Lekarz wiejski/Rozdział V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Honoré de Balzac
Tytuł Lekarz wiejski
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1881
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Helena Janina Pajzderska
Tytuł orygin. Le Médecin de campagne
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



ROZDZIAŁ V.

Elegie.



Skończywszy opowiadanie, Benassis zauważył na twarzy swego słuchacza wyraz tak frasobliwy, iż go to uderzyło. Pewien, że go wywołały smutne jego dzieje, zaczął sobie prawie wyrzucać, iż zmartwił poczciwego wojaka i rzekł:
— Ależ, kapitanie Bluteau... Moje nieszczęścia...
— Nie nazywaj mnie pan kapitanem Bluteau — zawołał Genestas przerywając lekarzowi i wstając raptem, w sposób zdradzający wewnętrzne niezadowolnienie. — Nie ma tu wcale kapitana Bluteau, a ja jestem łajdak i koniec!
Benassis z podziwem patrzył na Genestasa, który biegał tam i napowrót, po salonie jak bąk, co wpadłszy nieostrożnie do pokoju, szuka miejsca, którędyby się mógł wydostać.
— Ależ, kimże pan jesteś? — zapytał Benassis.
— A otóż to właśnie — odparł komendant zatrzymując się przed lekarzem, na którego nie śmiał oczu podnieść.
— Oszukałem pana — mówił daléj zmienionym głosem. — Pierwszy raz w życiu skłamałem i jestem porządnie ukarany, bo nie mogę już panu wyjawić powodu ani moich odwiedzin, ani tego przeklętego szpiegostwa. Odkąd, że tak powiem, przejrzałem duszę pana, byłbym wolał dostać policzek, niż słyszéć, jak mnie nazywałeś kapitanem Bluteau. Pan możesz mi to szalbierstwo darować, ale ja, Piotr-Józef Genestas, któryby nawet dla uratowania życia przed sądem wojennym nie skłamał, ja sobie tego nigdy nie przebaczę.
— Więc to pan jesteś komendantem Genestasem — zawołał Benassis powstając żywo i biorąc rękę starego żołnierza, którą serdecznie uścisnął. — A! panie kochany! tak jak to niedawno utrzymywałeś, byliśmy przyjaciołmi nie znając się jeszcze. Pragnąłem gorąco poznać pana, po tém, co mi o tobie pan Gravier opowiadał. Nazywał cię mężem, godnym zająć miejsce w wizerunkach Plutarcha.
— Nie godzien jestem ani Plutarcha, ani pana — odpowiedział Genestas — i chętnie-bym się wybił. Trzeba mi było wyznać panu poprostu swoję tajemninę[1]. Ale nie! mnie się zachciało przyjść tu pod maską i wybadywać pana. Teraz wiem, że powinienem milczéć. Gdybym postąpił otwarcie, sprawiłbym panu przykrość, a niech mnie Bóg broni, bym sobie najlżejszy twój smutek miał do wyrzucenia.
— Ależ nie pojmuję cię, komendancie.
— Zostawmy rzeczy tak, jak są. Nie jestem wcale chory, spędziłem miły dzień w towarzystwie pana i pojadę sobie jutro. A gdy pan zawitasz kiedy do Grenobli, znajdziesz tam jednego przyjaciela więcéj, i to przyjaciela nie na żarty. Wszystko co do Piotra-Józefa Genestasa należy: i jego kieska, szabla i krew jest na pańskie usługi. Zresztą nie rzuciłeś pan ziarna na skałę. Gdy dostanę emeryturę, zagrzebię się w jakiéj dziurze, zostanę tam merem i będę się starał naśladować pana. Brak mi pańskiéj wiedzy, będę się więc uczył.
— Masz pan słuszność. Właściciel, który pracuje nad wykorzenieniem pomyłki w eksploatacyi swojéj posiadłości, oddaje krajowi takie same usługi, jak najlepszy lekarz; i jeśli ten uśmierza cierpienia pojedyńczych ludzi, tamten goi rany ojczyzny. Ale, wyznaję, iż mnie pan szczególnie zaciekawiłeś. Czy mogę ci być w czém użytecznym?
— Użytecznym — powtórzył komendant wzruszonym głosem. Mój Boże! kochany panie, to, czego chciałem żądać od pana, jest prawie niepodobieństwem! Widzisz pan, wielu już ludzi na tamten świat wyprawiłem; ale można zabijać na wojnie, a swoją drogą miéć dobre serce, to téż, choć się takim szorstkim wydaję, umiem jeszcze pewne rzeczy odczuć, zrozumiéć.
— Ależ mów pan.
— Nie! nie chcę panu dobrowolnie sprawiać przykrości.
— O! komendancie! ja wiele znieść potrafię.
— Panie! — rzekł Genestas ze drżeniem — tu chodzi o życie dziecka!
Czoło Benassisa zmarszczyło się nagle, ale dał znak Genestasowi, aby mówił daléj.
— O życie dziecka — ponowił komendant — które może być jeszcze uratowaném przy ciągłych i troskliwych staraniach. Ale gdzież znaléźć lekarza, zdolnego poświęcić się wyłącznie jednemu tylko pacyentowi? Ma się rozumiéć, że nie w mieście! Słyszałem o panu, jako o nieocenionym człowieku, ale lękałem się wszelako, aby te pochwały nie były przesadzone i bym się na ich lep wziąć nie dał. Postanowiłem tedy, sam zbadać tego pana Benassisa, o którym mi tyle pięknych rzeczy prawiono, zanim mu mego malca powierzę. Teraz...
— Dosyć — przerwał lekarz. — Więc to jest pańskie dziecko.
— Nie, mój kochany panie, nie! Aby panu wytłómaczyć tę tajemnicę, musiałbym opowiedziéć ci całą historyą, w któréj nie gram roli zbyt pięknéj; ale pan odsłoniłeś mi swoję przeszłość i ja téż przed tobą moję odsłonić mogę.
— Poczekaj komendancie — rzekł lekarz wołając na Jacentę, aby mu herbatę podała. — Widzisz pan, wieczorem, gdy wszyscy zasypiają, ja spać nie mogę. Smutki moje i wspomnienia opadają mnie, przygniatając swoim ciężarem: usiłuję się więc otrząsnąć z nich za pomocą tego napoju. Sprowadza mi on rodzaj oszołomienia nerwowego i sen, bez któregobym żyć nie mógł. — Cóż! nie dasz się pan na filiżankę namówić?
— Nie — odparł Genestas — wolę już pańskie wino.
— Jacento! — rzekł Benassis do wchodzącéj służącéj. — Przynieś proszę wina i biszkoptów.
— Podchmielimy sobie na noc — dodał zwracając się do gościa.
— Ten napój musi szkodzić panu na zdrowiu — rzekł ten-że.
— Sprawia mi straszne podagryczne bóle, ale nie byłbym w stanie pozbyć się tego nawyknienia; jest mi ono zbyt słodkiém, bo mi daje co wieczór parę chwil takich, podczas których życie mi nie cięży. No! słucham pana! Opowiadanie twoje zatrze może silne wrażenie wspomnień, jakie przed chwilą wywołałem.
— Po odwrocie z Moskwy — zaczął Genestas, stawiając pustą szklankę na kominku — batalion mój zatrzymał się w małém polskiém miasteczku. Pokupowaliśmy tam konie na wagę złota, jak to mówią, i kwaterowaliśmy tam aż do powrotu cesarza. A no dobrze. Ale muszę panu powiedziéć, że miałem wtedy przyjaciela. Podczas odwrotu nieraz on poświęceniem swojém uratował mi życie; krótko mówiąc był dla mnie jak brat najlepszy, a nazywał się Renard i był sierżantem. Mieszkaliśmy razem w domu, a raczéj w szczurzéj norze, z drzewa skleconéj, gdzie trudno-by było konia postawić, a gdzie się cała rodzina mieściła. Chałupina ta należała do żydów, którzy w niéj trzydzieści sześć handlów naraz prowadzili; zwłaszcza ojciec całéj téj gromady, stary, przebiegły żyd, doskonałe na naszych nieszczęściach interesa robił. Ci ludzie żyją w niechlujstwie, a umierają w złocie; taka to już ich natura. Całe to żydowskie gniazdo mieściło się w jednéj izbie, brudnéj, stęchłéj, wilgotnéj. Dzieciaków tam było co nie miara, a między niemi dziewczyna, piękna, jak żydówka, kiedy jest czysta i nie ruda. Miało to siedemnaście lat, oczy czarne jak aksamit, rzęsy czarne niby ogony szczurów, włosy błyszczące, gęste, że aż ochota brała poigrać z niemi, a białe było przytém jak śnieg, jedno z drugiém piękność skończona i basta! Pierwszy raz zobaczyłem to śliczne stworzenie wieczorem, kiedy wszyscy myśleli, że śpię, a ja sobie z fajką w gębie spokojnie po ulicy chodziłem. Spojrzałem od niechcenia w okno tych żydów i widzę chmarę bachorów, matkę, ojca... wszystko to jadło kolacyę. Przypatrzywszy się bliżéj, mimo dymu, jakim stary żyd kurząc knaster całą izbę napełniał, dostrzegłem tę dziewczynę, co świeciła między niemi jak nowa sztuka złota wśród wytartych i zaśniedziałych miedziaków. Ja, mój kochany panie, nie miałem nigdy czasu zastanawiać się nad miłością; przecież gdym ujrzał tę dziewczynę, zrozumiałem, że dotychczas tylko ulegałem ciału, a teraz wszystko się we mnie poruszyło i głowa i serce. Zakochałem się więc od stóp do głów, dyabelnie. Stałem na ulicy, paląc fajkę i patrząc na moję żydówkę, dopóki nie zgasiła świecy i nie położyła się spać. Ale ja, ani zmrużyć oka nie mogłem, tylko wałęsałem się po mieście, paliłem i dumałem. Pierwszy raz wtedy przyszło mi na myśl ożenienie. Zrana osiodłałem konia i, aby ochłonąć trochę, uganiałem się parę godzin po polach jak wściekły, nie uważając, iż prawie ochwaciłem człapaka... Genestas zatrzymał się tu trochę, i patrząc z niepokojem na nowego swego przyjaciela wymówił: — Daruj mi, Benassis, nie jestem oratorem, gadam to, co mi na koniec języka przyjdzie; gdybym był w salonie, krępowałbym się może, ale z tobą na wsi...
— Mów dalej, komendancie — rzekł lekarz.
— Gdym powrócił do domu, zastałem Renarda bardzo zafrasowanego. Myślał, że mnie kto zabił w pojedynku, i czyścił już pistolety, by zadrzéć z tym, co mnie na tamten świat wyprawił. Taki to był gracz. Nie zwlekając zwierzyłem mu się z mojéj miłości. Że Renard rozumiał szwargotanie tego tałałajstwa, prosiłem go zatém, aby mi dopomógł w porozumieniu się z ojcem i matką i w zawiązaniu stosunków z Judytą. Nazywała się bowiem Judyta. Przez dwa tygodnie byłem najszczęśliwszym z ludzi, bo rodzice mojéj pięknéj żydóweczki zapraszali nas co wieczór na kolacyę. Pan znasz się na tych rzeczach, nie będę cię nudził opisém mojéj miłości, ale jeżeli nie lubisz palić tytoniu, to nie zrozumiesz nigdy, jakiego się doznaje przyjemnego uczucia, gdy się ćmi spokojnie lulkę w towarzystwie przyjaciela i przyszłego teścia, patrząc na swoję księżnę. Miła to rzecz, na honor. Ale muszę panu powiedziéć, że Renard był to paryżanin i jedynak bogatych rodziców; ojciec jego, prowadzący na wielką skalę handel korzenny, wykształcił syna na notaryusza, ale konskrypeya przyszła i trzeba było pożegnać się z kałamarzem. Zresztą mundur leżał jak ulany na tym chłopcu, co miał jeszcze twarzyczkę delikatną jak u panienki i umiał się wszystkim przypodobać. W nim się téż rozkochała Judyta, a o mnie dbała jak koń o pieczone kurczęta. I gdy ja, jak waryat jaki patrzyłem na nią i wędrowałem po księżycu, mój Renard, nie napróżno nazwę lisa noszący, kopał dołki pode mną, i tak się dobrze porozumiał z dziewczyną, że się pobrali, tak o to, bez żadnych ceremonij, na któreby zbyt długo czekać im przyszło. Obiecał ją jednak poślubić według praw francnzkich, gdyby ich małżeństwo unieważnić chciano. I unieważniono z pewnością, bo we Francyi pani Renard stała się panną Judytą. Gdybym był wiedział o tém, byłbym zabił mego Renarda, nie dawszy mu nawet zipnąć, ale ojciec, matka, córka i ten łotr mój przyjaciel, wszystko się to układało ze sobą pokryjomu jak złodzieje na jarmarku. I podczas gdy ja paliłem fajkę i uwielbiałem Judytę jak świętość, pan Renard układał schadzki i robił swoje aż miło. Tobie, pierwszemu i ostatniemu, kochany panie, opowiadam tę historyą, którą podłością nazywam; nieraz myślałem nad tém, jakim się to dzieje sposobem, że człowiek, któryby umarł ze wstydu, gdyby sobie sztukę złota przywłaszczył, kradnie żonę, szczęście, życie swego przyjaciela bez żadnego skrupułu. Tak tedy, moje ptaszki kochały się i gruchały jak tego potrzeba, a ja wciąż wieczorami patrzałem w Judytę jak w obraz i jak jaki głupiec robiłem do niéj słodkie oczy, odpowiadając na minki téj filutki, któremi mnie otumanić chciała. Ale pojmujesz pan, że im te szalbierstwa nie uszły na sucho. Doprawdy Bóg więcéj zważa na sprawy tego świata, niżeli nam się zdaje. Bo słuchaj pan tylko. Nadchodzi rok 1813, a z nim i nowa kampania. Rosyanie walą na nas i otaczają ze wszech stron. Pewnego pięknego poranku przychodzi rozkaz, abyśmy się stawili na polu bitwy pod Lützen o naznaczonéj godzinie. Cesarz wiedział dobrze, co robił, nakazując szybki wymarsz. Rosyanie zatarasowali nam drogę. W dodatku pułkownik nasz zabałamucił się żegnając jakąś Polkę o pół ćwierci mili od miasta mieszkającą, i stało się, że awangarda kozaków zacapiła go tuż na wychodném. Starczyło nam zaledwie czasu na tyle, by dosiąść koni i uszykowawszy się przed miastem wyciąć Rosyanom szarżę kawaleryi, a to dla odpędzenia ich i otworzenia sobie drogi do wymknięcia się nocą. Nacieraliśmy na nich przeszło trzy godziny i dokazywali cudów. Podczas gdyśmy się bili, furgony nasze i amunicya szły naprzód. Mieliśmy ogromną moc artyleryi i wielki zapas prochu niezbędnie potrzebny cesarzowi, trzeba mu więc go było dostarczyć za jakąbądź cenę. — Śmiały nasz opór powstrzymał trochę Rosyan, którzy myśleli, że nas cała armia podtrzymuje. Ale dowiedziawszy się, że mają tylko batalion kawaleryi i niedobitki piechoty przed sobą, natarli ku wieczorowi tak silnie, że aż nam się gorąco zrobiło, i kilku nigdy już z téj łaźni nie wyszło. Ja z Renardem byłem w pierwszym szeregu i widziałem go, jak się bił dzielnie strzelając i nabijając broń bez wytchnienia; zdawało się, że jakaś dyabelska siła weszła w niego, a to wszystko ztąd, że myślał o pięknéj żonie. Dzięki jemu, mogliśmy się dostać napowrót do miasta, które nasi chorzy do obrony uszykowali, ale Boże zmiłuj się, co to była za obrona. Ja i Renard wchodzimy ostatni w miasto, aż tu kilku kozaków zagradza nam drogę. Przebijamy się, jak możemy. Jeden z tych dzikich już miał mnie na swoję pikę nasadzić; Renard to widzi, rzuca się pomiędzy nas; koń jego, piękna bestya, dostaje w brzuch lancą i pada pociągając za sobą Renarda i kozaka. Ja to widząc, zabijam kozaka, porywam Renarda za ramiona, kładę go przed sobą na konia w poprzek, niby wór ze zbożem i daléj w drogę. Żegnaj mi, kapitanie, wszystko już skończone — powiada do mnie Renard. Nie — mówię — trzeba zobaczyć! Byliśmy już w mieście; zsiadam więc z konia i kładę Renarda na troszce słomy pod ścianą jakiegoś domu. Miał głowę strzaskaną, mózg mu się z włosami pomięszał, a przecież mówił! O! bo to był zuch nielada. Kwita między nami — rzekł — dałem ci życie, a wziąłem Judytę. Opiekuj się nią i jéj dzieckiem, jeżeli je miéć będzie. Zresztą ożeń się z nią. — Panie! w pierwszym napadzie wściekłości zostawiłem go jak psa, ale gdy trochę ochłodłem, wróciłem. Już nie żył. Kozacy podpalili miasto tymczasem. Przypomniałem sobie Judytę i pobiegłem jéj szukać. Porwałem dziewczynę na konia i dzięki szybkości téj poczciwéj bestyi dognałem batalion, który już był odwrót urządził. Stary żyd wraz ze swoją rodziną przepadł gdzieś jak kamień w wodę, Judyta tylko czekała na Renarda. Ma się rozumiéć, nie powiedziałem jéj nic na razie. Tak więc, wśród wszystkich klęsk kampanii 1813 roku, trzeba mi było myśléć o téj kobiecie, dawać jéj wygodę, pielęgnować, i sądzę, że się nawet nie spostrzegła, w jak opłakanym byliśmy stanie. Zawsze tak manewrowałem, aby ją miéć o dziesięć mil przed nami ku Francyi. Wreszcie powiła chłopca wtedy, gdyśmy się bili pod Hanau. Byłem ranny w téj rozprawie, co mnie zniewoliło przeleżéć w Strasburgu resztę kampanii. Gdyby nie ten smutny wypadek, byłbym przeszedł do gwardyi grenadyerów, bo cesarz dał mi właśnie awans. Ale, trudna rada, trzeba było kawęczéć w Strasburgu, gdzie także znajdowała się Judyta. Wylizawszy się jako-tako z rany, wróciłem do Paryża, mając na karku kobietę, dziecko, które nie było mojém, a w dodatku trzy żebra złamane. Pojmujesz pan, iż mój żołd to nie były złote góry. Ojciec Renarda, obrzydliwy sknera, ani chciał słyszéć o synowéj, stary żyd przepadł, jak mówiłem; Judyta umierała ze zmartwienia. Pewnego poranku, gdy mi z płaczem zmieniała bandaże, rzekłem do niéj: — Judyto! twoje dziecko zgubione. — I ja także — odparła. — Ba! rzekłem — postaramy się o potrzebne papiery, ożenię się z tobą i uznam za swoje dziecko... Nie mogłem dokończyć. A! panie kochany! można zrobić wszystko za takie spojrzenie umierającéj, jakiém mi podziękowała Judyta. Poznałem, że kocham ją jeszcze, i od téj chwili przywiązałem się do jéj malca. Podczas gdy papiery były w drodze wraz z rodzicami Judyty, którzy się jakoś raptem odnaleźli, biedna kobieta dogorywała przy mnie. Na dwa dni przed śmiercią zdobyła się na tyle siły, że podniosła się z łoża, wystroiła, odprawiła wszystkie potrzebne ceremonie, podpisała wszystkie papiery, a gdy dziecko jéj miało już nazwisko i ojca, położyła się na śmierć spokojnie, ja ucałowałem jéj ręce i czoło; zamknąłem powieki i tak się moje wesele skończyło. Nazajutrz kupiłem kawałek gruntu, gdzie ją pogrzebano, a sierotkę oddałem na mamki podczas kampanii 1815 r. Odtąd opiekuję się tym smarkaczem, jakby był własnym moim synem; dziadek jego jest zrujnowany i jak opętaniec lata z Persyi do Rosyi wraz ze swoją famułą. Być może, iż zrobi jeszcze majątek, bo podobno znał się na handlu drogiemi kamieniami. Oddałem mego wychowańca do kolegium, ale w ostatnich czasach tak się tam męczył nad matematyką, by wejść do szkoły politechnicznéj, że biedak rozchorował mi się na dobre. Słabe ma bardzo piersi. Jak doktorzy paryzcy mówią, można-by go jeszcze uratować, gdyby go wysłać w góry i oddać pod rozumną, troskliwą opiekę lekarza, który-by się nim szczerze zajął. Pomyślałem więc o panu i przybyłem tu na rekonesans pańskiego usposobienia i trybu życia. Ale skoro wiem, jak rzeczy stoją, nie zdecydowałbym się narzucić panu tak ciężkiego zadania, pomimo że już jesteśmy przyjaciołmi na całe życie.
— Komendancie — rzekł Benassis po chwilowém milczeniu — przywieź mi dziecko Judyty. Bóg chce zapewne, abym jeszcze przez tę ostatnią próbę przeszedł; niech się więc dzieje Jego wola. Cierpienia moje ofiaruje Temu, którego syn śmierć krzyżową poniósł. Zresztą doświadczyłem bardzo słodkich wzruszeń podczas opowiadania pana; nie jest-że to pomyślną wróżbą?
Genestas uścisnął żywo obie ręce Benassisa, nie mogąc powstrzymać łez, które zwilżyły jego oczy i spadły na smagławe policzki.
— Czy zatrzymamy to w tajemnicy? — zapytał.
— Tak, komendancie. Ale, cóż to, nie pijesz wina?
— Nie mogę. Już i tak jestem jakby pijany.
— Kiedyż więc mi go przywieziesz?
— Choćby jutro. Jest on już od dwóch tygodni w Grenobli.
— Dobrze zatém. Jedź pan jutro rano do Grenobli i powracaj, oczekiwać cię będę u Gabryni i zjemy u niéj śniadanie we czworo.
— Niech i tak będzie — odparł Genestas.
Obaj przyjaciele udali się na spoczynek, życząc sobie nawzajem dobréj nocy. Przedtém jednak, gdy Benassis wchodził już do swego pokoju, Genestas postawił świecę na oknie w sieni i zbliżył się do lekarza.
— Do pioruna — zawołał z naiwném uniesieniem — nie rozstanę się z panem nie powiedziawszy ci, iż jesteś trzecim z kolei człowiekiem, który mi dał do zrozumienia, że tam w górze jest cóś! I ukazał ręką niebo.
Benassis odpowiedział na to tylko pełnym melancholii uśmiechem i ścisnął serdecznie dłoń, którą mu Genestas podawał.
Nazajutrz jeszcze przed świtem komendant pojechał do Grenobli, a około południa był już z powrotem na gościńcu wiodącym z miasta ku górze, na któréj mieszkała Gabrynia. Genestas jechał tym razem nie konno lecz w wózku o czterech kołach, odkrytym i lekkim, w jednego konia zaprzężonym, jakich pełno spotyka się w górzystych tych okolicach. Towarzyszył mu chłopiec chudy i wątły, wyglądający na lat dwanaście najwyżéj, choć już szesnasty rok zaczynał. Zanim wysiedli, Genestas obejrzał się dokoła, w nadziei iż ujrzy jakiego wieśniaka, któryby się podjął odprowadzić wózek do domu Benassis’a; ścieżka bowiem prowadząca do mieszkania Gabryni była tak wazką, że podjechać nią było niepodobna Przechodzący przypadkiem stróż polowy wybawił z kłopotu komendanta, który wraz z przybranym swoim synem zaczął się wspinać piechotą ku miejscu schadzki z lekarzem.
— No, jakże Adziu? nie chciałbyś tak z jaki rok biegać po tych górach; nauczyć się strzelać, jeździć konno, zamiast ślęczeć nad książkami? Patrz, jak tu ładnie!
Adzio objął dolinę spojrzeniem bladém, jak u chorego dziecka, i obojętném, jak zwykle u młodych chłopców, gdy idzie o piękności natury, których jeszcze nie pojmują; poczém rzekł nie przestając iść daléj.
— Jesteś bardzo dobrym, mój ojcze!
Genestasa dotknęła do żywego ta chorobliwa niedbałość i w milczeniu już odbył resztę drogi.
— Słownym jesteś, komendancie — zawołał Benassis podnosząc się z ławki, na któréj przed domem Gabryni siedział. Ale zobaczywszy Adzia, umilkł i usiadł napowrót, wpatrując się długo w jego bladą, zmęczoną trwarz[2], któréj piękne, wschodnie rysy nie uszły jego uwagi. Chłopiec ten, żywy obraz matki, wziął po niéj cerę nieco oliwkową i cudne czarne oczy o melancholijném inteligentném wejrzeniu. Wszystkie cechy piękności żydowsko-polskiéj łączyły się w téj głowie, puklami czarnych włosów pokrytéj i nazbyt rozwiniętéj w stosunku do wątłego ciała, które ją podtrzymywało.
— Czy dobrze sypiasz, moje dziecko? — zapytał Benassis.
— Tak, panie.
— Pokaż mi kolana.
Adzio, rumieniąc się, odwiązał podwiązkę i pokazał kolano, które lekarz starannie obmacał.
— Dobrze. A teraz mów, krzycz, krzycz mocno.
Adzio zaczął krzyczéć.
— Dosyć. Podaj mi ręce...
Chłopiec wyciągnął białe, miękkie jak u kobiety, błękitnawemi żyłkami zasnute ręce.
— W jakiém kolegium byłeś?
— Świętego Ludwika.
— Czy twój prowizor nie czytywał brewiarza po nocach ?
— Owszem, czytywał.
— Nie mogłeś więc zasypiać odrazu?
Adzio nie odpowiedział, ale Genestas odezwał się za to:
— Ten prowizor, to zacny ksiądz. On sam mi radził, abym chłopca z kolegium dla poratowania zdrowia odebrał.
— No! — rzekł Benassis, zatapiając przenikliwe spojrzenie w oczach Adzia. Jest jeszcze nadzieja! Zrobimy z niego człowieka. Będziem żyć razem, jak dwaj koledzy, mój chłopcze. Będziem wcześnie chodzić spać i wcześnie wstawać, jeździć konno. Tak, tak, komendancie; po kilku miesiącach nie poznasz swego syna. Gdy mu się żołądek naprawi, co przy odpowiedniém zastosowaniu mleka wkrótce nastąpić musi, wystaram mu się o pozwolenie na broń i polowanie, oddam go w ręce Butifera i będą obaj uganiać się za giemzami! Butifier będzie szczęśliwy! Ja go znam. Poprowadzi cię on, mój chłopcze, aż do Szwajcaryi, przez Alpy, po szczytach gór, po skałach, i za pół roku urośniesz na jakie ćwierć łokcia, będziesz rumiany, zdrów, silny i powrócisz do kolegium, aby się tam daléj kształcić i na człowieka wyrobić. Butifer jest uczciwym chłopcem; możemy mu powierzyć śmiało sumę potrzebną na opędzenie kosztów twoich podroży i polowań; odpowiedzialność, jaka na nim ciężyć będzie, utemperuje go choć na pół roku. Więc i on przy tém zyska.
Twarz Genestasa rozjaśniała się w miarę jak mówił lekarz.
— No, a teraz chodźmy na śniadanie. Gabrynia jest bardzo ciekawa zobaczyć cię — rzekł Benassis klepiąc zlekka policzki Adzia.
— Jakże więc? czy ma zagrożone piersi? — spytał Genestas odciągając lekarza na bok.
— Nie więcéj jak ja i ty, komendancie.
— Cóż mu jest zatém?
— Ech! — rzekł Benassis — niedobra chwila na niego przyszła, i to wszystko.
Gdy Gabrynia ukazała się na progu domu, Genestas z podziwem zauważył jéj ubiór pełen prostoty i zalotności zarazem. Nie była to już wczorajsza wieśniaczka, ale elegancka Paryżanka; spojrzenie, jakie na niego rzuciła, zmieszało go niezwykle. Spuścił oczy i utkwił je w orzechowym stole, na którym przygotowane były jajka, masło, ciasto pachnące, górskie poziomki. Gabrynia cały pokój przystroiła kwiatami, jakby dla pokazania, że dzień ten był dla niéj świątecznym. Na ten widok komendant doznał nieokreślonego uczucia, pozazdrościł téj górskiéj chatce jéj ciszy, woni i uroku, a na mieszkankę jéj zwrócił wejrzenie wyrażające wątpliwość i nadzieję i przeniósł je wnet na Adzia, któremu Gabrynia podawała jajka, krzątać się przy nim dla ukrycia swego zakłopotania.
— Kemendancie — rzekł Benassis — wiesz, za jaką cenę doznajesz tutaj gościnności. Musisz coś wojskowego opowiedziéć mojéj Gabryni.
— Trzeba naprzód pozwolić panu zjeść spokojnie śniadanie, ale potém...
— Bardzo chętnie — odparł komendant — ale pod warunkiem, że mi panna Gabrynia opowie także coś ze swéj przeszłości.
— Ależ, panie — rzekła, rumieniąc się — nic mi się nigdy nie wydarzyło takiego, co-by warte było wspomnienia. Może chcesz jeszcze kawałek tego ciasta ryżowego, kochaneczku? — dodała, widząc że Adzio nie miał już nic na talerzu.
— Proszę.
— Wyborne jest to ciasto — rzekł Genestas.
— Cóż pan dopiéro powiesz na jéj kawę ze śmietanką! — zawołał Benassis.
— Wolałbym przecież usłyszéć opowiadanie naszéj ładnéj gosposi.
— Źle się pan bierzesz do tego — rzekł lekarz. — Słuchaj, moje dziecko — dodał, zwracając się do Gabryni i ściskając jéj rękę — ten oficer, którego tu widzisz, kryje pod surową powierzchownością jak najlepsze serce i możesz z nim z całą swobodą pogawędzić. Zresztą mów lub nie, jak chcesz, nie będziemy nalegać na ciebie. Ale, jeżeli kiedy możesz być zrozumianą, to chyba przez te trzy osoby, z któremi jesteś w téj chwili. Opowiedz nam o twoich dawnych miłościach; nie zdradzisz tém obecnych tajemnic swego serduszka.
— Otóż i Marynka przynosi nam kawę. Gdy już panowie będziecie miéć wszystko, co potrzeba, rozpowiem wam o moich miłościach, jak mówi pan doktor. Ale pan komendant nie zapomni o swojéj obietnicy — dodała, rzucając Genestasowi spojrzenie skromne i wyzywające zarazem.
— Byłbym niezdolny do tego — odparł ten-że z uszanowaniem.
— Stając szesnaście lat — zaczęła Gabrynia — byłam zmuszoną, choć czułam się bardzo słabą, żebrać na gościńcach Sabaudyi. Sypiałam w Echelles, w żłobie pełnym słomy. Oberżysta, który mi dawał ten przytułek, był dobrym człowiekiem, ale żona jego nie cierpiała mnie i wymyślała mi od najgorszych. Przykro mi to było, boć przecie taka niegodziwa nie byłam; mówiłam pacierze rano i wieczór, nie kradłam, zgadzałam się z wolą bożą, a żebrałam, bo nie umiem nic robić, i byłam rzeczywiście bardzo chorą, zupełnie niezdolną do podniesienia motyki lub nawet do zwijania bawełny. Wkońcu żona oberżysty wypędziła mnie ze swego domu, a to z przyczyny pieska. Od najwcześniejszego dzieciństwa pozbawiona rodziców i krewnych, nie zaznałam nigdy spojrzeń życzliwych. Poczciwa matka Morin, która mnie wychowała, umarła; była dla mnie bardzo dobrą, to prawda, ale nie przypominam sobie już jéj pieszczot; zresztą biedna staruszka zapracowywała się w polu, nic więc dziwnego, że choć mnie lubiła i pieściła, uderzała mnie czasem łyżką po palcach, gdym zaprędko zupę z jéj miseczki zjadała. Biedna kobiecina! nie ma dnia, żebym się za nią nie modliła; niech jéj tam Bóg da szczęśliwsze życie niż tutaj, a zwłaszcza lepsze łóżko; bo pamiętam, że skarżyła się zawsze na niewygodę tapczanu, na którym sypiałyśmy razem. Nie moglibyście wyobrazić sobie, panowie, jak to jest okropnie, gdy się zbiera same tylko obelgi, odprawy i spojrzenia, co jak nożem przeszywają serce. Widywałam takich starych nędzarzy, którzy już sobie nic z tego nie robili; ale ja przywyknąć do tego nie mogłam. Każde ostre „nie“ do płaczu mnie pobudzało. Co-wieczór wracałam smutniejsza, dopiéro modlitwa uspokajała mnie trochę. Na całym świecie nie było ani jednéj takiéj istoty, któraby mi sercem za serce odpłaciła. Niebo mi się tylko przyjaźnie uśmiechało, to téż wtedy tylko czułam się szczęśliwą, gdy wiatr chmury pospędzał z obłoków, a one wisiały nade-mną takie czyste, błękitne! Kładłam się wtedy na ziemi i patrzyłam w nie długo, długo, i zdawało mi się, że jestem wielką panią, że się cała kąpię w tym błękicie, że się wznoszę co-raz wyżéj, wyżéj... i tak mi było błogo, tak już żadnego ciężaru nie czułam, jak ptaszek. Ale wracając do moich miłości, powiem panom, że oberżysta miał po swojéj suczce prześlicznego pieska. Było-to takie miłe, jakby coś rozumnego, białe z czarnemi łatkami; widzę go zawsze przed sobą. Stworzenie to przywiązało się do mnie, którą każdy odpychał. To téż kochałam je całą duszą. Zawsze mu najlepsze kąski dawałam, a gdy wieczorem wracałam do domu, to poczciwa psina wybiegała na moje spotkanie, skakała dokoła mnie, lizała ręce i nogi, nie wstydząc się moich łachmanów i patrzyła na mnie takiemi dobremi, wdzięcznemi ślipkami, że mi się aż na płacz zbierało. Ten mnie przynajmniéj kocha, myślałam, głaszcząc dobrego pudelka. W zimie sypiał u moich nóg. Tak mi było przykro patrzéć, gdy go bito, że przyzwyczaiłam go, aby kości po domach nie kradł, i na chlebie, co mu dawałam, poprzestawał. Gdy byłam smutna, stawał przede-mną, patrząc mi w oczy, jakby chciał powiedziéć: Nie martw się, biedna Gabryniu. Gdy jaki podróżny rzucił mi parę groszy, on biegł i podnosił je z kurzu. Codziennie odkładałam trochę pieniędzy, aby uzbierać pięćdziesiąt franków i odkupić go od ojca Manseau. Ale żona jego, widząc, że pies mnie tak lubił, chciała go także do siebie przynęcić; a trzeba panom wiedziéć, że to biedactwo cierpiéć jéj nie mogło. O, bo to mądre stworzenia! one zaraz przeczują złego człowieka. Miałam sztukę złota zaszytą w pasku od spódnicy, rzekłam więc do ojca Manseau: Mój kochany panie, chciałam panu ofiarować całoroczne oszczędności za pudelka, ale nim go żona pańska weźmie dla siebie, choć nic o niego nie dba, odprzedaj mi go pan za dwadzieścia franków. Nie, moje dziecko — odpowiedział mi na to — schowaj swoje dwadzieścia franków, niech mię Bóg broni, abym miał brać pieniądze od takich jak ty biedaków. Weź sobie pieska, a jeśli żona moja bardzo złościć się będzie — idź z Bogiem. Jakoż żona zrobiła mu taką scenę w domu o tego psa, jakby już nie wiem o co. I wiecie panowie, co jeszcze wymyśliła? Widząc, że pudel tak się do mnie przywiązał i że go sama miéć nie będzie, kazała go otruć. Biedactwo zdechło na moich rękach. O! Boże, jakże téż ja nad nim płakałam! Matka rodzona nie mogłaby więcéj dziecka jedynego żałować. Pochowałam go pod jodłą i, siadłszy na tym grobku, powiedziałam sobie, że nie mam już nikogo na tym świecie, że mi się nic nigdy nie uda, że będę zawsze sama, że już w niczyich oczach przyjaźni dla siebie nie zobaczę. Całą noc przesiedziałam tak pod jodłą, prosząc Boga, aby się nade-mną ulitował. Gdy rankiem na gościniec wróciłam, spotkałam tam dziecko dziesięcioletnie może, które rąk wcale nie miało. Bóg mnie wysłuchał, rzekłam w duchu, bo téż się nigdy tak gorąco, jak téj nocy do Niego nie modliłam. Wezmę w opiekę to dziecko, będziemy razem żebrać i może lepiéj się nam uda; będę miéć więcéj śmiałości, wyciągając rękę dla niego, niż dla siebie. Zrazu malec zdawał się zadowolnionym, bo téż robiłam wszystko, co chciał; dawałam mu, co miałam najlepszego, byłam jego niewolnicą, a choć mnie dręczył, zdawało mi się to zawsze milszém, niż być zupełnie samą. I cóż panowie powiecie! jak się tylko dowiedział, że miałam dwadzieścia franków w spódnicy, rozprół ją i ukradł mi sztukę złota, uzbieraną na opłacenie mego biednego pudla, a za którą chciałam potém kazać mszę odprawić. Dziecko bez rąk! to aż dreszczem przejmuje. Kradzież ta zniechęciła mnie do życia więcéj, niż wszystko do téj pory. Więc, myślałam sobie, nie mogę kochać nikogo i niczego, aby téj miłości nie opłakać gorzkiemi łzami. Pewnego dnia zobaczyłam ładny koczyk francuzki jadący ku wzgórzu Echelles. Siedziała w nim panienka piękna jak Najświętsza Dziewica w obrazku, a przy niéj młody panicz bardzo do niéj podobny. — Widzisz, jaka to ładna dziewczyna — rzekł on, rzucając mi sztukę srebrnéj monety. Pan Benassis tylko zrozumiéć może szczęście, jakiém mnie ten jedyny w życiu komplement napełnił; ach! ten panicz nie powinien był rzucać mi pieniędzy. Nie wiem doprawdy, co mi się wtedy stało, ale jakby jakąś niewidzialną siłą pędzona, zaczęłam biedz najkrótszemi ścieżkami ku skałom Echelles, wyprzedzając zwolna pod górę wspinający się powóz. Zobaczyłam znów pięknego panicza, który zdziwił się mocno, że mnie tam zastał, a ja byłam tak szczęśliwa, i tak mi serce biło!! Coś dziwnego pociągało mnie ku niemu. Domyślając się, że wysiądą przypatrzéć się kaskadzie Couz, zaczęłam biedz znowu, a gdy się tam powóz zatrzymał, zobaczyli mnie jeszcze raz przy drodze. Wtedy zaczęli mnie rozpytywać; nigdy nie słyszałam słodszego głosu nad głos tego panicza i jego siostry; bo to była jego siostra. Cały rok potém myślałam wciąż o nich, spodziewając się, że powrócą. Byłabym chętnie oddała połowę życia, by tylko tego podróżnika zobaczyć. Zdawał się tak dobrym, tak bardzo dobrym! Ale oto i wszystko, co mi się ważniejszego do dnia, w którym poznałam pana Benassis’a, zdarzyło. Nie wspominam o mojéj pani, która mnie wypędziła za to, że jéj starą balową suknię włożyłam. Co tam! litowałam się nad nią i przebaczyłam jéj z całéj duszy, a jeśli mam mówić otwarcie, to powiem, że uważałam się wtedy za coś lepszego od niéj, choć byłam żebraczką a ona hrabiną.
— No! — rzekł Genestas po chwili milczenia — jednak Bóg nie opuścił panny Gabryni, bo jéj tu teraz dobrze, jak rybce w wodzie.
Na te słowa Gabrynia spojrzała na Benassisa oczyma pełnemi wdzięczności.
— Chciałbym być bogatym! — rzekł komendant.
Po wykrzykniku tym długie zapanowało milczenie.
— Na pana komendanta teraz koléj! — odezwała się wreszcie Gabrynia z przymileniem.
— Owszem — rzekł Genestas, i tak zaczął: — W przeddzień bitwy pod Friedlandem, posłano mnie z raportem do kwatery generała Davousta. Spełniwszy polecenie, wracałem do mego biwaku, aż tu na zakręcie drogi spotykam się oko w oko z cesarzem. Napoleon patrzy na mnie:
— Jesteś kapitanem Genestas? — spytał. — Tak, najjaśniejszy panie. — Byłeś w Egipcie? — Byłem, najjaśniejszy panie. — Nie jedź daléj tędy — rzekł mi — ale weź się na lewo, będziesz prędzéj na miejscu. — Nie umiałbym opowiedziéć, z jaką dobrocią wypowiedział cesarz te słowa, on, który tyle miał na głowie, bo całą okolicę obiegał, aby plac boju rozpoznać. Opowiadam to zdarzenie dlatego, by wykazać, jaką-to pamięć miał Napoleon, a także pochlubić się, że byłem z tych, których twarze były mu znane. W 1815 r. wykonałem przysięgę. Gdyby nie ten błąd, byłbym może teraz pułkownikiem; ale nie chciałem zdradzać Burbonów, bo wtedy myślałem tylko o tém, że trzeba bronić Francyi i dosyć. Byłem szefem szwadronu grenadyerów w gwardyi cesarskiéj i choć mi rana dokuczała jeszcze nie żartem, kręciłem się jak mogłem w bitwie pod Waterloo. Gdy już wszystko przepadło, towarzyszyłem Napoleonowi do Paryża, a potém, gdy się udał do Rochefortu, poszedłem za nim, pomimo jego zakazu, bo miło mi było czuwać nad nim, by go w drodze jakie nieszczęście nie spotkało. To téż gdy przechadzał się tam nad brzegiem morza i zobaczył mnie o dziesięć kroków na straży stojącego: — No cóż, Genestasie — rzekł, przystępując do mnie — żyjemy jeszcze? — Słowa te jak mieczem przeszyły mi serce. A! ktobądź byłby go słyszał, musiałby zadrżéć od stóp do głowy. Wskazał mi ręką ten przeklęty statek angielski blokujący port, i rzekł: „Patrząc na to, żałuję, że-m się we krwi mojéj straży nie utopił“. Tak — powtórzył Genestas, patrząc na lekarza i Gabrynię — to są jego własne słowa. — Najjaśniejszy panie — rzekłem — panowie marszałkowie, którzy tobie samemu strzelać nie dali i w koczyk wsadzili, nie byli twemi przyjaciółmi. — Pójdź ze mną — zawołał żywo — rzecz jeszcze nie skończona. — Najjaśniejszy panie! — odparłem — poszedłbym chętnie i na koniec świata, ale mam dziecko sierotę, nad którém czuwać muszę; jestem związany. Tak więc, ten smarkacz Adzio przeszkodził mi iść na Świętą Helenę. — Patrz — rzekł mi cesarz — ja ci jeszcze nic nigdy nie dałem, bo nie byłeś z tych, co mają zawsze jednę rękę pełną, a drugą otwartą. Weź tę tabakierkę, która mi w ostatniéj kampanii służyła. Zostań we Francyi, bądź-co-bądź, jéj ludzi dzielnych potrzeba. Służ ojczyźnie i pamiętaj o mnie. Jesteś ostatnim Egipcyaninem z mojéj armii, którego na francuzkiéj ziemi oglądam. — I dał mi tabakierkę. — Każ wyryć na niéj: honor i ojczyzna — dokończył — bo te słowa streszczają w sobie dwie ostatnie nasze kampanie. Potém przyszli ci, którzy mu tu towarzyszyli, i razem z niemi spędziłem tak cały ranek nad morzem. Cesarz przechadzał się tam i napowrót nad brzegiem, był ciągle spokojny, tylko brwi marszczył czasami. Około południa osądzono, że niepodobna mu było puszczać się na morze; Anglicy wiedzieli o jego bytności w Rochefort, trzeba było albo oddać się im w ręce, albo cofnąć się w głąb’ Francyi. Straszny niepokój nas ogarnął, a każda minuta godziną się wydawała. Napoleon znajdował się między Burbonami, którzy-by go byli rozstrzelali, i Anglikami, którzy wcale nie są ludźmi honoru, jak tego dowiedli, rzucając na bezludną skałę nieprzyjaciela, który ich prosił o gościnność. Z téj plamy nie obmyją się nigdy, o! nie. Gdyśmy tak wszyscy byli potrwożeni, nie wiém już kto z cesarskiéj świty przedstawia mu porucznika Doret’a, marynarza, który przyszedł zaproponować Napoleonowi sposób dostania się do Ameryki. Jakoż w istocie był wtedy w porcie bryk państwowy i statek kupiecki. — Kapitanie — rzekł Napoleon — jakże się to stać może? — Najjaśniejszy pan — odparł Doret — wsiądzie na statek kupiecki, ja z kilku oddanemi tobie ludźmi wypłynę na bryku, wywiesimy białą flagę, zaczepiemy Anglików, damy ognia, a najjaśniejszy pan przedostanie się tymczasem niepostrzeżenie. — My z panem pójdziemy! krzyknąłem kapitanowi. Napoleon spojrzał po nas wszystkich. — Kapitanie Doret! — rzekł — zostań dla Francyi. Pierwszy to raz wzruszonym go widziałem. Poczém dał nam znak ręką i odszedł. Opuściłem także Rochefort, ale wprzód widziałem jeszcze jak wchodził na statek angielski. Napoleon był zgubiony i wiedział o tém. Znalazł się w porcie zdrajca, który za pomocą umówionych znaków powiadamiał nieprzyjaciela o obecności cesarza. Napoleon spróbował więc ostatniego środka, uczynił tak, jak zwykł był na polach walki postępować, poszedł sam do nich, nie czekając, aby oni do niego przyszli. A! nikt nie mógłby wystawić sobie rozpaczy tych, którzy go kochali.
— Gdzież jest owa tabakierka? — zapytała Gabrynia.
— U mnie w Grenobli, schowana w pudełeczku — odparł Genestas.
— Przyjdę ją tam zobaczyć, jeśli pan pozwoli. I pomyśléć, że pan ma coś, czego się cesarz dotykał! Czy miał piękną rękę?
— Bardzo piękną!
— Czy to prawda, że umarł? — zapytała. — Tylko proszę powiedz mi pan prawdziwą prawdę!
— Niestety! tak jest,
— Byłam tak małą w 1815 roku, że tylko kapelusz jego dojrzéć mogłam. I jeszcze o włos, co mnie nie zgnietli w Grenobli.
— Wyborna jest ta kawa ze śmietanką — rzekł Genestas, jakby chcąc zmienić przedmiot rozmowy. — Cóż, Adziu, podoba ci się tutaj? Będziesz odwiedzać pannę Gabrynię?
Chłopiec nie odpowiedział. Zdawało się, że nie śmie spojrzéć na młodą gosposię. Benassis oka z niego nie spuszczał, jakby go chciał do głębi duszy przeniknąć.
— Ma się rozumiéć, że będzie — rzekł. — Ale teraz wracajmy do domu, muszę jeszcze pojechać gdzieś konno. Podczas mojéj nieobecności porozumiesz się komendancie z Jacentą.
— Pójdziesz pani z nami — zwrócił się Genestas do Gabryni.
— Chętnie — odparła. — Mam nawet oddać coś Jacencie.
Poszli więc wszyscy ku domowi lekarza. Gabrynia, którą towarzystwo rozweseliło, prowadziła ich ubocznemi ścieżkami najdzikszą stroną góry.
— Panie komendancie! — rzekła po pewném milczeniu — pan mi nic o sobie nie powiedziałeś, a ja-bym tak chciała jakie wydarzenie z wojny usłyszéć. Lubię, gdy pan mówisz o Napoleonie, ale to takie smutne. Gdyby pan był tak dobry...
— Tak, tak — zawołał Benassis — opowiedz nam co przez drogę. Ale coś zajmującego, jak naprzykład o téj belce przy Berezynie.
— Bardzo niewiele mam wspomnień — rzekł Genestas. — Są ludzie, którym się wszystko możliwe i niemożliwe wydarza; co do mnie, nigdy bohaterem żadnéj historyi nie byłem. Ale oto jedyny wypadek, jaki mi się przytrafił: W 1805 roku, będąc jeszcze podporucznikiem, znajdowałem się wraz z wielką armią w Austerlitz. Zanim wzięliśmy Ulm, trzeba nam było stoczyć kilka potyczek, gdzie kawalerya tęgo się popisywała. Byłem wtedy pod rozkazami Murata, który się w kaszy zjeść nie dawał. Po jednéj z pierwszych bitew kampanii, owładnęliśmy okolicą, obfitującą w piękne posiadłości. Wieczorem, regiment mój rozłożył się w parku tuż przy pałacu gdzie mieszkała ładna i młoda hrabina. Ma się rozumiéć, idę ulokować się u niéj i zarazem przeszkodzić wszelkiemu rabunkowi. Wchodzę do salonu właśnie w chwili, gdy jakiś nicpoń sierżant mierzył do niéj z karabina, żądając od niéj tego, czego ta kobieta dać mu nie mogła, bo był brzydki jak sam dyabeł. Ja, nie wiele myśląc, podnoszę pałaszem karabin, kula uderza w lustro, a mój sierżant dostawszy ode-mnie w téj-że chwili porządne cięcie rozciąga się na ziemi jak długi. Na krzyk hrabiny i wystrzał wbiega służba i daléj na mnie. — Stójcie! — rzekła ona po niemiecku do tych, którzy mnie chcieli mordować — ten oficer uratował mi życie. Odstąpili zatém a hrabina dała mi piękną chustkę od nosa, chustkę haftowaną, którą mam jeszcze, i powiedziała mi, że będę miał zawsze schronienie na jéj ziemi, a gdybym doznał jakiego zmartwienia lub był w kłopocie, znajdę w niéj siostrę i przyjaciółkę; jedném słowem, naprawiła mi tysiąc miłych rzeczy. A była piękna i zgrabniutka jak pieścidełko. Jedliśmy razem obiad i nazajutrz byłem już w niéj rozkochany do szaleństwa, ale cóż, trzeba było ruszać daléj, by stanąć w szeregu pod Guntzburgiem. Opuściłem więc pałac, unosząc chustkę na sercu. Zaczyna się bitwa: Kule do mnie! — wołałem w duchu — och! mój Boże, czyż się żadna z pomiędzy tylu dla mnie nie znajdzie! Pragnąłem bowiem zostać rannym, ale tak w jakie poetyczne miejsce, naprzykład w ramię, by módz wrócić do pałacu i być tam pielęgnowanym, opatrywanym przez moję śliczną hrabinę. Rzucałem się więc jak wściekły na nieprzyjaciela. Gdzie tam! Kule jakby się uwzięły na mnie. Wyszedłem zdrów i cały z téj przeprawy; trzeba było iść daléj i pożegnać się z hrabiną. Ot i koniec.
W téj chwili téż stanęli u drzwi Benassisa, który zaraz wsiadł na konia i odjechał. Gdy powrócił, Jacenta, któréj Genestas polecił swego syna, już go była rozlokowała w pokoju pana Graviera. Ale jakże się zdziwiła, gdy lekarz rozkazał jéj wnieść proste łóżko na pasach do swojéj sypialni; a ton, jakim to rozporządzenie wydał, był tak stanowczy, że Jacenta sprzeciwić mu się nie śmiała. Po obiedzie komendant wrócił do Grenobli, zaspokojony ponownemi zaliczeniami Benassisa, co do rychłego wyzdrowienia Adzia.
W pierwszych dniach grudnia, w osiem miesięcy po tych odwiedzinach u lekarza, Genestas został mianowany pułkownikiem oddziału stojącego na kwaterze w Poitiers... Chciał właśnie powiadomić o tém Benassisa, gdy otrzymał od niego list donoszący mu o zupełném wyzdrowieniu Adzia.
„Chłopiec — pisał lekarz — wyrósł, zmężniał i ma się wyśmienicie. Przez te kilka miesięcy skorzystał tak z lekcyj Butifera, że strzela równie dobrze, jak nasz kontrabandzista; jest zresztą rześki i zwinny, niestrudzony z niego piechur i jeździec doskonały. Wszystko się w nim zmieniło. On, który mając lat szesnaście wyglądał niedawno na dwunastoletnie dziecko, teraz robi złudzenie dwudziestoletniego młodzieńca. Spojrzenie ma śmiałe i pewne. To już człowiek i człowiek, o którego przyszłości trzeba teraz pomyśleć“.
— Zapewne pojadę jutro do Benassisa i zasięgnę jego rady, co do zawodu, jaki byłby najodpowiedniejszy dla tego chłopca — rzekł sobie Genestas, idąc na pożegnalną ucztę, jaką mu koledzy wyprawiali, bo już tylko dni parę miał pozostać w Grenobli.
Gdy wrócił do domu, służący wręczył mu list, mówiąc, że posłaniec, który go przyniósł, bardzo długo czekał na odpowiedź. Choć oszołomiony licznemi toastami, jakie spełnił w przyjacielskiém gronie, Genestas poznał na kopercie pismo przybranego syna, a pewien, że zawiera ono prośbę o zaspokojenie jakiéjś fantazyi młodzieńczej, zostawił list na stole i dopiéro nazajutrz, gdy mu szampan z głowy wywietrzał, wziął się do czytania.
„Drogi mój ojcze“...
— A filut chłopak — rzekł do siebie Genestas — zawsze mi się przymila, gdy tylko czegoś potrzebuje.
„Dobry pan Benassis nie żyje...
List wypadł z rąk Genestasa, który dopiéro po bardzo długiéj przerwie zdołał go wziąć napowrót.
„Nieszczęście to przeraziło całą okolicę, i tém silniej na nas podziałało, że jeszcze w wilię tego strasznego dnia pan Benassis był zdrów zupełnie. Onegdaj, jakby przeczuwając swój koniec, poodwiedzał wszystkich chorych, nawet najdaléj mieszkających, rozmawiał z każdym, kogo spotkał, i każdemu powiadał: „żegnam cię, mój przyjacielu“. Około piątéj po południu powrócił według zwyczaju na obiad. Jacenta zauważyła, że był niezwykle czerwony, jakby siny, ale że było zimno, nie dała mu wody do moczenia nóg, co zawsze robiła, ile razy miał uderzenie krwi do głowy. To téż biedaczka od dwóch dni powtarza ciągle zalewając się łzami: „Gdybym mu była dała wody na nogi, żyłby do tej pory.“ Pan Benassis był głodnym, jadł dużo i był weselszym niż zazwyczaj. Śmieliśmy się ciągle, a nigdy go śmiejącym się nie widziałem. Po obiedzie około siódméj godziny, człowiek z Saint-Laurent du Pont, przyszedł prosić go do kogoś bardzo chorego. Pan Benassis rzekł do mnie: „Trzeba mi tam się udać, choć nie przetrawiłem jeszcze obiadu i nie lubię trząść się na koniu w takim stanie, zwłaszcza gdy czas jest zimny. To może zabić człowieka.“ Pomimo to pojechał. Piechur Goguelat przyniósł po dziewiątéj godzinie list adressowany do pana Benassisa. Jacenta zmęczona sprzątaniem poszła spać, oddawszy mi ów list i prosiła mnie, bym przygotował herbatę dla pana Benassisa przy ogniu, który się palił w naszym sypialnym pokoju, bo nocowaliśmy wciąż razem. Poszedłem więc na górę i czekałem jego powrotu. Kładąc list na kominku, spojrzałem na pieczęć pocztową i adres. List był z Paryża, a pismo wydało mi się kobiecém. Wspominam o tém z powodu ważnéj roli, jaką ten list w smutnym owym wypadku odegrał. Po dziesiątéj usłyszałem tentent konia a potém głos pana Benassisa mówiącego na dole do Mikołaja: — Psie zimno i niedobrze mi jakoś. — Czy może obudzić Jacentę? — zapytał Mikołaj. — Nie, nie — odpowiedział i wszedł na górę. — Przyrządziłem panu herbatę — rzekłem. — Dziękuję ci, Adziu — odparł uśmiechając się. — Był-to ostatni jego uśmiech. Zaraz potém zdjął krawat, jakby mu duszno było. — Gorąco tutaj — rzekł i rzucił się na fotel. — Przyszedł jakiś list do pana — odezwałem się po chwili. — Wziął list, spojrzał na adres i zawołał: — Boże mój! może jest wolną! — Potém pochylił głowę w tył i ręce mu się trząść zaczęły. Wreszcie postawił świecę na stole i rozerwał kopertę. Głos, jakim te zagadkowe słowa wykrzyknął, był tak przerażającym, że patrzyłem na niego uważnie, podczas gdy czytał i widziałem, jak mienił się i łzy mu do oczu nabiegały. Nagle — pada twarzą na ziemię; podnoszę go i widzę, że jest zupełnie siny. — Już po mnie — odezwał się, bełkocząc i czyniąc straszne wysilenie, aby powstać. — Puść mi krew prędko, prędko — krzyknął, chwytając mnie za rękę — Adziu, spal ten list. — I podał mi list, który rzuciłem w ogień. Zacząłem wołać Jacenty i Mikołaja, ale tylko Mikołaj mnie usłyszał, wszedł i pomógł mi położyć pana Benassisa na mojém łóżku. Kochany nasz przyjaciel nic już nie słyszał i nie widział, choć oczy miał otwarte. Mikołaj, jadąc konno po pana Bordier felczera, rozsiał przestrach po mieście i wnet wszyscy byli na nogach. Ksiądz Janvier, pan Dufau i ci, których znasz, kochany ojcze, przyszli najpierwsi. Pan Benassis był już prawie martwy, nie było już ratunku. Pan Bordier wypalił mu podeszwy u nóg, nie otrzymawszy nawet znaku życia. Był to zarazem atak podagryczny i gwałtowne uderzenie do mózgu. Przesyłam ci, drogi ojcze, wszystkie te szczegóły, bo wiem, z jaką przyjaźnią byłeś dla pana Benassisa. Co do mnie jestem bardzo a bardzo smutny. Mogę powiedziéć, że prócz ciebie, nikogo tak jak jego nie kochałem. Korzystałem więcéj z wieczornych z nim pogadanek niż z lekcyj, nad któremi w kollegium się biedziłem. Gdy nazajutrz rano wieść o jego śmierci rozbiegła się po miasteczku, stał się płacz, lament nie do opisania. Podwórze i ogród przepełnione były ludźmi; nikt tego dnia o robocie nie pomyślał, wszyscy sobie opowiadali, kiedy i gdzie widział kto po raz ostatni pana Benassisa, co on mu wtedy powiedział, co mu kiedy dobrego uczynił; najmniéj rozczuleni mówili za drugich, tłumy rosły z każdą chwilą, a każdy go chciał zobaczyć. Smutna ta wiadomość rozeszła się szybko po całéj okolicy i nie tylko mieszkańcy kantonu ale i dalszych miejscowości jedną myślą pchnięci zbiegali się na pogrzeb. Gdy się orszak żałobny utworzył, czterech najpoważniejszych w gminie starców poniosło trumnę do kościoła, ale ledwo z największym trudem uczynić to zdołali, bo około pięciu tysięcy osób poklękało na drodze, jakby podczas procesyi. Kościół nie mógł wszystkich pomieścić. Gdy się nabożeństwo zaczęło, nastała, pomimo płaczów, taka cisza, że głos dzwonka i śpiewy słyszéć było można na drugim końcu ulicy. Ale kiedy przyszło przenosić ciało na nowy cmentarz, który pan Benassis dla miasteczka otworzył, nie domyślając się, biedak, że pierwszy na nim pochowanym będzie, wtedy powstał wielki krzyk i narzekanie. Ksiądz Janvier łkając odmawiał modlitwy i nikt się nie znalazł, coby łez w oczach nie miał. Pochowano go wreszcie. Wieczorem tłumy się rozeszły, każdy wrócił do siebie roznosząc płacz i żałobę po całéj okolicy. Nazajutrz rano Gondrin, Goguelat, Butifer, stróż polowy i kilku innych zaczęli pracować nad usypaniem kopca nad grobem pana Benassisa, kopiec ten jest już skończony, ma wysokości przeszło dwadzieścia stóp, obkładają go teraz darniną i wszyscy w tém biorą udział. Oto są, drogi ojcze, wypadki ostatnich trzech dni. Pan Dufau znalazł testament pana Benassisa otwarty w jego biurku. Użytek, jaki ten zacny człowiek zrobił ze swego majątku, powiększył jeszcze, jeżeli to być może, przywiązanie, jakie dla niego miano, i żal z powodu jego śmierci. Teraz, drogi ojcze, oczekuję pana Butifera, który ten list zaniesie, odpowiedzi twojéj i dalszych twoich rozkazów. Czy ojciec kochany przyjedzie po mnie, czy mam się udać sam do Grenobli? Zastosuję się w tym względzie z całém posłuszeństwem do twoich chęci. Do widzenia, drogi ojcze. Całuję z uszanowaniem ręce twoje

Kochający syn
Adryan Genestas.

— No! trzeba mi tam jechać! — zawołał komendant.
Kazał sobie osiodłać konia i udał się w drogę, w jeden z tych poranków grudniowych, kiedy niebo zdaje się szarawą zasłoną pokryte, kiedy wiatr nie jest dość silny, aby mógł posępne mgły rozproszyć, które kłębią się dokoła ogołoconych z liści drzew i wilgotnych domów, nadając im smutny grobowy pozór. Gdy czas jest piękny, milczenie nawet jest wesołém, ale w pochmurny jesienny dzień cisza natury ma w sobie coś martwego. Mgła czepiając się gałązek spadała z nich w kształcie kropel, niby łzy żałobne. Pułkownik Genestas, któremu myśl o śmierci i boleść głęboka ściskały serce, odczuwał jeszcze bardziéj smutek natury. Mimowolnie porównywał błękitne wiosenne niebo i tę dolinę, którą tak piękną podczas pierwszej swéj podróży tędy oglądał, z ołowianemi obłokami i posępną nagością gór odartych z zieloności a nie odzianych jeszcze w białą szatę śniegu. Widok taki okropnym jest dla człowieka idącego na spotkanie świeżego grobu; Genestasowi ten grób zdawał się być wszędzie. Czarne jodły tu i owdzie sterczące na szczytach bardziéj jeszcze żałobny cień na całą dolinę rzucały; to téż ile razy objął ją spojrzeniem stary wojak, przychodziło mu na myśl nieszczęście ciążące nad osieroconym kantonem. Wkrótce przybył do miejsca, gdzie, w pierwszéj swéj podróży, pokrzepiał się filiżanką mleka. Ujrzawszy dym z komina chatki, w któréj wychowywały się dzieci szpitalne, przypomniał sobie żywo dobroczynną działalność Benassisa i postanowił wejść, by w jego imieniu dać jałmużnę biednéj kobiecie. Uwiązawszy konia do drzewa, otworzył drzwi bez stukania.
— Dzień dobry, matko! — rzekł do staréj, którą zastał siedzącą przy ognisku i otoczoną dziećmi — czy mnie poznajecie?
— O, poznaję, kochany panie! Przejeżdżaliście tędy wiosną i daliście mi dwa dukaty.
— Macie, matko! To dla was i dla dzieci.
— Dziękuję, złocisty paneczku! Niech was Bóg błogosławi...
— Nie mnie dziękujcie; zawdzięczacie te pieniądze panu Benassisowi.
Stara podniosła głowę i popatrzyła na Genestasa.
— Ach! — rzekła — choć on nam cały swój majątek zostawił i choć wszyscy jego dziedzicami jesteśmy, straciliśmy największe nasze bogactwo, bo on był błogosławieństwem tego kraju!
— Bądźcie zdrowi, matko! i módlcie się za niego — rzekł Genestas, uderzając z lekka dzieci szpicrutą.
Poczém wyszedł, odprowadzony przez starą i jéj drobiazg, dosiadł konia i pojechał daléj. Dostawszy się do miejsca, zkąd szeroka ścieżka wiodła pod górę ku domowi Gabryni, skręcił na nią, ale nie bez wielkiego niepokoju zobaczył, że drzwi i okiennice były pozamykane, jakby w domu pusto było zupełnie. Zawrócił więc znów na gościniec i tam spotkał starego wyrobnika Moreau, który szedł zwolna bez motyki ni żadnych innych narzędzi w świąteczném swém ubraniu.
— Dzień dobry, ojcze Moreau! — zawołał Genestas.
— Dzień dobry panu. A! coś mi się ochapia — rzekł stary po chwili milczenia. — Pan był przyjacielem świętéj pamięci naszego pana mera. Ot! czemu to Pan Bóg zamiast jego nie wziął do swojéj chwały takiego niedołęgi jak ja? Cóż ze mnie na świecie? Nic, a on tu był radością całego kantonu.
— Nie wiecie, mój ojcze, dlaczego nie ma nikogo u Gabryni?
Stary popatrzył w niebo.
— Która godzina, proszę pana? — zapytał. — Nie widać wcale słońca.
— Dziesiąta.
— Ha! to pewno poszła do kościoła albo na cmentarz. Chodzi tam codzień. Odziedziczyła po nim pięćset liwrów rocznie i dom na dożywocie, ale biedaczka o mało co nie zwaryuje z żalu.
— A wy, ojcze Moreau, gdzież to idziecie?
— Na pogrzeb Jasia, to był mój siostrzeniec. Biedactwo zmarło wczoraj. Ot tak! cherlało to, dopóki żył pan Benassis. Wszystko co młode umiera teraz — dodał Moreau wpół rubaszeie[3] wpół żałośnie.
Wjeżdżając do miasteczka, Genestas spotkał Gondrina i Goguelat’a uzbrojonych w motyki i szufle.
— No cóż! starzy kamraci! — krzyknął do nich — spotkało nas nieszczęście, straciliśmy go...
— To, to, mój oficerze! — odparł mrukliwie Goguelat — wiemy o tém dobrze. Idziemy po darninę na jego grób.
— Piękne to będzie życie do opowiadania — rzekł Genestas.
— Tak — odpowiedział Goguelat — to był, wyjąwszy bitwy, Napoleon naszéj doliny.
Przybywszy na probostwo, Genestas ujrzał przy drzwiach Butifera i Adzia rozmawiających z księdzem Janvier, który zapewne po odprawieniu mszy świętéj do siebie wracał. Jak tylko Butifer dostrzegł, że Genestas chce zsiadać, podbiegł przytrzymać mu konia, Adzio zaś skoczył na szyję ojcu, który choć wzruszony tym objawem przywiązania, nie dał tego poznać po sobie i rzekł tylko:
— Tam do licha, tęgi z ciebie chłopiec, mój Adziu, dzięki naszemu biednemu przyjacielowi. Nie zapomnę o twoim mistrzu, Butiferze.
— Ach, panie pułkowniku! — rzekł Butifer — weź mnie pan do swojego pułku. Od śmierci pana mera boję się sam siebie. On chciał, abym został żołnierzem... niech się stanie jego wola. Wiem, że mówił panu o mnie, więc może pan pobłażliwym dla mnie będzie.
— Zgoda, mój chłopcze! — odparł Genestas, uderzając go po ramieniu. — Bądź spokojny, postaram się dobrze cię umieścić.
— No i cóż, księże proboszczu — dodał, zwracając się do plebana.
— A! panie pułkowniku, jestem równie zmartwiony, jak wszyscy ludzie w kantonie, ale żywiéj jeszcze od nich czuję, jak niepowetowaną jest strata, którąśmy ponieśli. Ten człowiek był aniołem. Szczęściem, że umarł bez cierpień. Bóg dobroczynną ręką rozwiązał życie, które było jedném ciągłém dobrodziejstwem dla nas.
— Czy mogę cię prosić, księże proboszczu, abyś mi towarzyszył na cmentarz? Chciałbym go, że tak powiem, pożegnać.
Butifer i Adzio udali się także za Genestasem i proboszczem, którzy szli naprzód rozmawiając ze sobą. O paręset kroków za miasteczkiem, w blizkości małego jeziorka, pułkownik zobaczył obszerną przestrzeń kamienistego gruntu otoczoną murem.
— To cmentarz — rzekł ksiądz Janvier. — Trzy miesiące temu on pierwszy pomyślał o złych skutkach wynikających z sąsiedztwa cmentarzy tuż do kościoła przytykających i by zadosyć uczynić prawu, które je każe na miejsca oddalone od mieszkań przenosić, sam ten grunt gminie darował. Dziś chowamy tam dziecko; zaczniemy więc od pogrzebania na nim Cnoty i Niewinności. Czyż więc śmierć jest nagrodą? Czy Bóg, powołując do siebie dwie tak doskonałe istoty, daje nam tém do poznania, że w młodszym wieku idziemy ku niemu przez cierpienia fizyczne, w dojrzalszym przez cierpienia moralne? Ale patrz pan, oto jest wieśniaczy grobowiec, jakiśmy mu tu wznieśli.
Genestas ujrzał wtedy kopiec usypany z ziemi, wysoki na jakie dwadzieścia stóp; nagi on był jeszcze, ale brzegi jego już się zielenić poczynały pod pracowitemi rękami kilku mieszkańców. Gabrynia z twarzą ukrytą w dłoniach siedziała na kamieniach podtrzymujących podstawę ogromnego krzyża z jedliny, pokrytéj korą; na nim wyryte były ogromnemi literami następujące słowa:

D. O. M.
tu spoczywa
dobry pan benassis
ojciec nas wszystkich.
módlcie się za niego!

— Czy to ty, księże proboszczu, ułożyłeś ten napis? — zapytał Genestas.
— Nie — odparł ksiądz — położyliśmy tu wyrazy, które powtarzane były od szczytów tych gór aż do Grenobli.
Genestas przybliżył się do Gabryni, która nic nie widząc i nie słysząc tonęła we łzach, i, postawszy czas jakiś w milczeniu, rzekł do proboszcza:
— Gdy dostanę emeryturę, przyjdę tu spędzić z wami resztę dni moich.

Październik 1832 — lipiec 1833.


KONIEC.





  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – tajemnicę.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – twarz.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – rubasznie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Honoré de Balzac i tłumacza: Helena Janina Pajzderska.