Ha, więc tak! Wszyscy ci radośni marynarze, Pochłonięci ogromem oceanów fali, Odjeżdżali bez troski w błękitnym obszarze I umarli — zupełnie tak, jak odjeżdżali.
Trudno. To fach. Umarli, wierni bracia cechu. Każdy ze swą manierką na sercu. W uśmiechu. Zmarli? — Ech, gdzie na morzu im szukać Kostuchy?
Oni — poszli — porwani szaleństwem otchłani, Czy skrzydłem zawieruchy.
Wicher na morzu... Czy to — śmierć? — Stargane żagle Łopocące w bałwanach — to się zwie: zagrodzić. Postrzał wód — i najwyższy las masztowy, nagle Drgający wpłask na fali, — a to jest: dno zbrodzić.
Zbrodzić dno. Zważcie słowo. Wasz zgon jest zbyt blady.
Czemże jest, tam na brzegu, śród ludzkiej gromady, — Czem jest, — wobec wielkiego uśmiechu gorycze Marynarza, co walczy?! Hej! z drogi im! gorze! Stara, zwietrzała maro! Mor zmienia oblicze: Morze.
Topielcy? Nie! Topielców kryją słodkie wody. Poszli! Nawet ten chłopak okrętowy młody Ze wzgardą w oku, wargą, którą kląć się sili, Plując śmiertelną pianą w morskiej piany łono, Wszyscy oni tak piją czarę morza słoną, Jakby manierkę swą pili.
To nie sześć stóp cmentarza, szczury i robaki: Oni — na łup rekinom! Dusza marynarzy, Zamiast sączyć się w rolę z waszymi ziemniaki, — W oddechu fali się waży.
Słuchajcie! O, słuchajcie ryku zawieruchy! To ich rocznica: Często na morzach się święci. Ostaw, poeto, śpiew twój oślepły i głuchy. Wichr de profundis wyje ich pamięci.
Niechże się toczą w bezmiar obszarów dziewiczych Nadzy i zzieleniali... Bez ćwieków, wieka, sosny szczap i świec gromniczych. Niechże się — obszarnicy — toczą w bezmiar fali. —