Lekarz obłąkanych/Tom I/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IV.

Niepodobna już opisywać głębokiej boleści pana Delariviére, wobec omdlenia, które prędzej podobne było do śmierci niż do katalepsji. Nieszczęśliwy mąż ukląkł przy łóżku, wybuchnął głośnym płaczem i okrywając pocałunkami zimne ręce Joanny, szeptał:
— Więc ona umarła... umarła nie spojrzawszy na mnie raz ostatni, nie przemówiwszy do mnie ani słowa!... Umarła tak młoda, w chwili, gdy mogła być dopiero szczęśliwą prawdziwie... Nie, to niepodobna!... Bóg jest miłosierny... Nie chciałby tak mnie doświadczyć w chwili, kiedy przyszłość do niej się uśmiechała, a dla mnie była tak obiecującą. Nie mógłby złamać tej egzystencji, właśnie w chwili, kiedy mogłem zmazać jedyną winę przeszłości!... A doktor nie przybywa. A ja jestem bezsilnym wobec tej anielskiej istoty, dla której każda sekunda jest może ostatniem tchnieniem życia. Boże! Boże miłosierny, nie zabieraj mi mojej słodkiej towarzyszki! Uderz we mnie... mnie zgnieć... ale jej racz oszczędzić... Ja już dosyć się nażyłem, zabierz mnie... ale pozostaw ją dla jej córki.. Joanno moja ukochana, ty żyjesz nieprawda?... Otwórz oczy, błagam cię!.. błagam cię na kolanach... Odezwij się do mnie... Odpowiedz!...
I bankier załamywał ręce w przystępie rozpaczy.
W tem zastukano lekko do drzwi.
Pan Delariviére odwrócił głowę.
— Proszę! — zawołał słabym, zaledwie dosłyszalnym głosem.
Na progu ukazała się Róża.
— Panie — rzekła — przyszedł pan doktor właśnie...
I ustąpiła wchodzącemu.
Był to mężczyzna lat około dwudziestu sześciu, o rysach regularnych, fizjognomji bardzo inteligentnej i sympatycznej, wyrażającej obok największej słodyczy, silną niezłomną wolę.
Doktor nazywał się Grzegorz Vernier. Pan Delariviére rzucił się ku niemu.
— Ach przecie że pan przybywa! — zawołał. — Czekałem, jak na rozpalonych węglach! Żonę mam umierającą! Ocal ją pan, a potrafię ci się wywdzięczyć, przysięgam.
Mówiąc to, ciągnął doktora do łóżka młodej kobiety.
Vernier, wzruszony tą boleścią bankiera, odpowiedział z uczuciem:
— Bądź pan pewnym, że wszystko zrobię, co tylko będzie w mojej mocy...
Ujął rękę Joanny i zaczął szukać pulsu...
Potem przyłożył rękę do serca chorej, potem zajrzał jej w usta i rozchylił powieki. Pan Delariviére śledził z trwogą każdy ten ruch choćby najmniejszy.
— No i cóż, szanowny panie? — zapytał.
Vernier, zatopiony w obserwacji, nie słyszał nic.
Przyłożył ponownie ucho do piersi Joanny w okolicy serca i ponownie zaczął się przysłuchiwać. Upłynęło parę sekund.
Podniósł się i zwrócił do bankiera, którego śmiertelna bladość wyrównywała bladość żony.
Jasne, stanowcze spojrzenie doktora przeszyło dreszczem pana Delariviére. Chciałby się był zapytać, ale zabrakło mu sił i odwagi, usta się poruszyły, ale nie wymówiły ani słowa.
— Pani żyje! — odezwał się nareszcie doktor.
Gwałtowna radość może zabić tak samo, jak boleść.
Bankier zachwiał się na nogach.
— Żyje! — wykrzyknął, składając ręce. — Żyje... I pan ją ocalisz?...
— Mogę pana stanowczo bodaj co do tego zapewnić...
— O! panie, cały mój majątek nie opłaci tych słów prawdziwie świętych.
Zaciekawiona Róża stała ciągle na progu drzwi uchylonych
— Moje dziecko, przynieś no tu papieru, atrament i pióro — rzekł do niej doktór.
Zaraz, panie doktorze...
Pan Delariviére osunął się na krzesło. Nagłe wzruszenie zupełnie go sił pozbawiło. Obfite łzy puściły mu się po policzkach.
Grzegorz Vernier zbliżył się doń i rzekł tonem serdecznym:
— Zapanuj pan nad sobą, bardzo proszę. — Musisz pan się koniecznie uspokoić i udzielić mi objaśnień niezbędnych.
Bankier siłą woli powstrzymał łzy i odpowiedział głosem zupełnie pewnym:
— Już jestem spokojny, panie doktorze, już gotów jestem odpowiadać na pańskie pytania.
Od jak dawna znajduje się pani w tym stanie?
Przeszło od godziny...
— Czy jakie wielkie zmartwienie, albo wogóle jakie wielkie wstrząśnienie spowodowało ten kryzys?...
— Ani jedno, ani drugie panie doktorze...
— Jesteś pan zupełnie tego pewnym?
— Najpewniejszym, panie doktorze. Przybywamy z New Yorku, gdzie jestem bankierem, a podążamy do naszej córki, która wychowuje się we Francji... Jesteśmy bardzo bogaci i żyjemy dobrze ze sobą... na niebie żony mojej nie ma żadnej a żadnej chmurki.
— Czy przejazd z New Yorku do Marsylji bardzo był uciążliwym?...
— Nie prosto stamtąd przybywamy. Ważne interesy powoływały mnie do Anglji, Portugalji, Hiszpanii. Z Barcelony dopiero przyjechałem do Marsylji... Przeszło miesiąc czasu spędziliśmy na okręcie i to bardzo zmęczyło żonę!... Przy wylądowaniu w Marsylji już ją trapiła gorączka... Chciałem, aby się zgodziła na kilkudniowy wypoczynek, ale tak jej było spieszno uściskać córkę... że oprzeć się nie potrafiłem.
— Czy pani podlegała już kiedy podobnem omdleniom?
— Jest wogóle wrażliwą i nerwową... W ciągu ośmnastu lat, z powodu choroby córki, zemdlała dwa czy trzy razy, ale trwało to krótko, zaledwie po kilka minut. I ubiegłej nocy zemdlała także, ale flakon z solami angielskiemi przywrócił jej zaraz przytomność.
W tej chwili weszła Róża z przyrządami do pisania i chciała zaraz odejść.
— Zaczekajno — powiedział doktor, zabierając się do pisania recepty, a pisząc mówił do pana Delariviére:
— Stan pani nie wydaje mi się zbyt groźnym i nie wzbudza we mnie poważnej obawy... Potrzeba jednakże będzie bardzo wiele starań.
— Przypuszcza pan chorobę długą? — zapytał bankier.
— Nie. Przeciwnie, spodziewam się, że organizm wyczerpany długą fatygą, która przy temperamencie nadzwyczaj drażliwym, spowodowała ten stan kataleptyczny — doprowadzę wkrótce do równowagi.
— Boże wielki! — szepnął bankier przerażony — mamy więc do czynienia z katalepsją?
— Tak, panie, i musimy niezmiernie energicznie zapobiedz złemu, bo to w razie przejścia w stan chroniczny, stałoby się trudnem do zwalczenia.
— O! — wykrzyknął bankier — otoczę Joannę atmosferą jak najgłębszego spokoju...
Grzegorz Vernier podał służącej papier, na którym skreślił kilka wyrazów.
— Zanieś no tę receptę do apteki, tuż obok hotelu, poczekaj chwilę na zrobienie lekarstwa, wracaj z niem razem i przynieś mi równocześnie łyżeczkę srebrną...
— Dobrze, panie doktorze...
Róża opuściła pokój pospiesznie.
Niebo było przepysznie wypogodzone. Wschodzące słońce rzucało już na fasadę hotelu ciepłe swoje ożywcze promienie, ale grube kretonowe rolety, podszyte muślinem, utrzymywały łagodny półcień w pokoju.
Doktor odsunął jednę z tych rolet i otworzył okno. Strumień świeżego powietrza i jasne światło przedarło się do numeru. Zbliżył się do łóżka i po raz pierwszy zobaczył twarz chorej w pełnem oświetleniu. Rysy pani Delariviére lubo zmienione cierpieniem i zupełnie wybladłe, zachowały łagodną regularność linji i wyraz niewymownej słodyczy.
Grzegorz Vernier wlepił pełne zachwytu spojrzenie w tę ładną, młodą jeszcze główkę i zadrżał, nie mogąc powstrzymać zdziwienia.
Twarz ta przypominała uderzająco inną, przepyszną główkę dziewiczą, na której wspomnienie serce mu zabiło gwałtownie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.