarczek, podsycał je, wywiadywał się, pomagał potajemnie. Kneź sam i wszyscy co go otaczali, mieli już to przekonanie, że do niego należała władza i panowanie nad wszystkiemi plemionami bratniemi, aż do morza, aż za Wisłę, że Szlązko téż i Chrobaty powinny były, prędzéj, późniéj Czechom być odebrane i do Polanów jedności włączone. Wszystko co Gero zdobywał nad Łabą, co zdradą odpadało od bałwochwalstwa i słowiańskiego przymierza, Mieszko uważał, jakby sobie wydarte. Pomagał mu w tém brat po ojcu, choć nie po matce, starszy od niego Sydbór, z ulubienicy Ziemomysłowéj zrodzony, przed zaślubieniem Górki, matki Mieszkowéj, wojak z lat młodych, który żył tylko wojną.
Po matce, która była prostą dziewczyną z lasów kędyś wziętą, Sydbór wziął naturę dziką, upodobanie w życiu swobodném, pod gołém niebem, na zasadzkach, w walce i napadach. W Mieszku szlachetniejsze górowały instynkta, pragnienie panowania, przemyślne poszukiwanie środków — chęć dorównania narodom, które więcéj mogły i umiały.
Sydbór był prostym zapaśnikiem, który chciał się tylko bić i miał upodobanie w rzezi a krwawych walkach. Litości u niego prosić było próżno, nie prosił jéj dla siebie, nie miał dla drugich.
Mieszko dawał mu dowództwo nad niesworniejszymi oddziałami, najtrudniejsze do wykonania polecenia, używał go nie dając mu tchnąć. Sydbór był rad i więcéj nie pragnął. W wyznaczonéj sobie dzielnicy, którą mu brat puścił, nie siedział nigdy prawie, domu dotąd nie miał, rodziny nie pragnął, koczował z oddziałem swym konnicy na wiecznych czatach, włócząc się po nad granicą i gdziekolwiek można było napaść z nienacka, łupu zagarnąć siła i ludzi nabić mnogo. W boju śmiał się i cały krwią obluzgany szalał zwycięztwem. W Poznaniu zjawiał się wołany, często niespodzianie, ale miejsca nie zagrzał. Drugiego dnia już go piekło w pole. Czasem nieopowiedziawszy się kneziowi, ruszał i niewiedziano nawet dokąd. Ruchawy ten i przedsiębiorczy brat byłby może niepokojem nabawiał Mieszka, gdyby w nim dostrzegł jaką chęć samoistnego panowania, ale Sydbór zdawał się nic nie pragnąć nad to życie, które prowadził. A srogi ten, nielitościwy kat na ludzi, którego znano z tego, iż żadnéj winy nigdy nie przebaczył i miłosierdzia nie miał nad nikim, kochał przecie i szanował Mieszka, a nadewszystko czcił i przywiązany był do siostry, która nosiła toż imie co matka jéj — i zwała się Górka.
W osobnym dworze na zamku nad Cybiną, mieszkała ona, pod knezia opieką; miała swą służbę oddzielną i żyła odosobniona. Niewieście towarzystwo żon kneziowskich nie przystało jéj, trzymała się od niego zdala. Mieszko zdawna za mąż wydać ją pragnął, lecz lada komu dać nie chciał.
Górka téż nie wyrywała mu się na świat. — Była ona najmłodszą z rodzeństwa, a gdy Ziemomysł umierał dzieckiem ją zostawił. Doszła lat dwudziestu, wychowując się ze staremi niewiastami, które niegdy matce jéj służyły, wśród wrzawy wojennéj dworu brata, mając upodobania prawie męzkie i charakter Mieszkowemu podobny. Górka była teraz piękną ciemnowłosą dziewicą, silną i śmiałą, któraby jak owe czeskie dziewczęta chętnie poszła na wojnę, gdyby jéj pozwolono. Wszystko co Mieszko sobie poczynał, obchodziło ją mocno, rozumiała go i zgadywała, choć go pytać nie śmiała, a jak jemu marzyło się szerokie panowanie nad zjednoczonemi plemionami, tak jéj téż zaślubienie jakiegoś knezia, któryby Mieszkowi z orężem stanął do boku.
Kneź szanował siostrę i lubił ją, ale niczém było jego przywiązanie do niéj, przy cześci a uwielbieniu dzikiego Sydbóra, który ile razy nad Cybinę przybył, zawsze téj siostrze musiał dań jakąś przywieźć, a najszczęśliwszy był, gdy go do niéj dopuszczono. Górka z tym przyrodnim swym czyniła co chciała, a gdyby mu najdziwniejszy rozkaz wydała, spełniłby go nieochybnie, o niebezpieczeństwo nie pytając.
Nazajutrz po przybyciu Własta, rano nadciągnął właśnie Sydbór, a jeszcze do wrót nie doszedł, gdy już na grodzie panowało poruszenie wielkie i wszyscy biegli widzieć go nadciągającego. Wyszedł i Włast... W przedsieniu stał Mieszko otoczony dworem, czekając także na zapowiedzianego gościa, gdy zdala od wałów pokazał się orszak jego. Nie był on zaprawdę świetny, ale dziwnie wyglądał. Stu może ludzi konnych, na żwawych mierzynach prowadził z sobą Sydbór... Sam on jechał przodem — istny wódz dzikich, czerwony, czarny, zarosły, w odzieży jaskrawéj i naszywanéj blaszkami a świecidły, w czapce z pióropuszem nieco oszarpanym, obwieszony bronią wszelkiego rodzaju, któréj miał tyle ile się jéj u pasa, na ramionach, przy koniu, w rękach mogło zmieścić. Jeden miecz wisiał u pasa, drugich dwa tkwiło za nim, młot miał pod ręką, łuk na plecach, procę na ramionach, dzidę i oszczep poczepiane misternie. Komu innemu ta mnogość narzędzi więcéjby przeszkadzała niż dogadzała. Sydbór ich z taką zręcznością umiał używać, iż nic zbyteczném dlań nie było. Tarcz zwykle miał uwieszoną tylko przy koniu i mało jéj używał.
Ludzie jego mieli wszyscy grubo kute pancerze łuskowe i blachy, niektórzy kaftany, dzidy, szable krzywe, oszczepy, i odziani byli jednakowo, co naówczas wielki przepych stanowiło. Jak Sydbór, tak jego drużyna cała wyglądała strasznie. Nie było jednego całego... twarze porąbane, ciała sińcami okryte, oręże poszczerbione, na wszystkiem krwi i pyłu pełno.
Pomimo to szli butnie, raźno i z twarzami wesołemi, jakby w tryumfie. Tłumaczyło się to tém, że w pośrodku orszaku ich, szło jakby stado ludzi powiązanych sznurami, poczepianych z sobą, starców, młodzieńców, kobiet i dzieci.
Sydbór napadł na osadę niemiecką pod gródkiem nad Odrą nie dawno założonym, i wszystko co znalazł zagarnął, wieś puściwszy z dymem. Zabrane konie i bydło, pędzili osobno ludzie, którzy się wolniéj ciągnęli...
Wszyscy ci niewolnicy, odarci i pobici, na których twarzach i ciałach rany ledwie pozasychały, przerażający widok przedstawiali, nieméj a wściekłéj rozpaczy. Jak tylko orszak ten stanął w podworcu, kilka niewiast padło spoczywać na ziemię, a kilka zwaliwszy się nie powstało już więcéj. Kupka dzieci nagich, z włosami rozczochranemi jęczała i płakała, a wojacy je dla uspokojenia smagali.
Z wrzawą, jękiem, śmiechem i płaczem przyciągnął tak Sydbór przed Mieszka, pokazując mu na zdobycz swoją, i z konia jeszcze rozpoczynając opowiadanie o wyprawie. Mowę jego jąkliwą, trudno było zrozumieć, ale to co wiódł z sobą wymowném było.
Na widok ten i Mieszkowi oczy się zaśmiały. Śmiech i radość były usprawiedliwione, bo tak samo i gorzéj w pętach prowadzono słowian branych nad Odrę — a margraf Gero nietylko mieczem, ale zdradą tępił to plemię, któremu nie mógł dać rady.
Zbiegło się co było ludzi na grodzie, po części niewolnikom, w części znanym wojakom Sydbóra się przypatrywać i rozpytywać kędy bywali. Zaglądano do niemców, dopatrując w nich ludzi zdrowych do pracy i posługi. Niewolnik wówczas był drogi i pożądany...
Zdala patrzał i Włast... a twarz mu pobladła nagle na widok siwego odartego staruszka, który zaledwie łachman mając na sobie, obnażony, wychudły, do ran prawie skrępowany sznurami, ze spuszczoną głową stał ledwie się mogąc na nogach utrzymać. Krótko ostrzyżone włosy, a na wierzchu głowy wygolona korona, która pośmiewiskiem była dla pachołków Sydbóra — dały w nieszczęśliwym poznać chrześciańskiego kapłana.
Włast mimowolnie załamał ręce, szczęściem nim postrzeżono ten ruch, zdradzający politowanie, miał czas się opamiętać.
Po tym okazie łupów i zrzuceniu przed Mieszkiem różnego naczynia, oręża, szat pobranych na kupę, wśród któréj Włast dostrzegł srebrny kielich kościelny i dwa lichtarze... gdy ludzie jedni zabierali do skarbca zdobycz, a kneź brata schylonego przed nim po ramieniu klepał, drudzy z gromadą niewolnika, powoli odciągnęli ku szopom dla wypoczynku.
Kneziowie oba weszli do dworu, służba, komornicy, gawiedź pozostała rozwiadując się o wyprawie, śmiejąc i pokrzykując wesoło.
Włast, którego widok ten przejął litością jako chrześcianina i kapłana, jako długi czas w niemczech i z niemcami żyć nawykłego... stał osłupiały, myśląc coby mógł począć, aby starca, którego znał, mógł z niewoli srogiéj wydobyć.
Przychodziło mu na myśl rzucić się do nóg kneziowi, gdy doń przypuszczony zostanie, i prosić go o darowanie staruszka, który bezsilnym będąc, mało na co komu mógł się przydać.
Stał tak jeszcze zamyślony, gdy poczuł, że go ktoś za rękaw pociągnął. Obejrzał się i zobaczył za sobą staruszkę obwiniętą płachtami białemi, która cóś po cichu szeptała mu do ucha... Nie mógł jéj zrazu ani zrozumieć, ani się domyśleć, czegoby od niego chcieć mogła. Stara odwiodła go na stronę, i odezwała się.
— Wy to jesteście Luboniów syn? coście dwanaście lat przebyli w niemieckiéj niewoli...
— Tak — rzekł Włast — ja nim jestem.
Stara popatrzała nań długo...
— A pamiętacie wy Srokichę?
Włast, któremu się wspomnienia młodości zatarły w pamięci, zaledwie to imie mógł przypomnieć.
— Tak nazywali u nas w Krasnéj-górze, poczciwą niewiastę, co mnie po śmierci matki swoją piersią karmiła.
Staruszka objęła mu kolana, a potém prędko podniosła oczy i załzawione razem, i rozpromienione.
— Gołąbku mój! dziecko moje! Toć to ja jestem Srokichą... Ojciec twój darował mnie do dworu kneziowi, bom umiała leczyć i zamawiać. Dali mnie do kniehini, do Górki... siedzę przy niéj, biedną dziewczynę zabawiając jak umiem. Gołąbku mój! dziecko moje! A! cóż to z ciebie niewola zrobiła... Jam myślała karmiąc ciebie, że jak dębczak wyrośniesz, a tyś jak leszczyna wiotki i wątły.
Włast przypatrywał się staruszce... z rozrzewnieniem, powoli na myśl przychodziły mu lata młode, które zawsze urok wielki mają. Łza mu się kręciła w oku. Chciałby był czémś obdarzyć staruszkę, mamkę swoją, nie miał nic. Nie widać téż po niéj było ubóstwa i potrzeby, odzież miała dostatnią, płótno białe i cienkie, a ręce niezapracowane okazywały, że wczasu używała.
— Gołąbku mój — powtórzyła cicho Srokicha — chodź ze mną, ja cię kniahini[1] mojéj pokażę... bo ty tak jak dziecko moje. Krew w tobie żupanów i władyków, ale mleko téż moje płynie.
Ocierała łzy stara i pragnąc i nieśmiejąc głaskać swojego wychowańca, który się jéj smutnie uśmiechał.
— Chodź — dodała — knehini[2] dobra pani, piękna pani, miłosierna. Sama jedna, męża nie ma, nudno jéj w świecie, bawić ją trzeba to śpiewami, to gadkami — niechajże się pobawi słuchając o twojéj niewoli. Ja cię do niéj zaprowadzę.
Włast stał nie bardzo rad zaproszeniu, ale staréj nie śmiejąc się opierać, myślał przy tém, że jako chrześcianin i kapłan, winien był zbliżać się do ludzi, aby choć probować nawrócenia.
Stara wiodąc go za sobą, przeszła część podwórza, aż do drugiego dworu kniehini, otworzyła sobie wrotka boczne i niemi Własta wpuściwszy, zaraz je za sobą zasunęła.
W podwórku niewielkiém cicho było — i zielono. Całe ono jakby ogródek bujno zarosły stanowiło... W pośrodku była lipa stara rozłożysta, po rogach w plecionych z łoziny klatkach świergotały zamknięte ptaszki. Maleńka sarenka chodziła gryząc trawę swobodna, a gdy ujrzała wchodzącą Srokichę, stanęła, podniosła główkę z oczkami czarnemi i nóżką tupnęła... a za nią postrzegłszy obcego pierzchnęła w drugi koniec podwórza.
Stara kazała się Włastowi zatrzymać, ławę mu pod ścianą pokazując, aby sobie na niéj spoczął, a sama poszła do kniehini.
Z okien na podwórze wychodzących, kilka głów wyjrzało, przypatrując się oczekującemu i znikło... przypatrywała mu się i hodowana sarenka, to przybliżając, to uchodząc, a nad głowami ptaszki szczebiotały.
Po dosyć długiém oczekiwaniu, ukazała się wreście Srokicha, i dała znać Włastowi, by szedł za nią.
W trzeciéj izbie z oknami zwróconemi na podwórze, przeszedłszy dwie puste pełne niewieściego sprzętu, znalazł Włast Górkę.
Stała spodziewając się go, w pośrodku komory, całéj przystrojonéj w kwiaty i kobierce; z rękami na piersiach założonemi, w postawie prawie męzkiéj, piękna, ale surowéj twarzy kniehini.
Była tak podobną do Mieszka, iżby ją za siostrę jego wszędzie poznać było można. Piękniejszą była nie inną, ten sam rozum i zadumanie miała w twarzy i dumę tę samą.
Ubrana w suknie krasne, z wianuszkiem na głowie, którego dziewice nigdy naówczas nie zrzucały — oczyma bystremi od wnijścia zaraz zmierzyła Własta ciekawie...
Stara sama jéj do kolan przypadłszy, jemu téż paść do nóg pani kazała, co Włast dopełnić musiał. Nim on otworzył usta, Srokicha za niego mówiła już o dwunastoletniéj niewoli jego, skarżąc, że tak ona go znękała i wysuszyła. Kniehini stała długo milcząca... patrzała, i nierychło dopiero głosem męzkim, rzuciła pytanie, czy go bardzo niemcy męczyli.
— Miłościwa kniehini — odpowiedział Włast — żadna niewola rozkoszą nie jest, lecz i między niemi są ludzie litościwi.
Górka potrząsnęła głową...
— Daleko was pędzili? — zapytała.
Włast tedy rozpowiadać zaczął, jako był na dworze cesarskim, a z nim w téj ziemi, która nie zna zimy, i w któréj cuda prawie widzieć można, tak piękną jest i ludną.
Wspomnienie o cesarzu, o tych krajach oddalonych, o cudach żywo dopiero zajmować zaczęło kniehinię i pytała już, a przysłuchiwała się bacznie. Opowiadanie, którego Srokicha téż słuchała bardzo chciwie, byłoby długo może trwało, gdyby hałas w podwórzu nie zwiastował gościa nowego. Nim stara rozmyśliła co z Włastem uczyni, wparł się już Sydbór do siostry... otworzył drzwi, i przypadłszy do niéj bił jéj czołem, całując kraj szaty, śmiejąc się i ryhocząc, że ją mógł widzieć.
Górka mu rękę swą białą położyła na ramieniu, i uśmiechnęła się nie jak bratu, ale jak słudze, pytając kędy bywał, i z czém powracał.
— Miłościwa Kniehini — bełkotał dziki wojak, ciągle się śmiejąc i patrząc jéj w oczy — byłem daleko, wpadłem aż do niemieckich wsi w granicy, dwie ich spaliłem, niewolnikam nabrał, bydła i koni, i bab i dzieci... a oto dla ciebie kniehini — bo ja o was nigdy nie zapominam... wybrałem co najlepszego.
To mówiąc wskazał jéj, aby nastawiła ręce... Górka podniosła nieco połę sukni... a Sydbór począł wyjmować z zanadrza, sypać jéj śmiejąc się na nastawioną połę, pierścienie, kolce złote, i ozdoby kobiece. Przy jednym z kolców, trzymała się część ucha oderwanego z niém razem, ale nikt nie spojrzał na to.
Sydbór śmiał się chwaląc łupem, kniehini zdawała téż nim cieszyć... lecz dziękowała bratu, bez wielkiego zapału. Po chwili wszystkę tę zdobycz oddała staréj Srokisze do schowania, a wojak począł opowiadać jak palił i zabijał.
Włast stał jesze[3], lecz nie miał już tu co robić, nikt nań nie patrzał, pokłoniwszy się więc, dał znak staréj, ażeby go wypuściła.
Wyszła ona za nim — a w komorze kniehini słychać już było tylko dzikie śmiechy Sydbóra. Wypuszczając dziecko swe stara szepnęła mu, gdzie i jak znaleść ją może, jeśliby czego potrzebował. W istocie ona to go najwięcéj widzieć i cieszyć się nim potrzebowała.
Wyszedłszy ze dworu kniehini, Włast, któremu na pamięci stał ciągle obraz starca niemiłosiernie skrępowanego — choć nie wiedział gdzie go miał szukać, postanowił iść dowiedzieć się o niewolniku, aby mu być jaką pomocą.
Lecz na grodzie obszernym, szop i budowli tyle było różnych, żem[4] w nich łatwo mógł się obłąkać. I byłby długo musiał szukać jeńców, gdyby tłum gawiedzi dworskiéj, otaczający ich, nie wskazał mu gdzie byli. Starszyzna wojskowa gromadziła się tu, wcześnie sobie upatrując ludzi, których zamianą, darem lub za zapłatę dostać sobie mogła do usług. Brańcy i branki leżeli tu na ziemi, pędzeniem długiém i nielitościwém znużeni, pospierani jedni na drugich.
Ponieważ lękano się, by z długiego nie pomarli głodu, rzucono im chleba suchego i postawiono wiadro z wodą. Niektórzy chciwie gryźli spleśniałe okruchy, inni pili — większa część bezmyślnym snem ujęta, nie lękając się już ani razów, ani śmierci, leżała jak martwa.
Włast z trudnością się mógł przecisnąć przez ciżbę... szukając oczyma staruszka... On jeden siedział nie pijąc, nie jedząc, nie mogąc usnąć, ze spokojną rezygnacyą człowieka czekającego na śmierć. Mógł się jéj spodziewać, bo sił do pracy nie miał, stary był, a karmić go darmo, niktby nie chciał może. Wzięto go z tłumem, przy rabunku kościoła — nie ubito na drodze, ale zbliżała się chwila, gdy ich przebierać miano.
Zwolna obchodząc jeńców, Włast się zbliżył do starca tak, że oczy jego błądzące bezmyślnie po tłumie, na nim się zatrzymały.
Poznał go, prawie przerażony... chciał się ruszyć, lecz więzy nie dawały. Wśród gwaru panującego do koła, łatwo do siebie przemówić mogli.
— Ojcze Gabryelu — rzekł Włast — jakżeście się tu dostali?
— Ojcze Matia? — odparł niewyraźnie starzec — zkąd wy tu?
— Jam powrócił — musiałem.
— Jam schwycony — jam w niewoli — mówił starzec — wola pańska... gotówem na męczeństwo. Patrzałem na kościółek mój splugawiony, na świętokradztwo... o Boże! los własny mnie nie obchodzi.
— Ale mnie on na sercu leży — ojcze Gabryelu — i jeśli potrafię — ja was uwolnić muszę.
— Po co? — zapytał stary — kościół mój spłonął i obalił się — owieczki rozbite... pasterz nie potrzebny.
I głowę na piersi pochylił.
— Ojcze Gabryelu — bądźcie dobréj myśli — idę prosić za wami.
— Proście za sobą, ojca miłosierdzia — odezwał się staruszek — aby wam dał wytrwać w wierze... Bóg niech was błogosławi.
Związaną ręką krzyżyk zrobił staruszek...
Nie miał już tu Włast co więcéj czynić — wysunął się więc co najrychléj i spieszył nazad do dworca książęcego. Lecz tu docisnąć się teraz ani pomyśleć było można.
Jakieś kneziątko Obodrytów, z gromadą Lutyków przybyło właśnie, i do Mieszka wpuszczone zostało.
Wrzawliwa narada odbywała się z niemi w wielkiéj izbie. Mieszko siedząc na stolicy swéj, otoczony dworem licznym i zbrojnemi ludźmi przyjmował ich uroczyście. A że po kilkakroć doświadczył ich niewiary i krzywoprzysięztwa, łajał więc i bezcześcił przybyłych, którzy go na kolanach przebłagać się starali i posiłki sobie a opiekę wyprosić. Przez otwarte okna od podwórza widać było tę scenę we wnętrzu... klęczących starców brodatych, i z siedzenia swego groźno im odpowiadającego Mieszka.
Groził im nawet śmiercią, ale zwolna gniew się uśmierzać zaczął, i łagodniejsza zaczęła umowa. Trwało jednak długo spieranie się z ludźmi do niesfornego krzyku nawykłemi, którzy więcéj narzekali niż tłomaczyli się, a prostemi słowy powiedzieć nic nie umieli. Kilkakroć zrywał się ku nim kneź, jakby wpaść chciał i rozgromić, wstawali oni i klękali, bili czołem o ziemię — wreszcie zgodą się skończyło wszystko — i miód przyniesiono, a potém stół im zastawić kazano.
Nadejście Sydbóra, wracającego od siostry, nie ułatwiło zgody, bo dziki kneź nastawać począł, na Lutyków zwłaszcza, i ledwie się dał ukoić.
Cały ten dzień prawie zszedł na takich sprawach, Włast musiał czekać zbliżenia się do pana, nie mogąc o nic prosić.
Wieczorem dopiero pozwał go Stogniew do knezia. Składało się nad spodziewanie szczęśliwie. Mieszko kazał iść Włastowi ze Stogniewem razem, dla przebrania niewolnika i rozpytania go, bo mało kto język ich dobrze zrozumiał.
Mieszko, baczny we wszystkiém, kazał rozbadać czyby między jeńcami rzemieślników nie było, szczególniéj płatnerzy, kowalów i tych, co około oręża chodzić umieli.
Chwycił się téj zręczności Włast i do nóg pokłoniwszy się Mieszkowi, opowiedział mu, iż między niewolnikami znajdował się starzec mu znajomy, który niegdyś dobrze się z nim w czasie pobytu jego wśród niemców obchodził. Prosił więc uniżając się, aby go mógł dostać.
Zamyśliwszy się nieco kneź, skinieniem głowy zezwolił na to, i dał rozkaz Stogniewowi, by starca Włastowi dano. Podziękowawszy za tę łaskę, szedł weselszy już spełnić dane rozkazy. Jeńców znaleźli leżących tak kupą na ziemi i powiązanych jak przybyli. Włast sam podbiegł porozcinać sznury staremu ojcu Gabryelowi i opończą go przyniesioną okrył...
Posadziwszy go pod szopką, począł potém obchodzić wszystkich, pytać i rozdzielać. Wnet część jedną dano na chaty do miasteczka, do rzemiosł różnych, innych rozebrała starszyzna, dzieci téż rozdzielono różnie... często osobno od matek. Dwa czy trzy trupy, i kilka dogorywających zostało na placu, około których Psiajucha się kręcił, bo ci do niego należeli.
Wieczór był późny, gdy rękę podawszy osłabłemu starcowi, Włast, który sam liche miał pomieszczenie w ciasnéj izdebce ciemnéj bez okna, gdzie tylko posłanie się mieściło, poprowadził do niéj ojca Gabryela, sam wybierając się do Srokichy, aby dlań dostał posiłek jaki, i czémby wycieńczonego mógł pokrzepić. Ciepła noc letnia, jemu dozwalała i u drzwi téj ciupki na twardéj ziemi położyć się na spoczynek.
Ocalony kapłan, jak posłuszne dziecię, poszedł za swym oswobodzicielem, czyniąc co mu było rozkazano. Włast sam go nakarmił, układł, poobwięzywał rany od sznurów, i okrywszy na noc, ucałowawszy ręce starca, cofnął się, aby na straży pozostać u progu.









  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – kniehini.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – kniehini.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – jeszcze.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – że.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.