Przejdź do zawartości

Lekarz obłąkanych/Tom II/LXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ LXV.

Po skończonych próbach i załatwieniu kupna Klaudjusz Marteau odezwał się:
— Prosiłbym cię, panie dostawco, abyś nas zechciał zapoznać z dobrym, a niedrogim koniakiem.
— Co nam po koniaku? — wykrzyknął Laurent.
— To na mój własny rachunek — odrzekł marynarz. — Ma pan koniak?
— I jaki jeszcze! trzyletni, w doskonałym gatunku, i mogę go nawet odstąpić po niższej cenie...
— Zobaczymy zatem ten koniak...
Kilka baryłek zostało otworzonych.
Klaudjusz zaczął teraz działać na własną rękę. Pierwszy umaczał usta w napoju i podawał go Laurentowi, który smakował jako prawdziwy znawca i wydał swoje zdanie. A marynarz, doświadczony pijak, wiedział dobrze co robi. Po wypiciu kilku gatunków rozmaitych win, nic bardziej nie uderza do głowy, jak wypicie alkoholu, chociażby w niewielkiej dozie.
Dobili wreszcie targu po umyślnem marudzeniu marynarza.
Dostawca niezmiernie zadowolony, ofiarował gościom po szklance madery, który przyjęli bez żadnej ceremonii.
Wychodząc z piwnic, Laurent machinalnie przyłożył rękę do czoła. Zmiana powietrza podziałała; poczuł, że mu cięży coś w głowie.
— Ba! — powiedział sobie — to dla tego, że jestem naczczo... przejdzie to po śniadaniu.
— Czerwony już, jak kogut! — pomyślał Klaudjusz. — Dobrze idzie! Pamiętaj pan, że to ja płacę za absynt — dodał, wchodząc do restauracji.
Laurent wszedł za nim, a przez miłość własną nie śmiał nie dotrzymywać placu.
W restauracji nakryte już było do śniadania.
— Jakie wina panowie pić będą? — zapytał chłopak posługujący.
— Deaune — odpowiedział Laurent.
— Butelkę?
— Dwie butelki... na początek...
Podano mocno korzenną — potrawę z ryby. Ostatnia kropla wina zrosiła ostatni kąsek. Wniesiono drugą potrawę. Chłopak powtórnie zapytał, jakie ma podać wino.
— To samo — odpowiedział Klaudjusz — dwie butelki.
Laurent dodał:
— Przy rakach podasz Sauterna.
— Także dwie butelki?
— Dwie.
— Sapristerne’a! — pomyślał chłopak, odchodząc — to ci łby mocne mają! Wielkie będzie szczęście, jeżeli pod stół nie runą!
Powiedzmy w krótkości, że napoje znikały, jak zaczarowane. Klaudjusz przymrużał oczy, kiwał głową, bajdurzył jak ślepa sroka, a chwilami udawał, że bełkocze językiem.
Laurent, któremu myśli się już plątały, dał się wziąć na te pozory i uznał za stosowne zdemaskować swoje zamiary.
— I cóż marynarzu, naprawdę podoba ci się u nas? — rozpoczął...
Klaudjusz zaśmiał się głośno i odpowiedział:
— Ha! ha! czy mi się podoba?... Do pioruna!... kochany ojczulku, bardzoby potrzeba być wymagającym, ażeby się nie podobało! Dobre mieszkanie, dobry stół, dobra pensja, dobrzy ludzie... i cały dzień na czółnie, oto właśnie, co mi się podoba! Chciałbym wiecznie pozostawać w takiem więzieniu! Daję na to słowo honoru!
— To prawda — odrzekł znacząco Laurent — że są więzienia daleko nieprzyjemniejsze, a ty to możesz ocenić, bo jak powiadają, najadłeś się dosyć wściekłego mięsa...
— Ach! tak... najadłem go się aż nadto — mruknął z westchnieniem Klaudjusz — bywałem na wozie i pod wozem, miewałem dnie pochmurne i czasy nędzy w mojem życiu! Gdyby panu przyszło opowiadać to wszystko, nie skończyłbym do jutra.
— Opowiedz mi jednakże — rzekł intendent, nalewając ponownie szklankę Klaudjuszowi.
— Przedewszystkiem muszę panu zatem powiedzieć, że byłem strasznym urwiszem...
— Nie może być.
Gdy nie większy byłem od buta, już wart byłem djabła... Ojciec, któremu płatałem tysiączne figle, dał mi wreszcie pewnego poranku nogą w plecy i wyrzucił za drzwi... Za pańskie zdrowie...
— Za twoje...
Zostałem chłopakiem okrętowym i zamieniłem klapsy ojcowskie na kułaki kapitańskie... Jedne warte drugich. Objechałem świat dokoła, nie wiem sam, wiele razy, i nakoniec wyszedłszy ze służby, powróciłem do Melun, do rodzinnego mojego miasta.
— Melun — zabełkotał Laurent — Melun... aha!... znali cię tam, mój chłopcze!
Klaudjusz roześmiał się głupkowato, niby całkiem po pijanemu.
— Patrzcie! to pan wie i o tem!
— Ja wiem o wszystkiem.
— No, skoro tak, to nie potrzebuję nic ukrywać... Co prawda, to prawda... Nieźle się tam nabroiło.., ale cóż pan chcesz... to już natura taka!
— E! — odrzekł Laurent, czy to w Melun także poznałeś pana Fabrycjusza?...
— I to pan wiesz również? A więc tak, milordzie!... Tam go poznałem! No, za pańskie zdrowie!... Tam to zostaliśmy dwoma palcami u jednej ręki. Ale nie trzeba o tem mówić...
— Pan Fabrycjusz wyciągnął cię z niemiłego kłopotu.
— Z jakiego kłopotu?
— Z tego, w którym jak wiesz, nie zgorzej byłeś skompromitowany!... ba! grubo byłeś skompromitowany?...
— Jakto?... więc pan opowiadał?...
Laurent założył palec za kamizelkę i czerwieńszy od raka, bujał się na krześle i uśmiechał głupkowato, dwoiło mu się w oczach, pijany był najzupełniej, ale jeszcze trzymał się myśli, która umysł jego zajmowała.
— Wszystko mi pan opowiedział... Jestem jego powiernikiem... jego przyjacielem... jego najlepszym najzaufańszym przyjacielem... Wyciągnął cię zatem z kłopotu... hę?...
— To, do wszystkich piorunów, było jego obowiązkiem, boć dla niego się przecie naraziłem.
— Dla niego? — powtórzył zgłupiały Laurent.
— A no, ma się rozumieć!... Działałem z jego rozkazu, musisz pan przecie i o tem chyba wiedzieć... Zapłacił mi bardzo dobrze... Ale sza! ani słówka nawet o tem... Za twoje zdrowie, mój stary!...
Klaudjusz Marteau nalał szklankę intendenta, podał mu ją i zmusił do wypicia. To dobiło nieszczęśliwego.
— Zapłacił ci? — mruknął przez zęby. — A za co?...
— Za to, że zawiozłem w pewne miejsce żonę i córkę jego wuja.
— Do domu zdrowia do Auteuil? — dokończył Laurent. — Do doktora Rittnera?...
Eks-marynarz zadrżał z radości.
Zausznik Fabrycjusza powiedział mu po pijanemu to, o czem chciał się koniecznie dowiedzieć.
Laurent ciągnął dalej:
Do domu warjatek, tam będą mieli dobre o nich staranie. Zapłacimy za nich... wiele będzie potrzeba... Jesteśmy wspaniałomyślni.. My po nich odziedziczymy.. Mamy posiadłość w Neuilly.. Miljony mamy... A pan, który jest moim przyjacielem, powiedział do mnie: „Klaudjusz, to kanalja, trzeba go się bardzo wystrzegać... „Spój łajdaka, a jak się urżnie, to ci powie, co znalazł w Melun?“ No i po wszystkiem!.. Skoro jesteś moim przyjacielem, zwierz się przyjacielowi... Znalazłeś jakiś dowód, świadczący fałszywie: Pokaż mi go!... Zaufaj mil... Nie masz się czego obawiać!... Nikomu nic nie powiem...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.