Lekarz obłąkanych/Tom I/XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XVI.

— Coś tam zapisał, kochany przyjacielu? — zapytała Matylda.
— Zanotowałem com wydał, aby się porachować z baronem — odpowiedział młody człowiek. — No, powracajmy!
Klaudjusz Marteau — bo tak będziemy go teraz nazywali — zdjął swój beret marynarski.
— Do zobaczenia! panowie i panie — powiedział.
— Do zobaczenia, mój przyjacielu — odrzekł Fabrycjusz, a po cichu dodał: z pewnością, że się zobaczymy i że potrafię wtedy wyciągnąć z ciebie tę twoją tajemnicę.
Potem obie pary udały się do hotelu.
— Szczególna rzecz! — mruczał marynarz, śledząc oczami Fabrycjusza. — Ten mieszczuch ma dziwne jakieś spojrzeniel.. nie podoba mi się ono wcale... Dlaczego on mi tak zaczynał zawracać głowę swojemi pytaniami... Dlaczego on się tak w to wtrąca? — Ej! z ciekawości poprostu tylko. Reszta to dobre dzieci, dali na piwo, jak się należy. Można ofiarować sobie naparstek witryoleju.
Wdowa Gallet zasiadła znowu z powrotem na progu swojego mieszkania i z większą niż kiedy gorliwością zaczęła robić swoją niebieską pończochę.
— Hej! pani gospodyni — zawołał na nią Klaudjusz Marteau — idę na moment na róg, a jeżeli będę potrzebny, niechaj mnie pani zawoła.
Zapalił fajkę i wszedł do kupca winnego na rogu sąsiedniej ulicy i kazał podać sobie szklankę obrzydliwej wódki, zafarbowanej na żółto karmelem.
Szklanka mogła zawierać piątą część litra. — Oto, co Klaudjusz Marteau nazywał naparstkiem witryoleju.

∗             ∗

Powróćmy do hotelu pod „Wielkim Jeleniem“, do pokoju pani Delariviére, w chwili, gdy go młody doktor opuścił.
— No cóż! — zapytał bankier żony — jak znalazłaś naszego doktora?
— Bardzo sympatyczny — odpowiedziała Joanna — nie ma w sobie żadnej przesady... Musi to być człowiek wielkiej wiedzy i wielkiej przyszłości.
— Najzupełniej i nie zadziwiłbym się wcale, gdyby pan Vernier zajął kiedyś miejsce między sławnymi uczonemi.
W tej chwili weszła Róża ze srebrnym na tacy kubkiem, z którego rozchodził się zapach delikatny.
— Panie — rzekła do bankiera — pan doktor kazał przynieść ten buljon dla pani... lekki i nie za gorący... trzeba go więc wypić zaraz...
— Dziękuję ci, moje dziecię... Proszę zbliż się do łóżka — odezwała się pani Delariviére.
Róża spełniła żądanie.
— O! jak pani lepiej już wygląda — rzekła, wpatrując się w rekonwalescentkę z radosnem zdziwieniem.
Joanna uśmiechnęła się przyjaźnie i odpowiedziała:
— Tak, moje dziecko, jest mi daleko lepiej...
— Widać to — odrzekła Róża — i doprawdy nie mogę wyjść z podziwienia. Kiedy panią wyniesiono z powozu i przyniesiono tu, do tego pokoju, wyglądała pani na nieżywą.
— Prawdziwe to też zmartwychwstanie, które zawdzięczam waszemu doktorowi...
Joanna, powiedziawszy te słowa, wzięła srebrną łyżeczkę i zaczęła pić buljon z widoczną satysfakcją.
— Wyborny, mówiła czuję, że mnie wzmacnia.
— Co za szczęście! — szepnęła Róża i wyszła, rzuciwszy raz jeszcze okiem na twarz pani Delariviére.
— Doprawdy, że ten pan Vernier dokazał cudu — myślała.
Joanna, jak zapowiedział Grzegorz Vernier, poczuła znowu, że powieki ciężyć jej zaczynają.
— Mój przyjacielu — rzekła — nie zapominaj o wypoczynku; doktor ci go zalecił, a ja przyrzekłam cię dopilnować.
— Nie czuję, daję ci słowo, żadnego zmęczenia — odparł pan Delariviére.
— To nic nie znaczy... musisz dotrzymać danego słowa... Oczy mi się kleją i zaraz zasnę, wymagam zatem koniecznie, abyś poszedł za moim przykładem...
— Ukochany mój tyranie, będę ci posłusznym jak zawsze.
I bankier złożywszy gorący pocałunek na czole małżonki, poszedł do swego pokoju. Pokój ten przyległym był do pokoju, w którym leżała Joanna, a pan Delariviére poszedł doń, nie żeby się przespać, jak przypuszczała chora, ale żeby się namyślić.
Okropne wzruszenia, jakich doznał ubiegłej nocy, przygnębiły bardzo poczciwego człowieka, pomimo całego zapasu zdrowia i hartu duszy. Chociaż już był zupełnie prawie uspokojonym, przebyte cierpienia pozostawiły pewien ślad w jego umyśle. Takich ciosów nie zapomina się zupełnie. Dotkliwe rany zostały zabliźnione, ale nie zagojone.
Pan Delariviére rzucił się na krzesło, zasłonił twarz rękami i zamyślił się głęboko.
— Joanna o mało nie umarła w pełni młodości. A ja czyż mam prawo rachować na długie jeszcze lata przed sobą?.. Ja starcem już jestem!.. Jeżeli śmierć schwyci mnie niespodzianie, jeżeli nie pozostawi mi czasu do spełnienia wielkiego, jaki mam, obowiązku, los dwojga istot, jedynych jakie kocham na świecie, byłby z mojej winy okropnym. Krew mi się ścina w żyłach na samą myśl o tem... O, już zwlekam za długo... Ale odtąd ani godziny, ani minuty jednej... Cokolwiek się stanie, zapewnię przynajmniej przyszłość Joannie i córce.
Powstał, podszedł do kominka, pociągnął za sznurek od dzwonka i otworzył drzwi wychodzące na korytarz.
Róża ukazała się natychmiast.
— Pan dzwonił? — spytała.
— Ja moje dziecię... Proszę cię, przynieś mi trzy lub nawet cztery arkusze papieru stemplowego, po sześćdziesiąt centymów i zarazem wszystko co potrzeba do pisania oraz parę dużych kopert...
— Będzie wszystko natychmiast!
Pan Delariviére otworzył małym kluczykiem, przyczepionym do łańcuszka od zegarka, torebkę podróżną, jaką miał przewieszoną przez ramię i jakiej nie zdejmował z siebie, nawet siadając do śniadania z doktorem.
Wyjął z niej pugilares wypchany papierami i zaczął go przeglądać, co trwało kwadrans, albo dwadzieścia minut.
Róża powróciła.
— Jest wszystko, co pan żądał — powiedziała, kładąc na stole papier i koperty, stawiając kałamarz i pióro. — Nie potrzeba nic więcej?...
— Nie, moje dziecko, dziękuję ci.
Bankier, pozostawszy sam, wybrał sobie pióro, umaczał je w kałamarzu i na nagłówku jednego z arkuszy papieru stemplowego wypisał pewnem, wyraźnem pismem:

„Testament“.

Namyślał się potem parę sekund, i ręką człowieka, który wie co robi i nie waha się co do nadania takiej formy swej woli, ażeby była nienaruszalną, napisał ostatnie rozporządzenia swoje. Zajęły one półtorej strony arkusza.
Po uważnem przeczytaniu tego aktu, na którym nie znajdowały się żadne poprawki, ani skrobania, zrobił kopję na drugim arkuszu, a następnie napisał dwa listy. Na pierwszym był adres jego przedstawiciela w Nowym Jorku, a list traktował o interesach, odnoszących się do likwidacji bankierskiego domu. Drugi był do dawnego kolegi szkolnego, z którym pozostawali w przyjaźni, i który był notarjuszem w Paryżu. Wsunął jeden z egzemplarzy testamentu do tej samej koperty, co list i położył adres.

„Pan Percjèr, notarjusz.
Ulica Lous-le-Grad № 9
w Paryżu.“

List położył jeden na drugim, list do notarjusza leżał pod spodem i pozostawił je przy kałamarzu. Na koniec złożył we czworo odpis testamentu, włożył go do pugilaresu i lżejszy i weselszy, że pozbył się tak wielkiego ciężaru, powrócił do sąsiedniego pokoju, z którego wyszedł przed dwoma godzinami blisko.
Joanna spała ale snem gorączkowym, pełnym przerażających widziadeł. Twarz, na którą wystąpiły nierówne czerwone plamy, wyrażała przerażenie.
Rękami poruszała w powietrzu, jak gdyby odpychała jakieś złowrogie widziadła, a wielkie łzy spadały jedna za drugą z powiek w chwili, kiedy pan Delariviére przestępował próg pokoju.
Zdziwiony i niezaniepokojony tym niespodzianym symptomatem rzucił się do łóżka, chwycił ręce młodej kobiety i ściskając je w swoich, zawołał:
— Joanno... kochaną Joanno... zbudź się...
Pani Delariviére otworzyła zaraz oczy. Łagodna jej śliczna twarzyczka przybrała zwykły swój wyraz i szepnęła tylko:
— Dzięki Bogu, że to był sen tylko!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.