Lekarz obłąkanych/Tom III/XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XVI.

Laurent słuchał tej dziwnej rozmowy z łatwem do zrozumienia zdziwieniem.
— A co to, marynarzu? — zapytał co to znaczy? dla czego każesz drzwi na klucz zamykać?
— Żeby nam nikt nie przeszkodził — odpowiedział Klaudjusz Marteau krótko i węzłowato.
— Któż u djabła mógłby nam przeszkodzić?
— Nie wiem, ale lepiej być ostrożnym na wszelki wypadek. Rozmowa nasza będzie krótką, ale niezmiernie ważną. Piotrek, podaj krzesło panu intendentowi... Niech pan raczy usiąść, panie Laurent.
Intendent zaintrygowany, ale nie obawiający się niczego, zastosował się do żądania.
Klaudjusz Marteau odebrał klucz od chłopaka i schował go pod poduszki.
— Teraz, chłopcze, stań przy oknie i ani mi się rusz nawet.
— Niech pan będzie zupełnie spokojny, panie Klaudjuszu.
— Jeżeli to żarty, mój przyjacielu — zawołał Laurent — to naprawdę trochę dziwne.
Nie, do pioruna! — odrzekł marynarz — to wcale nie są żarty, mój panie.
— Cóż to więc takiego?
— Zaraz się pan przekonasz.
— Spiesz się zatem, bo wiesz, że nie mam czasu.
— Do tysiąca fur beczek, i mnie się także spieszy; bądźże pan zatem cierpliwy, to wcale nie potrwa długo! Masz pan wyborny zegarek, panie Laurent! Wyjmij go pan z kieszeni i powiedz mi, która godzina.
— Dziesięć minut po czwartej — odpowiedział intendent, spojrzawszy na wskazówki.
Dziesięć minut po czwartej — powtórzył Klaudjusz — pozostaje mi zatem jeszcze godzina i trzydzieści cztery minuty, zanim wsiądę w pociąg paryski.
Laurent wyobraził sobie, że ex-marynarz musi mieć trochę gorączki.
— Co? wykrzyknął — co ty bredzisz?
— Mówię, że o piątej minut pięćdziesiąt cztery wsiądę na pociąg paryski, ażeby się znaleźć na stacji Saint-Lazare o siódmej minut pięć. Otóż potrzeba mi, aby szanowny Fabrycjusz Leclére, zacny nasz chlebodawca, nie dowiedział się, iż nie jesteśmy w Hawrze. Zrozumiałeś pan teraz?
Laurent wstał z krzesła.
— Kochany Klaudjuszku — rzekł pieszczotliwie — widzę ze smutkiem, że jesteś daleko bardziej chory, aniżeli przypuszczałem. Zwichnięcie spowodowało gorączkę, a gorączka bredzenie.
— Tak pan sądzisz?
— Pewny jestem.
— Mylisz się zatem, kochany panie Laurent, ja nie mam gorączki, ani maligny i zaraz panu tego dowiodę... Depesza, którą pan trzymasz w ręku i którą masz zanieść na telegraf, odejść nie może. Bądź pan łaskaw, podrzeć ją zaraz.
Intendent zmarszczył brwi groźnie. Zaczynał się niecierpliwić.
— Obiecałeś skończyć krótko, a przeciągasz do nieskończoności... Doktora zaraz ci przyślę... Potrzebuję powiadomić pana o tem, co zaszło, każ więc Piotrkowi drzwi otworzyć...
— O! co nie, to nie! — odpowiedział Klaudjusz.
— Zapominasz że jesteś okaleczony, żeś się nie zdolny bronić i że jeżeli mi się podoba, to ci klucz przemocą odbiorę... Nie chcę jednak żadnych gwałtów... Poraz drugi wzywam cię, abyś mi kazał drzwi otworzyć...
— Poraz drugi wzywam pana, ażebyś podarł tę depeszę...
— No, dosyć tego! zanadto nawet!... Dawaj klucz albo zawołam...
Klaudjusz odpowiedział na tę pogróżkę głośnym wybuchem śmiechu. Zrzucił prędko kołdrę, która go przykrywała po samą brodę, usiadł zupełnie ubrany na łóżku, a wyjąwszy z kieszeni rewolwer, odrzekł spokojnie:
— Nie radzę ci wołać za głośno, bo jeżeli tylko raz krzykniesz, jakem Klaudjusz Marteau, w łeb ci, jak psu, wypalę!
Laurent blady z oburzenia, zrozumiał teraz, że wpadł w zasadzkę, cofnął się w głąb pokoju i stanął przy ścianie.
— Boże!... Co to wszystko znaczy?
— A! nie spodziewałeś się tego, dobry panie Laurent! — odrzekł marynarz, — mówiłeś sobie: ten stary osieł Klaudjusz zmuszony będzie leżeć w łóżku przez cztery albo i pięć dni może, to właśnie na rękę panu Fabrycjuszowi, pragnącemu trzymać z daleka od Paryża tego bydlaka... Na nieszczęście ten głupiec jest równie sprytnym jak i wy, a może nawet sprytniejszym od was obu... W Bercy chciałeś mnie przecież spoić z rozkazu pana Fabrycjusza, żeby wyciągnąć mnie na słówka jeżeli się jednak nie mylę, to sam zostałeś kozłem ofiarnym w tej farsie.
— To prawdziwy djabeł — mruknął Laurent wytrzeszczywszy oczy — wie wszystko!...
— Możesz być pewnym, że wiem bardzo wiele — ciągnął Klaudjusz chociaż nie wiem jeszcze wszystkiego, ale poczekaj — nie napróżno bynajmniej powracam do Paryża...
— Więc ty nie masz zwichniętej nogi?...
— A to mi się podoba! — wykrzyknął Bordeplat, skacząc po pokoju, — to upadnięcie i wywichnięcie, to komedja tylko, mój poczciwcze! — Chcieliście wyprowadzić w pole starego marynarza?... O! nie doczekanie wasze! Pan Fabrycjusz boi się mnie, bo znam jego straszną tajemnicę nawet z Melun, dla której polecił ci, mnie upoić... Ale niedoczekanie wasze... nie ja, lecz ty się wygadałeś... Teraz ja się chcę dowiedzieć, co Rittner zrobił z panią Delariviére, z jej córką i z Matyldą Jancelyn... Widzisz, że mi już nie wiele pozostaje do zrobienia i jeżeli nie będziesz uległy! spokojny jak jagniątko, jeżeli nie zrobisz wszystkiego co zechcę, daję ci na to moje słowo honoru, że cię oskarżę, jako wspólnika Fabrycjusza Leclér’a...
— Co ty pleciesz Marteau... mój pan jest uczciwym człowiekiem, nie ma sobie nic do wyrzucenia!...
— To rozpatrzy i osądzi sprawiedliwość, mój gagatku!...
— Zresztą — ciągnął dalej intendent, któremu pot zimny wystąpił na czoło — ja nie wiem o niczem, nic a nic podłego nie zrobiłem...
Alboś jest głupcem, albo wspólnikiem!... Wybieraj — zawołał Klaudjusz. A tymczasem po raz ostatni ci powiadam, oddaj mi tę depeszę!
— Weź ją sobie!... wybełkotał Laurent w śmiertelnej trwodze.
Marynarz chwycił ćwiartkę papieru, rozwinął i głośno przeczytał: „Pan Fabrycjusz Leclére, ulica Longchamps. Neuilly, Paryż. — Zatrzymaliśmy się w Mantes. Klaudjusz zwichnął nogę. — Zyskaliśmy pięć dni czasu... Niech pan będzie zupełnie spokojny”.
— Doskonale — zawołał Bordeplat... oto dowód przekonywujący, dołączę go do kolekcji, jaką już posiadam... A teraz jaką sumę doręczył ci pan Leclćre na kupno statku parowego, po jaki jechaliśmy do Hawru?
— Trzydzieści tysięcy franków.
— Gdzie są te pieniądze?
— Mam je w pugilaresie.
— Daj mi je.
Laurent znowu się oburzył.
— Co?... Mam ci dać te pieniądze?... A to co?... Czyś ty nie złodziej przypadkiem?
Marynarz uderzył pięścią w stół z taką siłą, że deska pękła na dwie połowy.
— Nie powtórz tego — wrzasnął — nie powtórz tego do pioruna, bo cię jak psa zaduszę!... Chcę wziąć te pieniądze na to, aby je zwrócić tym, których okradł ten łotr, twój pan szanowny!... Dawaj prędko, albo się miej na baczności.
Rozkazujący ton i postawa Klaudjusza nie pozwalały na żadne dyskusje. Intendent zrozumiał, że wszelki opór byłby daremny, wyjął więc pugilares i podał go Klaudjuszowi. Ten sprawdził zawartość, aby się przekonać, czy cała suma się znajduje.
— Dobrze, nic nie brakuje — rzekł Klaudjusz — a teraz słuchaj mnie i zapamiętaj, co ci powiem.
Laurent upadł na krzesło, mrucząc:
— Nie zapomnę ani słowa.
Klaudjusz ciągnął dalej:
— Pozostaniesz tu w hotelu z moim chłopcem... Pozostawię gospodarzowi pieniądze na wasze utrzymanie. Nie ruszajcie się stąd nigdzie, nie napiszesz, nie zatelegrafujesz do nikogo, nie odpowiesz na żadne zadawane ci przez kogokolwiek zapytania, co do mojego wyzdrowienia i nagłego wyjazdu... Oto rozkazy moje...
— Przyrzekam! — oświadczył Laurent.
— Za pierwszem usiłowaniem ucieczki — ciągnął Bordeplat — Piotrek przysłałby mi depeszę, a ja poszedłbym do sądu do prokuratora rzeczypospolitej i zadenuncjowałbym cię w tej chwili.
Sumienie Laurenta, jak wiemy, nie wyrzucało mu nic ważnego, mimo to nie mógł sobie wytłómaczyć swojej obawy. Upadł przed Klaudjuszem na kolana i ze złożonemi rękami błagał:
— Łaski... łaski... oszczędź mnie.
— Ani słówka przeciw tobie nie powiem, jeżeli mi będziesz posłusznym.
— Przysięgam, że będę posłusznym! nie ruszę się stąd... Nie będę mówił słowa jednego... nie napiszę... Piotruś zaświadczy o mojej uległości...
— Liczę na to!... I dobrze zrobisz panie Laurent.
— Co do ciebie, mój malcze rzekł Klaudjusz do chłopca, który przypatrywał się całej tej scenie z wielką uwagą — słyszałeś i zrozumiałeś... Ja jadę do Paryża, aby ocalić, jeżeli to jeszcze możebne, ofiary wyrzutka... nędznika... Jesteś smykiem jeszcze, ale posiadasz poczciwe serce i masz dosyć odwagi. Liczę na ciebie więc, że mnie zawiadomisz, skoroby pan Laurent miał zamiar nie zastosować się do tego co mi przyrzekł.
— Niech mi pan zostawi rewolwer — odparł Piotrek. — Jeżeli pan Laurent nie będzie grzeczny, jak óbrazek, rozwalę mu czaszkę tak dobrze, jakby to pan Klaudjusz uczynił...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.