Przejdź do zawartości

Lekarz obłąkanych/Epilog/XX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XX.

Wraz z rozumem, odzyskała Joanna i pamięć, ale nie wspominała o przeszłości.
Grzegorz nie śmiał jej jeszcze zapytywać, pomimo słusznej niecierpliwości Pauli Baltus.
Chciał pozostawić znękanemu umysłowi czas do odzyskania zupełnej równowagi.
Gdy Joanna pewnego dnia zapytała, co porabia Fabrycjusz Leclére, siostrzeniec męża, odpowiedziano jej zręcznem kłamstwem, ażeby chwilowo chociaż ukryć przed nią ohydną prawdę.
Nie mogło to atoli trwać bardzo długo.
Pani Delariviére w chwili, kiedy ją znowu widzimy, siedziała od kilku chwil milcząca i pogrążona w zadumie.
Grzegorz się zaniepokoił tem prawie i stawiał sobie pytanie:
Co się też dzieje w tej duszy?
Joanna nagle podniosła głowę i łagodnym swoim wzrokiem spojrzała po tych, co ją otaczali.
Moi ukochani — rzekła następnie — od ośmiu dni, jak mówię, słyszę, obserwuję i zbieram swoje wspomnienia, widzę też, że staracie się zachować waszą tajemnicę, jak ja zachowuję moją.
— Czy macie nadzieję ukryć przedemną, że byłam warjatką?...
— Wiem o tem aż nadto dobrze... warjacja ta pozostawiła w mojej pamięci pewne braki, które chciałabym zapełnić. Dla spokoju mojego powiedzcie mi wszystko, nic mi nie zaszkodzicie... Pragnę was pytać, ale... czy odpowiecie mi szczerze?...
— Z pewnością, proszę pani! — odparł żywo Grzegorz — zamieniając z Paulą spojrzenie, mające znaczyć: dojdziemy nareszcie do celu.
Joanna zaczęła znowu:
— Podczas kiedy rozum mój był pomieszany, człowiek jakiś po kilka razy usiłował mnie otruć, nieprawdaż?...
— Tak jest, proszę pani.
— Człowiek ten był także mordercą brata Pauli?...
— I to prawda.
— Chciał także zabić samą Paulę w willi Baltus, gdzie biorąc mnie za nią, zamierzał się już nożem?...
— Wszystko to prawda.
— Ten człowiek nakoniec zapłacił za swoje występki na szafocie w Melun, przed ośmioma dniami?...
— Tak — odrzekł Grzegorz — i ta egzekucja pozwoliła mi rozniecić w umyśle pani płomień chwilowo przyćmiony...
Krwawy widok pozbawił panią zmysłów... taki sam widok zbudził je do życia na nowo...
— Tak... tak... przypominam sobie... — szeptała Joanna wzburzona — widziałam tak samo jak pierwszym razem, tłum niespokojny, zalegający plac...
— Widziałam śmiertelny przyrząd... wóz... księdza... skazanego... ale tego skazanego... tego ostatniego... zapomniałam rysów i nie wiedziałam, jak się nazywa... Jakże się nazywał ten człowiek?...
— Chce pani wiedzieć koniecznie?...
— Chcę.
— Nazywał się Fabrycjusz Leclére.
— Joanna lekko krzyknęła i ukryła twarz w dłoniach.
— Sprawiedliwość Boska! — szepnęła.
A po chwili spytała:
— A ten drugi!... Ten przed pięciu miesiącami?... Jakim sposobem zasłużył na śmierć taką?
— E! proszę pani, on na nią wcale nie zasługiwał!... Ten niewinny męczennik zapłacił swoją głową za winę Leciére’a...
Zrehabilitują jego pamięć, ale niestety! nie potrafią powrócić mu życia!...
— Ach! — wykrzyknęła pani Delariviére z rozczuleniem. — Wiedziałam dobrze, że on był niewinnym... że nie mógł być przestępcą!... Wiedziałam!... Byłam tego najpewniejszą!...
— Więc go pani znała? — spytali razem Grzegorz i Paula.
— Czy go znałam? odrzekła Joanna. — Czy sądzicie, iż widok jakiegoś nieznanego nędznika, wstępującego na szafot, byłby mnie pokonał do tego stopnia, iżby mi rozum pomięszał?...
Ja znałam ale męczennika i kochałam go z całej duszy, to też w chwili, gdy głos jego, mający wkrótce umilknąć na zawsze, mówił do tłumu: Umieram niewinny... serce moje zdruzgotane w piersi powtarzało:
Tak! on jest niewinny...
Ten męczennik nazywał się Piotr Tallandier!... Był on... moim bratem!...
— Bratem?... — powtórzyli ze zdumieniem, jakiego łatwo się domyślić, słuchacze.
W chwili, gdy Joanna wymówiła nazwisko skazanego, Klaudjusz Marteau, z beretem swoim w ręku, zbliżył się do towarzystwa, po jakieś rozkazy pana Delariviére.
Posłyszawszy to nazwisko, ex-marynarz zachwiał się na swoich silnych nogach, a głosem pełnym wzruszenia wykrzyknął:
— Piotr Tallandier!... O, wie pan Bóg, co robi!...
I zwróciwszy się do Joanny, dodał:
— Proszę pani, czy ja dobrze słyszałem?... Wszak pani powiedziała Tallandier?...
— Tak, mój przyjacielu, to nazwisko moje rodzinne.
— A czy brat pani miał żonę i dziecko?
— Tak, miał małego chłopczyka, mogącego mieć teraz z lat dziesięć.
To to samo, jak Boga kocham!... to samo!... — zawołał Klaudjusz z radością w oczach.
— Co to samo?... mów prędko, mój przyjacielu — odezwał się Grzegorz.
Czy znasz matkę i dziecko?...
— Do miljona fur beczek, spodziewam się, że ich znam, a w dodatku ten mały, to prawdziwy amorek!.. To szczególny zbieg okoliczności... Jego matka, to prawdziwy anioł kobieta!... j
— A gdzież się znajdują ci poczciwi ludzie? — zapytał młody lekarz.
— W Charenton-le-Pont, panie doktorze.
— Dzisiaj jeszcze pojedziemy do Charenton. Zaprowadzisz mnie do pani Tallandier.
— Z przyjemnością!... To ich dopiero zadziwię!...
— Czy tylko pewny jesteś, że się nie mylisz?...
— Zdaje mi się, panie doktorze, z tego wszystkiego, co mi mały Piotruś opowiadał był jednego razu, gdyśmy ze sobą rozmawiali.
O! to ładny smyczek, a inteligentny!.. Prawdziwe cacko, powiadam!...
— Cóż on ci opowiadał?
— Że ojciec jego, nie mając roboty we Francji, wyjechał za granicę, dla znalezienia tak sobie jakiego zajęcia, że został kaleką, a powróciwszy do domu, zastał matkę w szpitalu...
Odtąd nie widziano go więcej... i ostatecznie nie wiadomo, czy żyje, czy umarł.
— Biedny brat! — szepnęła Joanna, wstrzymując się od płaczu.
— Zginęliśmy sobie z oczu — mówiła Joanna dalej. — Rozłączyły nas rozmaite przyczyny...
Przypadkiem tylko spotkałam była bratową w czasie jednej z podróży moich do Paryża; znałam ją kiedyś młodą dziewczyną, od niej się dowiedziałam, że Piotr miał syna. Biedny brat.
— Dzięki Bogu powiedział Grzegorz — że odnajdzie pani wdowę i dziecko, zapewnisz im szczęście, którego dotąd nie zaznali!...
— No, mój dzielny Klaudjuszu, my w drogę!...
— Nie każecie sobie zaprządz? — spytała pani Delariviére.
— Nie, to byłoby za długo! powóz najęty zawiezie nas na stację Liońską, a wiem dobrze, w jaki sposób zachęca się fiakra do pospiechu.
I Grzegorz, nie zmieniając nawet na inny słomianego kapelusza, wyszedł z ex-marynarzem.
Przed trzecią byli w Charenton.
— Wiesz drogę? — zapytał doktor...
— Wiem, panie Grzegorzu... — Za dziesięć minut będziemy...
Czy jest pani Tallandier? — — zapytał następnie stróża domu, który go widział już nieraz.
Właśnie tylko co powróciła z synem... ubranym po marynarsku.
Może pan śmiało iść na górę.
Bordeplat z Grzegorzem udali się na schody i silnie zastukali do drzwi.
Mały Piotrek zaraz otworzył.
Zobaczywszy Klaudjusza, wykrzyknął radośnie, rzucił mu się na szyję i całował starego, wołając:
— Mamo, mamo, pan Marteau!
Pani Tallandier wyszła w tej chwili.
— Dzień dobry, panie Klaudjuszu... Jakże zdrowie?...
— O! co do zdrowia, to bardzo dobrze, dziękuję pani. Ten pan oto, który tu ze mną przyszedł, to pan doktor Grzegorz Vernier... Człowiek, jakich mało...
— Witam pana i bardzo proszę, niechaj pan usiąść raczy...
— Może pan przyszedł po Piotrusia?...
— Potrosze przynajmniej, proszę pani.. Idzie o coś bardzo ważnego, o coś nadzwyczajnego...
— Ach Boże! panie Klaudjuszu, o cóż to takiego chodzi?
— Zaraz się pani dowie, zaraz pan doktor Vernier opowie i wytłómaczy wszystko, bo jabym się poplątał w opowiadaniu.
Rzecz bardzo jest skomplikowaną...
Gdy Klaudjusz mówił, pani Tallandier wpatrywała się uważnie w Grzegorza i szukała w pamięci, kiedy i gdzie ta inteligentna twarz przedstawiła się jej oczom.
— Wybacz pan — rzekła nareszcie — ale zdaje mi się, że ja już pana gdzieś widziałam, pewną nawet jestem, że się nie mylę, tylko nie pamiętam, gdzie...
— Ja także panią widziałem — odparł Grzegorz — ale lubo twarz poznaję, nie wiem tak samo, jak i pani!...
— O! ja wiem — wtrącił bez ceremonji mały Piotrek. — Ten pan był w powozie z temi dwoma damami, na drodze, co prowadzi wzdłuż Sekwany, przy bramie lasku Bulońskiego od strony Neuilly...
— Prawda, prawda! — zawołał Grzegorz, wysłuchawszy z uwagą chłopaka.
Jedna z dam, którym towarzyszyłem, żądała, aby pani zbliżyła się do pojazdu.
— A pan nam powiedziałeś, że była warjatką — dodał mały Piotruś.
— Była nią rzeczywiście, moje dziecię, ale teraz odzyskała już rozum.
— O! — wykrzyknęła pani Tallandier — tem lepiej!... Szczęśliwą jestem z tego, co nam pan powiedział. — Ta biedna dama zainteresowała mnie bardzo...
— Dla czego? — zapytał przyszły mąż Edmy. — Czy pani ją znała?
— Uderzająco wydała mi się podobną do kogoś z mojej rodziny — odrzekła pani Tallandier.
— Z rodziny pani? — powtórzył Grzegorz.
— Tak panie... do siostry mojego męża...
Młody doktor spojrzał znacząco na Klaudjusza.
Pani Tallandier mówiła dalej:
— Ale to nie mogła być ona...
— Dla czego?
— Osoba, o której wspominałam, jest bardzo daleko za granicą... Opuściła Francję na zawsze...
— Dla czegóżby nie miała powrócić?
— Nie była wolną.
Potrzeba by było, aby mąż jej opuścił Amerykę, a jego interesa zatrzymały go w New Yorku.
Nie było żadnej wątpliwości.
To, co powiedziała pani Tallandier, przekonywało dostatecznie, że Piotr, skazaniec z Melun, był bratem Joanny...
Ale pozostawało jeszcze dowiedzieć się, dla czego ten nieszczęśliwy prosił o jałmużnę Fabrycjusza Leclére w lesie Seineport i to wśród nocy, i dla czego później nie chciał tak uparcie wyjawić swojego prawdziwego nazwiska.
— Ma pani rację, że to musiało być tylko nadzwyczajne podobieństwo, ale oddalamy się od celu mojej wizyty... Pozwoli pani, że jej zadam niektóre zapytania...
— Służę panu z całego serca...
— Pytania te będą drażliwe — zaczął znowu młody doktor proszę więc, aby pani była przekonaną, że nie mają innego celu, jak powrócenie pani szczęścia, jakie pani straciła od dawna...
— Wierzę panu... wydajesz się dobrym, a przyszedłeś przytem z panem Klaudjuszem Marteau, zacnym naszym przyjacielem...
Pytaj pan, będę odpowiadała najszczerzej...
— Nawet przy synu?
— Z pewnością... Nie mam przed nim nic do ukrycia...
— Tak jest, proszę pana — wtrącił mały Piotruś, całując panią Tallandier — jeżeli zaś jakie pytanie pańskie uczyni matce przykrość, postaram się ją pocieszyć.
— Poczciwe dziecko! — pomyślał Grzegorz wzruszony. Jesteś dzielnym i poczciwym synem — powiedział głośno — a twoja miłość dla matki przyniesie ci szczęście!
— Czekam... proszę pana odezwała się bratowa Joanny.
— Najprzód i przedewszystkiem... czy pani jesteś wdową?...
Pani Tallandier zadrżała.
— Uważam się za wdowę — szepnęła.
— Nie jesteś pani jednak pewną?...
— Nie, proszę pana... smutna to ta moja historja, smutna i dziwna, nie wiem nic, czy mój syn jest sierotą...
— Nic nie wie o dramacie z Melun — pomyślał Grzegorz — a głośno zapytał:
— Jakim że sposobem?
— Po wojnie było nam bardzo ciężko powiedziała pani Tallandier.
Mąż mój nie mógł znaleźć roboty, któraby pozwoliła zdobyć środki na utrzymanie nasze, warsztaty były nieczynne, kopalnie w okolicach Paryża pozamykane, a jeżeli trafił się gdzie jaki zarobek dzienny, zamiast dziewięciu płacono pięć lub sześć franków.
— Jakże się z tego wyżywić we troje? — ciągnęła dlej pani Tallandier.
Często nam chleba brakowało...
Pewnego wieczora Piotr powrócił weselszy trochę... Opowiedział mi, że mu zrobioną propozycję, która nas wydźwignie z biedy...
Pewien architekt proszonym był przez swego przyjaciela, właściciela łomów kamienia za granicą, o przysłanie mu dobrego kierownika, człowieka pewnego... Płaca piętnaście franków dziennie, podróż bezpłatna i od czasu do czasu gratyfikacja...
— Przyjmiesz? — zapytałam.
— Przyjmę — odpowiedział — posiedzę tam, dopóki nie polepszą się czasy w Paryżu, i przywiozę wam, pewny jestem, dość okrągłą sumkę...
— Więc ja z tobą nie pojadę? wykrzyknęłam.
— Nie, bo koszta pochłonęłyby dochody... Sam będę żyć jak najskromniej, a wam przysyłać trzysta franków miesięcznie.
— Miał rację, proszę pana... — mówiła dalej pani Tallandier przez czas oblężenia Paryża wydaliśmy nasze oszczędności do ostatniego grosza. Propozycja ta była zbawienną. Piotr wyjechał.
— Do Szwajcarji? — przerwał Grzegorz.
Pani Tallandier spojrzała na niego zdziwiona i odrzekła:
— Wytłómaczę się zaraz...
— Mąż pani został kierownikiem przy robotach w Millerie...
— Tak — odrzekła biedna kobieta — przez trzy miesiące przysyłał mi po trzysta franków, jak obiecał. W czwartym miesiącu zamiast pieniędzy otrzymałam list, dyktowany przez niego i donoszący, że został przygnieciony kamieniem, że zapewne na całe życie zostanie kaleką na prawą rękę i że leży w szpitalu.
Posłałam mu natychmiast 200 franków, aby mu na niczem nie zbywało w chorobie, chciałam sama także tam pojechać, ale mały był chory i nie mogłam puszczać się z nim w podróż, bez narażenia jego życia.
Niestety, czepiło się nas nieszczęście... Dziecko miało się coraz gorzej.. Doktor musiał przychodzić po dwa razy na dzień...
Pewnego poranka wyszłam do apteki po lekarstwo... Kiedy powróciłam, drzwi, które zamknęłam była starannie, zastałam otwarte... w komodzie szuflady poprzewracane... Okradziono mnie, zabrano mi pieniądze, jakie Piotr przysłał i zostałam bez grosza, sama jedna z chorym dzieckiem, a potrzebowałam w dodatku zapłacić komorne...
Zawiadomiłam komisarza. — Nakazał śledztwo, ale nic nie odnaleziono...
Gospodarz mój był uczciwym człowiekiem. Widząc moje smutne położenie, odłożył mi zapłatę do trzech miesięcy, ja zaś zaczęłam pracować dniami i nocami...
Dziecko powoli przychodziło do zdrowia, ale ciosy, jakie mnie dotknęły, za ciężkie były do przeniesienia, bałam się bowiem stracić jednej godziny na wypoczynek.
Rozchorowałam się niebezpiecznie, straciłam przytomność, zabrano mnie do szpitala, a jedna litościwa osoba, sąsiadka moja, wzięła dziecko do siebie...
Choroba moja trwała dwa miesiące, poczem wypisałam się ze szpitala, ale byłam bardzo osłabiona... Dziecko, dzięki Bogu, zdrowe było zupełnie.
Pomimo najlepszych chęci, gospodarz nie mógł trzymać mnie darmo... Rozumiałam to dobrze...
Sprzedałam rzeczy, żeby go zaspokoić i z pieniędzmi jakie mi pozostały, przeniosłam się do Charenton, gdzie zarabiam posługując w gospodarstwach...
— I nie miałaś pani żadnej odtąd wiadomości o mężu? — zapytał Grzegorz.
— Owszem proszę pana, miałam raz jeden...
— Kiedy i jaką? — spytał żywo Vernier.
— Po wyjściu ze szpitala... doręczono mi kopertę bardzo grubą, w kopercie była ćwiartka papieru z temi słowy:
„Kochana żono... ukochany mały Piotrusiu... Nie zobaczę was już więcej... nie zobaczę nigdy... Kochałem was z całej duszy... Nie raz wam powtarzałem, że bez wahania oddałbym za was życie... Nie były to wcale czcze słowa... Żegnam was!... Módccie się za mnie i nie oskarżajcie mnie...

Piotr Tallandier“.

— I nic w kopercie nie było więcej? zapytał Grzegorz.
— Było, proszę pana...
— Cóż takiego?
— Pani Tallandier jakby się zawahała.
— Domyślam się odpowiedzi pani... — ciągnął doktor — w kopercie były bilety bankowe.
— A więc tak... prawda... suma ogromna... piętnaście tysięcy franków...
Ale takiej sumy biedny mój mąż nie mógł zdobyć legalnie. Musiał się chyba poświęcić dla zapewnienia nam egzystencji... może dopuścił się kradzieży... przez przywiązanie do nas...
Niestety! nie zmniejszyłoby to winy i wolałabym umrzeć z głodu, aniżeli się dotknąć tych pieniędzy!...
Leżą nienaruszone, proszę pana... trzymam je, jako święty depozyt, ażeby go oddać kiedyś, jeżeli się dowiem, do kogo należą.
Spełnię przynajmniej mój obowiązek.
Klaudjusz Marteau płakał z rozrzewnienia, a i po policzkach doktora Grzegorza Verniera dwie łzy spływały.
— Mąż pani był człowiekiem wzniosłym, a pani godną jego jesteś! Teraz rozumiem już wszystko!
Piotr Tallandier zachowywał uporczywie do ostatniej chwili milczenie z obawy, aby nazwisko jego nie naprowadziło sądu na ślad i aby żonie jego nie odebrano pieniędzy, co miały byt jej i dziecku zapewnić...
— Aby wam zapewnić kawałek chleba, pozwolił się na śmierć skazać, nie wymieniwszy jednego słowa, które by go mogło było ocalić!
Pani Tallandier śmiertelnie blada, wyciągnęła do Grzegorza drżące ręce.
— Skazany został?... — powtórzyła. — Piotr został skazany!
— Tak, skazany został na śmierć... i ścięty.
Nieszczęśliwa kobieta padła na kolana łkając.
— Ścięty?.. Boże zlituj się nad nami!... więc był niewinny?...
— Najzupełniej.
— O! przeklęci niech będą jego sędziowie!... Dziecko, oni ci ojca zabili, niech będą przeklęci! przeklęci!...
Mały Piotruś klęcząc obok matki, zanosił się od płaczu.
— Nie trzeba ich przeklinać, trzeba raczej litować się się nad nimi... — powiedział Grzegorz.
Zmyliły ich fałszywe pozory, uparte milczenie męża pani dodawało oskarżeniu charakteru niezbitych dowodów. Sędziowie postąpili według swojego przekonania... Ale posłuchaj pani, zaraz ci opowiem wszystko.
I młody doktor opowiedział z najdrobniejszemi szczegółami dramat, spełniony w Melun.
Pani Tallandier z oczami suchemi i piersią, konwulsyjnem wezbraną łkaniem, chciwie przysłuchiwała się tej strasznej opowieści, a chwilami przyciskała syna do piersi gorączkowo.
— Nie mam już męża, nie masz już ojca! — wykrzyknęła, skoro Grzegorz skończył opowiadanie.
— Dał za nas życie swoje, ten męczennik, którego opłakujemy!... Jakież nadzieje, jakież niespodzianki zachowuje nam dalsza przyszłość nasza?...
— Zaraz panią objaśnię — ciągnął młody doktor. — Pan Bóg jest miłosierny, za każde cierpienie zsyła pociechę jakąś...
Tam z nieba, wasz męczennik, jak go pani słusznie nazwałaś, czuwa nad wami i będzie się napewno cieszył, widząc szczęście wasze.
— Szczęście? — powtórzyła pani Tallandier z goryczą. — To niepodobna, proszę pana.
— Nie mów pani tego i wysłuchaj mnie cierpliwie...
— Słucham pana i chciałabym ci uwierzyć, jeżeli nie dla siebie, to dla tego dziecka.
— Czy prągnęłabyś pani zobaczyć się ze swą bratową?
— Pragnęłabym, bo jak panu mówiłam, kochałam ją i kocham dotąd.
— Czy zgodziłabyś się pani żyć z nią razem?
— Zgodziłabym się z największą chęcią, ale to być nie może. Joanna jest tak daleko...
— Zobaczysz ją pani dziś jeszcze, pani Delariviére oczekuje gorąco tej chwili.
— Więc jest w Paryżu?
— Jest w Paryżu i to ją właśnie ze mną i z córką widziałaś pani w powozie nad brzegiem Sekwany.
— Więc się nie myliłam! Ale ta pani była obłąkaną, jak mi pan mówiłeś?...
— Była... ale powtarzam pani, jest już obecnie zupełnie przytomną.
Objaśni panią sama o przyczynach warjacji.
— I czeka na mnie naprawdę?
— Obiecałem jej, że panią przywiozę...
— Więc pojadę z panem... Ale skąd pan mogłeś odgadnąć, że ja byłam żoną, albo raczej, że jestem wdową po Piotrze Tallandier?
— Ja nie mam żadnej zasługi w tem odkryciu. Zawdzięczać to należy Klaudjuszowi Marteau, dobremu genjuszowi waszej rodziny.
Mały Piotruś rzucił się na szyję marynarzowi i ucałował w oba policzki, poczem zaraz matka i syn przygotowali się do wyjazdu do Neuilly.
Od chwili wyjścia Grzegorza Vernier, niepokój Joanny powiększał się co godzina, co minuta prawie.
Czy Klaudjusz naprawdę odnalazł ślad żony jej brata? Czy ją odnajdzie? Czy pani Tallandier zgodzi się zbliżyć do niej?
Oto jakie bezustannie stawiała sobie pytania.
Niepewność nabawiała ją gorączki.
Edma i Paula zaniepokojone, usiłowały ją rozerwać, ale tylko powrót Grzegorza i marynarza mógł sprowadzić spokój pożądany.
Nakoniec rozległ się odgłos dzwonka u bramy willi. Joanna żywo się podniosła, ale wzruszenie paraliżowało jej siły.
Nagle krzyknęła i wyciągnęła ręce do wchodzącej, a ta z płaczem rzuciła się w jej objęcia.
Mały Piotruś okrywał pocałunkami ręce kuzynki Edmy. Trudno sobie wyobrazić scenę bardziej wzruszającą.
Grzegorz i Klaudjusz uśmiechali się w milczeniu, bo dokonali dzieła.
Joanna złączyła w milczącym uścisku panią Tallandier i małego Piotrusia.
— Nie rozłączymy się odtąd! — mówiła — nie rozłączymy się nigdy!... Wychowywać będziemy twoje dziecię: zrobimy z niego człowieka przy pomocy tego, który wkrótce synem moim zostanie.
I podała rękę Grzegorzowi.
— Ale pan Klaudjusz pozostanie z nami... prawda? — zapytał mały Piotruś? — bo ja nie mógłbym żyć bez niego!...
— Nie obawiaj się, mój pomocniku — wykrztusił marynarz — płacząc z radości — pozostanę tu, do pioruna... a ty kiedyś zostaniesz moim kapitanem.

∗             ∗

Otóż tak samo, jak Klaudjusz Marteau i Grzegorz Vernier, jesteśmy u celu naszego opowiadania.
Pozostała nam tylko mała wiązanka faktów do zaznaczenia.
Zatwierdzenie ślubu pana Delariviére i Joanny nastąpiło wkrótce.
W kilka miesięcy później, Edma zupełnie zdrowa i zachwycająco piękna w stroju ślubnym stanęła przed ołtarzem w kościele w Neuilly.
Liczny orszak ludowy uznał ją za bardzo piękną, przyznawała sama, że dwie druhny: Paula Baltus i Marta de Rosier nie ustępowały jej w gracji i piękności.
Grzegorz odstąpił swój dom zdrowia w Auteuil pomocnikowi swemu Schulzowi, który coraz większe ma powodzenie.
Sam zaś, zostawszy bogaczem przez ożenienie, zajmuje się zawsze medycyną, ale jako amator tylko.
Leczy wyłącznie tylko biednych.;
Nie mamy potrzeby zapewniać, że ma bardzo liczną klientelę, że opłacanym jest błogosławieństwem i łzami.
Kocha, jest kochanym i zupełnie szczęśliwym. Edma obdarzyła go maleństwem, prześlicznem bobo.
Mały Piotruś uczy się pilnie i zabiera w kolegium wszystkie nagrody.
Skoro ukończy klasyczne studja swoje, wstąpi do szkoły marynarskiej, bo Klaudjusz zaszczepił w nim wielkie zamiłowanie do tego zawodu.
Klaudjusz Marteau pędzi w willi prawdziwie przyjemne życie.
Należy prawie do rodziny. Robi co mu się podoba, a przeważnie łowi ryby od rana do wieczora Jedno go tylko niepokoi — że tyje...
Panna Paula Baltus, jeżeli można wierzyć pogłoskom innym, ma wkrótce zaślubić jedynego syna bankiera Jakóba Lefébre.
To nie ulega wątpliwości, że młody Lefébre szalenie jest w niej zakochany i... że ona nie odpłaca mu się niewzajemnością.
Jakób Lefébre — ów swat zawzięty — rozpływa się w miłości.
Pani Tallandier nie może zapomnieć i nigdy nie zapomni o biednym męczenniku, zrehabilitowanym od dawna ale przynajmniej byt ma zupełnie zapewniony.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Laurent, exintendent, skazany przez policję poprawczą na piętnaście dni więzienia za udział w ucieczce Fabrycjusza Leclére’a, postanowił zostać uczciwym człowiekiem po wyjściu z pod klucza.
Przekonany o podłości swojego dawnego pana, zgłosił się do pana Delariviére, aby mu oddać dosyć okrągłą sumkę, jaką miał w posiadaniu.
Były bankier, bardzo wzruszony jego prawością, oświadczył mu:
— Jesteś dzielnym chłopakiem, zasługujesz na lepszego pana, zachowaj więc sobie te pieniądze, jako zapomogę odemnie.
— Laurent wyjechał zaraz do swojego rodzinnego miejsca, jest bardzo szczęśliwy i uważa się za ważną bardzo osobę.

∗             ∗

W tych dniach wreszcie Grzegorz Vernier wyczytał w gazetach, że dwaj sławni przestępcy, przychwyceni w Anglji zostali skazani na powieszenie za podrabianie i puszczanie w obieg podrabianych biletów banku francuskiego.
Nędznicy ci, których nazwiska prawdziwe z wielką trudnością zdołała odkryć policja angielska, byli to: Frantz Rittner i René Jancelyn.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.