Lubonie/Tom I/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
< Lubonie‎ | Tom I
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Lubonie
Podtytuł Powieść z X wieku
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1876
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



V.



Gród wznoszący się na prawym brzegu Warty nad Cybiną nie odznaczał się na oko wspaniałością wielką, ale rozległy był dosyć i warowny, choć mógł się nie lękać napaści, bo go samo oddalenie od nieprzyjaciół broniło.
Wysoki wał opasywał go zdala, ostrokoły i tyny obejmowały drugiém kołem, domostwa jednak w nim zawarte wszystkie były z drzewa, i stołbu nawet murowanego nad nim nie było widać. Ziemny usyp obejmował razem kneziowskie dwory, świetlice, komory, stajnie, swirnie, odryny, szopy i nieopodal od rzeki odosobniono stojącą świątynię Jessego, którą maleńki gaj prastarych drzew otaczał tak, iż jéj zdala prawie z pośrodka zielonych gałęzi widać nie było. Zbudowana wzorem innych kontyn, opierała się na słupach rzeźbionych i malowanych, między któremi sukienne opony ściany zastępowały. Za niemi dopiero był przybytek osobny kapłanom tylko dostępny, drewnianemi ściany zamknięty. W pośrodku chowano stanice wojenne, noszone na wysokich tykach Bogów posążki, które miasto chorągwi służyły; tu wróżbici i gęślarze będący na straży, przyszłość opowiadali zapomocą ognia, wody i ziemi.
Nie rozkazywał tu nikt okrom samego pana, który razem był władzcą świątyni i zamku. Pod jego rozkazami stali ci wróżbici, wieszczkowie, śpiewacy i wszystka posługa przy chramie. Gaj święty, który go dokoła otaczał, stanowił granicę, któréj swawolnie przekroczyć nikomu się nie godziło. Świątynia była zarazem skarbcem wojennym i książęcym. Przy niéj straż stała, dzień i noc, przemieniając się nieustannie.
Od niéj na gród i dwór Mieszków nie było daleko. Zalegały domostwa pańskie przestrzeń znaczną, a pobudowane były wszystkie na kamiennych podkładach, z drzewa grubego ciosanego i wyrzynanego misternie, malowanego w barwy kraśne. Gdzieniegdzie wyrobiona dziwacznie głowa potworna jakiegoś zwierzęcia, wznosiła się u dachu i przyczółków.
Od przodu dworu były izby i komnaty rozleglejsze, z ławy i stołami dla zgromadzeń większych przeznaczonemi, w każdéj z nich na stopniu podwyższonym stało siedzenie pańskie, czyli stolica kneziowska, suknem krasném okryta.
Wielka w niektórych sprzętach prostota łączyła się z przepychem i bogactwem dziwnie od niéj odbijającém. Tam gdzie zwykle biesiadowano w dnie uroczyste, kute jakby od siekiery i młota leżały i stały mnogie naczynia ciężkie, ze srebra a nawet złota, niektóre kamieniami ledwie ogładzonemi nasadzone. A ktoby był zajrzał do tego skarbcu, gdzie łupy wojenne składano, zdziwiłby się mnogości niezmiernéj na stosy zrzuconych naczyń, blach i sztab kruszców drogich. I na orężu téż nie zbywało, jeźli nie dla całych zastępów, to dla pańskiéj drużyny, zdobytym w części na pobitych niemcach, lub przybyłym ze wschodu i zachodu. Spotykały się tu razem rzymskie oręże dawne i wschodnie z Azyi przyniesione, kaftany łuskami naszywane gdzieś ręką wprawną i kawały blach zbroi miedzianych a żelaznych, łuki z nad Czarnego Morza, topory normandzkie, siekiery nadreńskie, miecze z krajów, których imienia nikt tu nie znał, wyroby północy i południa, włoskie i scytyjskie, z czasów różnych, z światów wielu, drogami handlu i wojny zwleczone na kupę.
Dwór książęcy był liczny, bo stanowił przyboczne wojsko jego. Co najlepsi wojacy stać tu musieli zawsze pogotowiu, tak jak po innych grodach, przy żupanach i starostach inne oddziały czekały ciągle na zawołanie, z panami swemi. A gdy na wojnę iść było potrzeba, skinął tylko Mieszko, wychodząc ze swojemi, aby inni za nim szli, i ciągnęło się co żyło. Liczba tych pułków co roku rosła i zwiększała się, ale co roku téż i niebezpieczeństwo od niemców, już panujących za Łabą po Odrę, powiększało się i mnożyło. Z markgrafami u granicy, wdzierającymi się we wnętrze, walka była nieustanną.
Serbowie nadłabiańscy coraz się bronili słabiéj, wiele plemion znękanych przystało do wrogów i z niemi chodziło przeciw swoim na łupieże; cała wkrótce waga niemieckich sił, sprzymierzonych z Czechami, na Polanach i Mieszku miała zaciężyć.
Czuł kneź, że się tu ważyły teraz losy ludów jednego rodu i języka, i że on albo miał je obronić od zagłady, albo paść z niemi.
Najeżdżane téż miry polańskie wszystkie już nie o starych swoich swobodach myślały, ale o własnéj obronie, i choć kneziowska moc rosła, wolały jéj ulegać, nie w jarzmo iść niemieckie.
Na rozdartych ziemiach Słowian działo się różnie, walka wrzała ciągła. To się niemcom poddawano z haraczem, to się burzono i opierano, szli jedni hołdować i chrzest przyjmowali, drudzy się łączyli ku obronie. Pokoju godziny nie było. Samopas większa część plemion ratowała się jak mogła, w kupę się zebrać nie umiejąc. Każdy z małych wodzów chciał wielkiéj władzy. Ze starych czasów pozostały waśnie graniczne między jednoplemiennemi, które teraz w wojnie z wrogiem odżywały. Gdy Morawy i Czechy już się były zlały w państwo jedno, naprzeciw nieprzyjaciołom, chytrością walcząc z niemi, Polanów dopiero Mieszko skupiał, aby szli razem, sięgając i po dalsze rozbite plemiona.
Od lat już wielu nad Cybiną stało to ognisko, w którém się wszystko przygotowywało, co gdzie dokoła lub zwłaszcza między Wartą a Odrą dziać się miało. Na osobnych gródkach siedzący kneziowie mniejsi poddali się władzy Mieszka, bo ich karcąc do tego przymusił.
Na samym grodzie i poza wałami jego, w szopach i chatach, w chiżynach i dworach, szeroko rozłożonych nad Wartą, u prawego jéj brzegu, mieszkał żołnierz kneziowski, sotnicy i tysiącznicy. Obok niego ci co rzemiosło na zamku potrzebne sprawiali, lud od stróży, od posług, od posyłek, od łowów i od wszelkich powinności pańskich, niewolnicy i parobcy. A choć miasto było niepozorne i szare od ścian drewnianych postarzałych, zajmowało już przestrzeń znaczną. Na targi téż tu przybywali kupcy z towarem różnym zdaleka, ze wschodu i zachodu. Ludność się na tysiące liczyła, cała grodowi pańskiemu służąc i podlegając.
Starszyzna wojskowa daléj téż siedziała w lasach, po dworach swych i gródkach, nad brzegami rzek i jeziór osadzonych.
Przyboczny dwór pański równie był mnogi, dla okazałości i wygody. Co najdoborniejsza młodzież stała u boku knezia, mieszkając w podwórzach grodowych. W głębi oddzielone od téj części, pod pilną strażą i zawarciem, siedziały żony pańskie i służba ich niewieścia.
Życie tu wiodło się obozowe więcéj niż dworskie, wojacze, bo każdéj godziny wszystko pogotowiu być musiało siadać na koń i lecieć, gdzie o niebezpieczeństwie od nieprzyjaciela znać dano.
Czasem téż, gdy wieść przyniesiono, że niemcy się nad Łabą pospali, albo na Pomorze bezpiecznie wtargnąć było można, gdy jaki wódz a książątko przywlokło się o pomoc prosząc i prowadzić obiecując, z dnia na dzień ruszało z grodu co żyło, ledwie w nim garść na obronę zostawiwszy. Dniem i nocą bieżono nad granicę, za rubieże dla łupu i postrachu.
A powracano różnie, raz z łupem i radością wielką, z niewolniki w łyka powiązanemi, czasem nocą w garści małéj, pokrwawionéj, za którą się zawstydzone kupki wlokły powoli.
Bywało różnie, chociaż za Mieszka lepiéj się szczęściło, bo był i mężny i przebiegły wielce, na lada słę[1] posłuch nie kwapił, dobrze ważył nim się porwał.
Pan był milczący, ale gdy dobył głosu a krzyknął, drżało co ten głos usłyszało, i bieżało co żyło.
Tego wieczora, gdy z łowów nad Cybinę powrócono, a z orszakiem pańskim blady i niepozorny Włast nadciągnął, zebrała się w podwórzu kupka koło niego niemała, bo go tu nikt jeszcze nie widział i odgadnąć nie umieli, po co go tu ściągnięto.
Nie wyglądał ów gość na wojaka, ani na możnego władykę, odziany był niepocześnie, patrzał na ludzi nieśmiało. Któż mógł zgadnąć, na co się on tu zdał.
Stogniew ciekawéj gawiedzi gęby pozamykał przecie, szepnąwszy, iż był synem Lubonia, że długo u niemców w niewoli przesiedział, więc i wszystkie ich tajemnice znał, a tém się mógł przydać kneziowi.
Własta zdał Mieszko na ręce Stogniewowi, poleciwszy by o nim pamiętał. Niemniéj jednak, w pierwszéj chwili, gdy kneź poszedł do swych niewiast jeść i spoczywać na drugie podwórze, a Stogniew dworem rozrządzić miał, Włast został sam na przedsieniu pod słupami, siadł na ławie, rozglądał się i niebardzo wiedział, co miał czynić. Gawiedź się była wszystka rozeszła. Kilka psów siadłszy naprzeciw niego, obcemu się przypatrywały pomrukując. W tém od wałów wolnym krokiem przywlókł się człeczyna, który nieznajomego zoczywszy na ławie, przybliżył się do słupów prawie, by mu się pilniéj przypatrzył.
Własta téż mógł on zaciekawić, bo nie wyglądał jak drudzy, a odgadnąć było trudno, co na kneziowskim dworze robił.
Pięknym wcale nie był, krępy bardzo i zsiadły, nogi miał trochę krzywe, łeb duży, kręcącym się czarnym włosem pokryty. Z ust dobywały mu się dwa kły, dziwnie wyrosłe, tak że wargi ich przysłonić nie mogły, nawet gdy gębę zaciskał, sterczały z niéj żółte kości, nadając twarzy niby wyraz dzikiego śmiechu. Ogromne ręce, silne, grube, pięści jak młoty, kark krótki i żylasty, pierś wydatna szeroka, wszystko mu jakąś zwierzęcą nadawało cechę. Czoło téż miał bardzo nizkie, a ślepia świecące jak u kota.
Dłonie, które ściśnięte trzymał, nie przymykały się zupełnie, bo ogromne rysie pazury nie dawały się im stulić. Sterczały one długie, pozawracane, śpiczaste, ostre, jak oręż do obrony.
Prosta gunia okrywała ciało obrosłe włosem, na nogach miał grube płócienne spodnie i nędzne wykoszlawione chodaki. Takie potworne stworzenia chowali wówczas radzi panowie do posług, tak samo jak oswojone niedźwiedzie i przyłaskawione wilki.
Gdy psy siedzące u słupów zobaczyły go zbliżającego się, ogony wziąwszy pod siebie uszły mu zaraz z drogi i pokładły się daléj, jakby go się lękały. Dziki człek, bo na takiego wyglądał, podszedł tuż do Własta i zuchwale ze wszech stron począł mu się przypatrywać.
— Coś ty za jeden? hę! — zamruczał wreszcie — ty? jakiś?..
Spokojnie i łagodnie młodzieniec się zwrócił ku niemu.
— A ty? — spytał.
— A ja?.. Toć widzisz... jestem od psów, od padła, od stryczka, od gnoju i od śmiecia... nazywają mnie Psiajuchą... a ciebie?
— Cóż ci przyjdzie z nieznanego nazwiska?.. Daj mi pokój! — odparł Włast — nic nie masz do mnie...
— E? a kto wie? Zkądżeś ty?
— Z Krasnéjgóry.
— To przecie nazwisko nieobce... — odezwał się Psiajucha. — Ty musisz być Luboniów sługa.
— Lubonia syn.
— Oho! oho! — rzekł pachołek i skłonił się szydersko. — Tylko bieda, że Luboń syna nie ma.
— Nie miał go — rzekł cierpliwie Włast — ale mu on powrócił.
Chciał się pozbyć natręta, trudno to było, Psiajucha stał z założonemi rękami i wpatrywał się uparcie.
— Chuderlawe to — począł mruczeć jakby sam do siebie — blade, mizerne... po co się to tu zda? komary go zadziubią... a chleb będzie żarł tak jak drudzy...
Włast spójrzał nań; obrzydły pachołek ani się ruszał.
— Nie będzie tu z niego pociechy żadnéj... ani babom nawet, bo to wymokłe... oneby się gzić rade... a to ledwie dysze... Po co to tu wzięli... Ja go do pomocy nie przyjmę...
— Hej! — ozwał się głośniéj, pełniąc swój obowiązek błazeński — miłościwy Luboniów synu, władyko... nie wiecie po coście tu przybyli?
— Z panem miłościwym przybyłem — odezwał się Włast, choć miał wstręt do téj rozmowy.
Posłyszawszy to pachołek, mruknął i oddalił się. Nie było go dosyć długo i już Włast sądził, że się go pozbył zupełnie, gdy zwolna przywlókł się napowrót Psiajucha, stanął naprzeciw niego i w milczeniu przypatrywać mu się zaczął znowu.
— Toś to ty u niemców w niewoli przez dwanaście lat był? — ozwał się nagle — hę?
— A byłem — sucho odparł Włast.
— O! i pewnie nową wiarę u nich wziąłeś — dodał pachołek — a z nią tutaj pójdziesz na gałęź! na gałęź! na gałęź!..
Włast mu na to nie odpowiedział.
Psiajucha wykrzywiwszy się strasznie, obie pięści nastawił, zębami zgrzytnął i jeszcze parę razy powtórzywszy: Na gałęź... nogami aż tupać zaczął.
Nie postrzegł tego, że Stogniew oddawna go widząc dokuczającego przybyłemu, wysłał chłopaka z biczem, a ten z tyłu zaszedłszy, smagnął go parę razy z całéj siły po nogach. Zrazu chciał się nań porwać Psiajucha, ale postrzegłszy Stogniewa, odwrócił się, zaskowyczał, zęby mu pokazał, kłapnął niemi parę razy i uciekł. Psy ruszyły się i ujadać za nim zaczęły.
Takie było pierwsze na dworze pańskim Własta przyjęcie.
Pozostał potém długo zapomniany w przedsieni, dopóki go Stogniew nie zabrał z sobą do izby, gdzie wieczorny zastawiono posiłek. Znalazło się ich tu trzech starszych ze dworu, którzy razem do stołu zasiedli. Włast najpokorniejsze miejsce zająwszy siedział milczący. Spoglądano nań niemal z politowaniem jakiémś i pogardą.
W mężczyznie, za tych wieków wojen i siły, pierwszą była zaletą — siła pięści i zręczność, a że Włast słabowito wyglądał, nie budził téż poszanowania dla siebie, choć wiedziano, że był synem możnego człowieka. Stogniew i towarzysze jego, Rosław pański podczaszy i Misław sotnik od straży, spozierali nań ze wstrętem, wiedzieli, że długo był z niemcami, mieli go niemal za wroga. Dziwno im było, że kneź na dworze go chciał mieć.
— A no — ozwał się w końcu, jakby ulitowawszy milczącemu Stogniew — jakże wam po niemieckiéj niewoli u nas się wydaje?
— Nie wielem ci ja widział jeszcze oprócz domu pana rodzica mojego — rzekł Włast.
— Widzieliście tam u nich murowane grody kamienne — odezwał się drugi szydersko — musi wam po nich być tęskno... Ale te gnuśniki w ciepłym kącie siedzieć lubią i ryją się po norach... a my, dziś tu, jutro tam... nam drewnianéj chałupy dosyć...
— Prawda, grody u nich piękne są — rzekł Włast — dostatek wielki... ale choć wygody lubią, oni téż wojować umieją.
— Lepiéj od nas? — podchwycił Misław prawie gniewnie.
— Jam nie wojak — odparł Włast — na tém się nie znam.
— A na czémże wy się znacie? — zapytał Stogniew.
— Byłem w niewoli — odezwał się Włast ośmielając się i ciągle spokojnie mówiąc — będąc w niewoli czyniłem po niewoli to co mi kazano, służąc i sokołom, i koniom, i ludziom.
— Jakżeście się na swobodę dostali?
— W końcu widząc, żem się im na niewiele przydał, dali mi ją sami... — mówił zapytany — użyłem jéj, aby do domu powrócić.
— A doma? — dodał Stogniew — doma u was trzeba takiego jak Luboń wojaka... cóż wy tam robić myślicie?
— Co mi pan rodzic każe...
Pokora ta i spokój, z jakim odpowiadał na nieco szyderskie pytania syn Lubonia, ton, do którego ci ludzie nawykli nie byli, czynił na nich dziwne wrażenie.
Rosław i Misław śmieli się uzuchwalając, a widząc takiego bezbronnego, słabego człeka, który się nawet zagniewać nie umiał, Stogniew czuł nieco litości.
Półgębkiem czynione żarciki z biednego chłopaka wywoływały mu rumieniec na lica, cierpiał ale milczał. Posiliwszy się nieco, już chciał wstać by odejść i uwolnić się od tych towarzyszów, gdy komornik książęcy, sługa izdebny, wszedł pozywając go do Mieszka.
Zmieniło to nieco usposobienia dwóch butnych wojaków, a Włast żywo i z wielką ochotą, pokłoniwszy się im, z izdebnym pospieszył.
Mieszko był jeszcze w drugiém podwórzu, gdzie niewiasty jego mieszkały i sypialnię miał, w któréj odpoczywał.
Pierwszy dziedziniec wewnętrzny pełen psów i wrzawy przeszedłszy, przez wrota zawsze zamykane, u których straż stała, wprowadził go komornik na drugie podwórze. W pośrodku jego był ogródek zielony i drzewa. Tu zaledwie zaskrzypiały drzwi, z otwartych okien w lewo ujrzał Włast powychylane głowy w białych chustach młodziuchnych niewiast, z uśmiechem przypatrujących mu się ciekawie i dających znaki prowadzącemu go komornikowi. Chichotania stłumione dały się słyszeć; kilka strojnych dziewcząt wyrwało się ze wnętrza, aby się znać obcemu przypatrzyć lepiéj. Komornik prędko wskazał mu drogę na prawo, pod słupami, które podsienie dokoła podpierały. Przez wielką sień potém weszli do obszernéj izby, w któréj na ławach siedziało i leżało kilkunastu, tak jak ten, który Własta prowadził, przyodzianych komorników, a oprócz tego straż się znajdowała zbrojna. Izba na słupach drewnianych sparta, które ją na dwoje dzieliły, okopcona od dymu, z ogniskiem ogromném, wygasłém teraz, cichą była i milczącą.
Przeszedłszy ją i drugą mniejszą pustą, w któréj stał oręż przy ścianach, a na nich wisiały łuki, obuchy, proce i tarcze... uchyliły się drzwi do komory Mieszkowéj.
Kneź leżał wyciągnięty na skórach niedźwiedzich, z rękami pod głowę założonemi, na wpół uśpiony. Zwrócił oczy ku wchodzącemu i nie wstając dał mu znak, aby się przybliżył.
Komornik drzwi zamknąwszy zniknął.
Jakiś czas panowało milczenie. Mieszko westchnął parę razy, podniósł się zwolna, siadł na łożu i rzekł, przypatrując się Włastowi.
— Téj nowéj wiary niemieckiéj jestem ciekawy... Ty ją znać musisz... Mów mi o niéj. Wszak Bóg ich Chrystus się zowie?
— Tak, miłościwy panie — począł Włast zwolna (pytanie to rozradowało mu duszę). — Tak, Chrystus był Bogiem na ziemi, i powrócił do niebios, zkąd zstąpił na nią. Zszedł on, by nowe prawo przyniósł z sobą i zaszczepił go krwią swoją pomiędzy ludźmi...
— Tak... wiem... był zabity... zamęczony... — rzekł Mieszko.
— I zmartwychwstał!.. — dodał Włast.
Kneź usłyszawszy to, podniósł nań oczy z wyrazem niedowierzania i przestrachu.
— I czynił cuda wielkie? — zapytał cicho.
— I czyni je ciągle... — dokończył Włast.
Mieszko, jakby własnego lękając się głosu, oczy zwrócił na mówiącego i odezwał się cicho bardzo.
— Tyś chrześcianin?
Serce silnie uderzyło Włastowi.
Pomimo że głos ten nie był, a przynajmniéj nie wydawał mu się groźnym, nie mógł być pewien, czy przyznając się, nie wyda na siebie wyroku śmierci. W téj chwili osłabienie ducha na myśl mu przyszło, jakby dla uniewinnienia kłamstwa, trzykrotne Piotrowe zaparcie się Mistrza... drgnął, odpychając to jak pokusę nieczystą i wnet mężnie, zwyciężając niemoc i obawę, rzekł.
— Jestem nim, miłościwy panie! jestem nim! Choćbym za to cierpieć miał i życie utracić, zaprzeć się nie mogę Boga mojego...
Zdumiony Mieszko, milcząc długo się w natchnionego młodzieńca wpatrywał.
— I... nie lękasz się śmierci? — zapytał.
— Nie, panie... bo mnie po niéj czeka żywot wieczny i wieczna szczęśliwość.
— Żywot wieczny! — mruknął kneź wstając — jesteśże ty pewnym?
— Miłościwy panie — zawołał Włast nabierając coraz więcéj odwagi — Bóg nam go przyrzekł.
Z dziwnym wyrazem twarzy napół szyderskim, pół trwożliwym, kneź rzucił się na łoże i zadumał głęboko.
Milczenie przykre trwało długą chwilę.
— A cuda ty umiesz czynić? — zapytał.
— Nie, panie, bo ich żaden człowiek nie czyni — rzekł Włast — tylko Bóg, a ten, przez kogo Bóg czyni cuda, musi być godnym jego łaski. Jam jéj nie godzien.
Tego Mieszko nie zdawał się rozumieć dobrze.
— Przecież są tacy chrześcianie, co czynią cuda? — odezwał się.
— Są, miłościwy panie, ludzie święci, przez których Bóg nasz je czyni.
Znów długo Mieszko się zadumał, położył na swojém posłaniu i zdawał zupełnie zapominać o Właście. Młody chrześcianin z bijącém sercem stał i czekał. Nie mógł rozpoznać z twarzy pana, czy był gniewnym i miał go odepchnąć, skazać na więzienie, na śmierć, na chłostę, czy bezkarnie go puścić. Widoczném tylko było, że kneź z podbudzoną ciekawością go słuchał.
Od chrześcian przeszedł nagle do cesarza.
— Cesarz niemiecki... silny on jest? — zapytał.
— Nie wiem, czy kto nad niego silniejszym jest na świecie — odparł Włast — nawet ten drugi siedzący na stolicy dalekiéj nad morzem... Panowanie jego rozciąga się od kraju zimy aż do tego, w którym jéj nie ma nigdy... Ma pod sobą królów i kneziów i panów moc niezliczoną, wojska niezmożone... skarby ogromne... A! panie! potęga jego straszna...
Mieszko uśmiechnął się znowu z niedowierzaniem.
— A przecież — odezwał się — dotąd jego markgrafowie i książęta nas Serbów, Polan, Wendów, zmódz i podbić nie mogą!.. — zamruczał jakby sam do siebie. — Nas, cośmy rozbici i podzieleni.
Czechy mają, ale ich zdradzą Czesi, gdy chwilę upatrzą... Poszli z niemi, bo Ugrów złamać trzeba było, co się nam wpili pod trzewa...
Zaczął potém pytać o zamki, o zbroje, oręż i szyki wojenne, i o wszystko co w obcych ziemiach inne było. Włast odpowiadał powoli i z rozwagą — opisując co widział, stare grody z ich murami wielkiemi, zamki na gór wyżynach, żelazne uzbrojenia rycerzy, bogactwa cesarskiego skarbu, wspaniałość pałaców i świątyń. Nie przerywając mu, tylko nowemi pytaniami, kneź dał mówić tak długo jak starczyło wieści. Dumając posępnie przysłuchiwał się, to z ożywioném zajęciem, gdy szło o sprawy wojenne, to z lekceważeniem gdy mowa była o złocie. O wojskach i wojennych szykach Włast mało co powiedzieć umiał, chyba co mu samo w oczy wpadło. Myśli Mieszka trudno było odgadnąć, wszelako na twarzy malować się zdawała raczéj nadzieja jakaś i niecierpliwość niż zwątpienie, jak gdyby szukał środków dorównania téj sile, wcale się nią nie trwożąc.
Gdy w końcu Włast znużony, wyczerpawszy wspomnienia, zamilkł.[2] Mieszko popatrzywszy w okno, rzekł zwolna głos zniżywszy.
— Patrzaj, abyś się ze swym Bogiem nowym przed ludźmi nie chwalił! Gdyby cię obwiniono, żeś wiarę niemiecką przyjął — ukarać bym musiał. Ojca mi żal twojego. My czcimy naszych starych bogów, innych u nas ludzie nie znają — nic wspólnego z wrogiem mieć nie będziemy. Nie!
Włast chciał go żegnać, gdy kneź dorzucił.
— Od dworu cię nie puszczam. Musisz tu zostać! Mnie przystało znać tych wrogów, z któremi się o każdą piędź ziemi mojéj, coby ją zagarnąć pragnęli, nieustannie drżéć potrzeba. Stogniew ci da miejsce. Gdy cię puścić zechcę — powiem. Na zawołanie mi być i milczeć!
Z tém odpuścił kneź Własta, nie okazując mu większego gniewu, a gdy ten wychodził na pierwsze podwórze, aby sobie szukać przytułku, Mieszko się położył na pościeli i zadumał jak wprzódy.
Przez okno od podwórza wpadały śpiewy niewieście, krzyki a ujadania wrzawliwe i śmiechy szyderskie a złośliwe. Ustawało to czasem, jakby siłą i rozkazem tłumione — ale wnet kłótnia wracała znowu.
W tém drzwi osłonione oponą, otwarły się i w progu stanęła niemłoda niewiasta, wysokiego wzrostu, przybrana bogato, cała obwieszona łańcuchami i kolcami, jakby jéj szło o to, aby się okazała piękną i młodą. Z pod białego rąbka, który jéj głowę okrywał, dobywały się włosy ciemne, ale już posrebrzone. Z dawnéj piękności, zostały jéj zaledwie czarne oczy iskrzące się jeszcze i usta małe, zaciśnięte z wyrazem gniewu.
Od progów postąpiła kroków kilka, wyciągnęła ręce białe ku panu i pokłon oddawszy, zdawała szukać wyrazów, od których by poczęła. — Dłonią niecierpliwą to przegładzała włos, to poprawiała na sobie szatę.
— Cóż mi powiesz Różana? — zapytał kneź — spoglądając na nią roztargnionemi oczyma.
— A co zawsze, co zawsze, miłościwy panie! że ja tu ze zgryzoty z temi twojemi niewiastami życie stracę — albo mnie z nich która zielem struje jakiém, bo to wszystko złe — zazdrośne jędze.
— Cóż się znowu stało? — spytał śmiejąc się Mieszko.
— A to, to, co się tu dzień i noc dzieje, jak się tylko pobudzą te wasze bogunki! Jedzą siebie i mnie — oczyby sobie powydzierać rade. Słyszycie wrzawę, miłościwy panie, gdy jedna śpiewa, druga płacze, gdy się cieszy która, zaraz inna się wścieka. Nie pomaga nic. Ja tam starszą jestem a porządku utrzymać nie mogę. Nocy nie dośpię, a nie upilnuję.
Założyła ręce na piersiach i stanęła naprzeciw knezia, jakby błagając o ratunek.
— Cóż to? nie macie siły i władzy? żeby sześciu głupim mołodycom nie dać rady? — krzyknął Mieszko.
— Prędzéj sobie Stogniew da rady ze stu pachołkami, niż ja z tém utrapieniem, z temi gąsienicami.
— Cóż więc począć z niemi?
— Co? co? — mruczała stara Różana — rozpędzić to na cztery wiatry, poodsyłać do domów, ja nie wiem, ale ja ich już nie zmogę.
— A któraż najgorsza z nich? — spytał kneź.
— Zawsze ostatnia, ta którą najlepiéj lubisz, miłościwy panie — ta co wam najmilejsza, a któréj palcem nikt tknąć nie śmie. Ta na mnie i niepatrzy, nie żeby mnie słuchać miała, ta grozi i mnie i drugim.
— Któż? Lilja?
— Dziś Lilja — a jutro będzie ta, co po niéj przyjdzie — mówiła głową potrząsając zrozpaczona Różana. Dobre one wszystkie.
— A cóż mam na to uczynić? co? — począł żartobliwie kneź.
— Wszystkie odpędzić — odpędzić.
— To nie może być — nudno by mi było — rzekł Mieszko. Kto wie? zmienić się to może jeszcze, ale nie zaraz. Różana, miéj cierpliwość — trzymaj je ostro, moc masz nad niemi, zagróź w mojém imieniu.
Rozpaczliwie niemal rękami rzuciła Różana, gdy szelest się dał słyszeć za oponą i piękna, młoda niewiasta, zuchwale, śmiało wpadła do komory książęcéj.
Dziewczę było, nie mające lat dwudziestu, z czarnemi pięknemi oczyma i długiemi kosy czarnemi, zręczne i gibkie jak łania, silne i odważne. Na czole, w oczach i ustach malowała się ta pewność siebie, jaką daje piękność i młodość. Z pogardą i gniewem spojrzała na Różanę, która się nie cofnęła przed nią, minęła ją i postąpiła do Mieszka.
— Miłościwy panie! — słyszałam ja wszystko — stałam za oponą. Co wy téj staréj jędzy wierzycie? Zła jest na wszystkich, bo jéj młodość pełznie z włosami, bo ma już zmarszczki na twarzy i Stogniew ją dla młodszéj porzucił.
Różana zacisnęła pięści, Lilja zaczęła się śmiać.
— Myśmy winne, bośmy młode, bośmy wesołe, kiedy ona już ani krasną, ani młodą być nie może. Tak! tak! powtórzyła, widząc, że Różanie się oczy paliły i usta drżały.
Tak! miłościwy panie — chciałaby abyśmy u kądzieli siedziały cały dzień, a ona sobie mogła spokojnie starszyznę na miód zwabić do siebie.
— A ty gadzino! — krzyknęła Różana — w gniewie, powstrzymać się nie mogąc.
Mieszko śmiał się z kłótni, która się go bawić zdawała, lecz zarazem czoło coraz mu się groźniéj fałdowało. Lilja uśmiech wywoływała na usta, usiłując pana rozbroić.
Niedość było na tych dwu zapaśnicach, drzwi się otwarły głośno, wpadła trzecia jeszcze. Było to dziewcze równego może wieku z Lilją, ale do niéj niepodobne, drobne, wątłe, białe, z włosami złotawemi z oczkami szaremi, jakby do płaczu stworzonemi. Na pozór słaba i bezbronna, mała Barwina, więcéj może miała dumy i siły w obliczu, niż te dwie co ją uprzedziły. Z jakąś powagą dziwną, zbliżyła się, główkę podnosząc do knezia.
— Ta Lilja — rzekła. — Kropiwa nie Lilja. — Ona wszystkiemu winna! Ona mnie i żadnéj nie daje spokoju! Jam przecież starsza od niéj i mam prawa moje! Ja jestem żupana córka, mój ród kneziowski, my Lechy, a ona kto? Ojcem jéj niewolnik... dziecko po rabie... porabka jakaś i śmie...
Lilja nie dając jéj dokończyć, przyskoczyła z gniewem i groźbą tak straszną, że Różana zapomniawszy własnéj urazy, stanęła co żywiéj między niemi, aby walki nie dopuścić.
Mieszko śmiał się jeszcze, ale twarz pańska coraz się stawała straszniejszą, brwi i czoło marszczyły się. Sparty jedną ręką na łożu, drugą wyciągnął ku zwaśnionym.
— Barwina i ty Liljo! kto wam wchodzić pozwolił! Do izby! nazad, téj chwili.
— Panie! Lilja cię zdradza! — zawołała mała Barwina.
— Kłamiesz! ty sama masz kochanka ty! ty! czerwieniąc się cała, krzyknęła Lilja.
— Różana, prowadź je do izby... Precz! natychmiast! Rozeznam sprawy wasze i ukarzę.
Stara chwyciła za rękę wyrywającą się Barwinę i podstąpiła z nią ku drzwiom. Lilja znać pozostać chciała, aby skorzystać z ich odprawy, lecz Mieszko ręką drzwi jéj wskazał także i posłuszna niewiasta głowę spuściwszy, powoli, gniewna, zapłoniona, musiała wyjść za Różaną.
W sieni słychać jeszcze było głosy kłótliwe, które się powoli oddalały i zmieniły w gwar niewyraźny. W téj chwili Stogniew się ukazał w progu. Spojrzał na pochmurne pańskie oblicze i nie śmiał ust otworzyć.
— Na Peruna! — zawołał Mieszko. — Całe chyba to stado precz rozegnać potrzeba, zamiast pociechy i spoczynku, waśń tylko i męka z niemi.
Ręką groźnie zamachał w powietrzu.
— Do Peruna! te białogłowy z ich językami! powtórzył.
Stogniew zdawał się czekać na rozkazy, ale Mieszko się zadumał, i zbył go posępném wejrzeniem.









  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – się.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast kropki winien być przecinek.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.