Przejdź do zawartości

Lekarz obłąkanych/Tom II/LII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ LII.

— Co ci jest, kochana pieszczotko? — spytała Edmy panna Baltus.
— Nic mi nie jest, kochana Paulo... szepnęła.
— Czy pani cierpi? zapytał niespokojnie Grzegorz.
— Nie, mój przyjacielu.
— Na prawdę?
— Zapewniam cię.
— Jeżeli jednak — powiedziała Paula — jeżeli naprawdę nic ci nie dolega, to co cię niepokoji?
Edma po chwili wahania szepnęła:
— A więc tak...
— Cóż to takiego?
— Myślę o moim ojcu i obawiam się czegoś.
— Czegoż mianowicie?
— Nie umiem się z tego wytłómaczyć. To jakieś bolesne i dotkliwe przeczucie.
— Dla czego się tak niepokoić, moja droga. — otrzymałam, jak wiesz, depeszę od Fabrycjusza że już wyjeżdżają. Musimy cierpliwie oczekiwać ich powrotu.
— Wyjechali już przeszło od ośmiu dni! — odrzekła żywo Edma.
— Zwykła podróż nie trwa dłużej nad dni dziewięć, wiem o tem — dodała Paula, ale bardzo często niespokojne morze przeciąga znacznie podróż. Ojciec twój i Fabrycjusz przybyli już może do Havru. Może ich zobaczymy dzisiaj jeszcze, bo z pewnością najpierw tu przybędą. Jestem tak tego pewną, że opuszczając Melun, nie napisałam do Fabrycjusza, iż tutaj się znajduję, bo chciałam mu zrobić przyjemną niespodziankę. No cóż, uspokoiłaś się?
Edma potrząsnęła głową.
— Ciągle więc te niedorzeczne przeczucia, — rzekła Paula.
— Ciągle.
— Pani, — odezwał się Grzegorz, odpędź te przewidzenia, jakiegoś niebezpieczeństwa, bo zapewniam panią, że istnieje ono tylko w twojej imaginacji jedynie. Jesteś pani jeszcze osłabioną i nadewszystko potrzebujesz spokoju. Takie nękanie się moralne, może być bardzo szkodliwe i opóźnić powrót do zdrowia.
Wiem to wszystko — szepnęła Edma, — wiem, że mi szkodzą podobne myśli, ale czyż to moja wina? Napróżno silę się nie myśleć o tem, napróżno...
— Trzeba koniecznie zapanować nad sobą.
Edma uśmiechnęła się i odpowiedziała:
— Spróbuję, kochany doktorze, przyrzekam ci.
— Teraz, — mówił dalej młody doktór, ponieważ jest blisko piąta, trzeba powracać do pokoju.
— Ale zaprowadzicie mnie jeszcze do mojej matki na chwilę, nie prawda?
— Dobrze, proszę pani.
Edma wstała z fotelu i opierając się na Grzegorzu i Pauli, przeszła wolno do pawilonu. Młody doktór wprowadził ją do pokoju Joanny, sam zaś udał się do swojego gabinetu.
W tej chwili powóz zatrzymał się przed bramą, Fabrycjusz wysiadł z niego i zadzwonił...
Szwajcar, który znał go oddawna, uśmiechnął się przyjaźnie i zaraz otworzył.
— Czy pan Rittner jest w domu?
— Pan Rittner? — powtórzył zdziwiony sługa.
— Zapewne.
— Więc pan nic nie wie?
— Najzupełniej, dopiero co przybyłem z podróży. A cóż takiego?
— Doktora Rittnera już tutaj nie ma.
— Gdzież więc jest? — zapytał z łatwem do zrozumienia pomięszaniem.
— Nie wiem, zakład ten sprzedał.
— Sprzedał! — mruknął łotr zgnębiony.
— Tak, proszę pana, sprzedał i wyjechał.
— Kiedy?
— Jest temu dni dziesięć czy dwanaście.
— Jak się nazywa jego następca?
— Doktór Vernier. Czy pan sobie życzy się z nim widzieć?
— I owszem.
Szwajcar zadzwonił na znak, że ktoś przyszedł i dodał:
— Pan zna drogę. Nie mam potrzeby pana prowadzić.
— Znam mój przyjacielu, ale jeszcze słówko.
— Jestem na pańskie rozkazy.
— Ma się rozumieć, że przed wyjazdem doktora Rittnera nie stało się nic nadzwyczajnego w tym domu?
— Nie sądzę.
— Nikt nie umarł?
— Przepraszam pana, utraciliśmy dwie z naszych pensjonarek.
— Jakiego wieku?
— Nie wiem, proszę pana, słyszałem tylko, że jedna daleko była starszą, niż druga.
— Jak się nazywały?
— Nie wiem! bo my znamy tylko pensjonarki podług numerów. Czy ma pan mnie jeszcze o co zapytać?
— Już o nic. Dziękuję.
Fabrycjusz poszedł do parku, tak sobie rozmyślając:
— Rittner zrozumiał mój list i dotrzymał słowa. Edma i jej matka już nie istnieją. Ja sam zatem jestem spadkobiercą.
Służący, zawiadomiony dzwonkiem, oczekiwał przed pawilonem.
— Pan chce się widzieć z panem dyrektorem? — zapytał.
— Tak.
— Zaraz go pójdę uprzedzić. Niech pan raczy wejść.
Po chwili ukazał się Grzegorz.
Obaj skłonili się i stanęli zdziwieni naprzeciw siebie,
— To ten, co go spotkałem na ulicy Taitbout, — pomyślał Fabrycjusz. — Miej się na baczności!
— To ten jegomość, co się pytał o Renégo Jancelyn, — pomyślał Grzegorz.
Głośno zaś powiedział:
— Pan pragnął widzieć się ze mną?
— Tak jest, proszę pana, — odrzekł siostrzeniec pana Delariviére — i zaraz panu wytłumaczę dla czego, niech mi pan tylko najprzód pozwoli się zapytać, czy to nie pana spotkałem wczoraj przy ulicy Taibout?
— Tak, to ja byłem i także od razu pana poznałem.
— Jakie to dziwne często trafiają się przypadki, — powiedział Fabrycjusz z uśmiechem. — Nie spodziewałem się, że pana dzisiaj zobaczę, bo wszak pan jest doktorem Vernier, dyrektorem tego zakładu?
Grzegorz skinął głową potakująco. Fabrycjusz ciągnął:
— Nie do pana właściwie przyszedłem, lecz do pańskiego poprzednika. Tak, jak wczoraj panu wspominałem, powróciłem dopiero co z dalekiej podróży i nic nie wiedziałem, że pan Rittner odstąpił zakład.
— Jestem jego posiadaczem od dni dwunastu.
— Zdziwiłem się bardzo, gdym posłyszał od szwajcara o tej zmianie.
— Czy przyszedłeś pan do pana Rittnera, jako do przyjaciela, czy też jako do dyrektora domu zdrowia?
— Jako do dyrektora.
— Może ja zatem będę mógł uczynić panu zadość. Raczy pan powiedzieć, o co chodzi?
— Mój wuj i ja powierzyliśmy pańskiemu poprzednikowi, przed kilku tygodniami dwie osoby, bardzo nam drogie...
Grzegorz zadrżał uderzony temi słowy i przypomniał sobie nagle, że już widział także Fabrycjusza w Melun, w hotelu pod Wielkim Jeleniem, w wilją egzekucji.
— Pański wuj i pan? — powtórzył, — dwie drogie osoby. Czy pan nie jesteś przypadkiem siostrzeńcem pana Delariviére, panem Fabrycjuszem Leclére?
Twarz Grzegorza rozpromieniła się. Chwycił ręce gościa i zaczął je ściskać serdecznie.
— Ah! jakże się cieszę z pańskiego przybycia. Ale dla czego pan sam jeden przybywa? Pan Delariviére nie jest chyba cierpiącym?
Fabrycjusz odegrał komedję, jaką już odegrał przedtem przed baronem Pascalem de Landilly i panną Adelą de Civrac. Opowiedział złamanym głosem, przykładając chustkę do oczu:
— Niestety! proszę pana, jestem zwiastunem rozpaczliwej nowiny. Mój wuj nie żyje!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.