Przejdź do zawartości

Lampa

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Lampa
Podtytuł Kartka z historji miodowego miesiąca
Pochodzenie „Tygodnik Powszechny“, 1889, nr 3
Redaktor Wiktor Gomulicki
Wydawca Wiktor Czajewski
Data wyd. 1889
Druk Emilian Konstanty Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


LAMPA.
(Kartka z historji miodowego miesiąca).

Pani Aniela, od tygodnia mężatka, siedziała na małej kozetce i przerzucała kartki książki kucharskiej, ażeby zaczerpnąć z niej natchnienia do kompozycji jutrzejszego obiadu... Obiadu dla niego! dla Janka!
Ten miał być szóstym z rzędu... szóstą ucztą we dwoje, bankietem, złożonym ze spojrzeń i uśmiechów niezrównanych, oraz z potraw, na które, oprócz produktów surowych, składała się nieudolność kucharki i idealna nieumiejętność pani domu. Były to biesiady pełne przydymień, przesoleń, śmiechów i pocałunków.
Ostatnie były podobno przyrządzane najwyborniej.
Właśnie młoda główka wysilała się nad ułożeniem niezrównanej kombinacji z cukru, pianki i konfitur — gdy do przedpokoju wszedł Janek, a za nim posłaniec z koszem.
— Ach! zdawało mi się, że już nigdy nie wrócisz! — zawołała pani, rzucając się mężowi na szyję.
— Byłem na mieście tylko pół godziny.
— Powiedz raczej: pół wieczności!
— Dziś już nigdzie nie wyjdę, albo wyjdziemy razem.
— Razem, ach jak to dobrze! Zawsze razem! Co ten człowiek przyniósł?
— To niespodzianka dla ciebie... coś wspaniałego. Poczekaj, zapłacę posłańca.
Czerwonogłowy człowiek schował monetę do kieszeni i wyszedł. Pani ciekawie zajrzała do kosza.
— Cóż to jest?
— Lampa...
— Lampa! do mego pokoju?
— Tak. Wczoraj mówiłaś, że pragniesz mieć taką.
— Ach! jakiś ty dobry.
— Zawiesimy ją sami. Ja wejdę na stół, a ty podawać mi będziesz łańcuszki, ciężarek, szkła...
— Ślicznie... Zabierzmy się zaraz do tego... Co to?! zielona?
— Tak...
— Zielona lampa?!
— Cóż dziwnego... Zielona.
— Możesz zawołać służącej, niech ci ją zawiesi w twoim pokoju.
— Anielciu! gniewasz się?
— Nie. Dziwi mnie tylko, że robiąc sprawunki nie zasięgniesz przedtem rady żony... ale to podobno u panów zwykła rzecz...
— Ja cię nie rozumiem.
— O naturalnie! musiałbyś zniżać się do poziomu pojęć kobiety!
— Co ty mówisz?
— Przepraszam pana, ale mógłby pan wyrzucić z naszego domowego słownika zaimek ty... To zanadto poufale.
— Anielciu, czy ja dobrze słyszę? Czy jestem przytomny!?
— O ile mi się zdaje, słyszysz pan dobrze... co się zaś tyczy przytomności, ja nie wiem. Wracasz pan z miasta... gdzieś pan był, nie jestem poinformowaną... zresztą słyszałam nieraz od mamy, że panowie mężowie gubią niekiedy cząstkę przytomności na mieście.
— Ależ ja byłem w składzie lamp!...
— Nie wiem gdzie pan byłeś i wiedzieć o tem nie chcę. Dość już mam tej tyranji.
— Anielciu!
— Dość, dość, powtarzam panu.
— Ależ to można oszaleć!
— Zapewne... szalej pan, tłucz meble, rozbijaj szkło. Wy to podobno umiecie, ale ja wolę uniknąć tych scen, odjeżdżając do mamy.
— Nie, nie odjedziesz!
— Na klucz mnie pan zamkniesz? pobawisz wolności? straż postawisz przy drzwiach!?
— Anielciu!
— O, dość tych pogróżek. Nie ulęknę się, a jeżeli pan zechcesz nadużywać swej władzy...
— Kobieto! co się z tobą dzieje?
— Sądzisz pan, że nie trafię do konsystorza! Mam wuja kanonika, stryja mecenasa, za kilka tygodni będę miała separację, a za pół roku, najdalej za rok, zrzucę te nienawistne kajdany.
— Anielciu, czem ja ciebie obraziłem? com ci złego zrobił? przecież kochałaś mnie tak gorąco, jeszcze pół godziny temu... Zkąd ta zmiana? Nie odpowiadasz, płaczesz... Przez Boga, przestań, ja łez znosić nie mogę. Czy z tą lampą do cichego naszego gniazdka, wszedł demon niezgody? O, jeżeli tak, wyrzucę ją w tej chwili za okno...
— Słusznie mama mówiła, że pan jesteś rozrzutnik i nie znasz wartości pieniędzy.
— A co mnie obchodzi kilkanaście rubli, jeżeli mam mieć życie zatrute. Wyrzucam lampę stanowczo.
— Naturalnie, wyrzuć. Takim sposobem bardzo szybko dojdziemy do nędzy.
— No, więc żeby ci dać dowód mojej cierpliwości i wyrozumiałości — odeślę lampę do sklepu i odbiorę pieniądze napowrót.
— Tak, i będziemy bez lampy...
— Nareszcie, cóż cię to obchodzi? Masz mnie opuścić, więc czy będzie w domu lampa, czy nie będzie, powinno ci być wszystko jedno.
— Ale, gdybym kiedy wróciła... lecz co mówię! wracać do takiej strasznie zielonej lampy...
— Ach! więc to o kolor chodzi? Cóż łatwiejszego jak zmienić szkło. Nie chcesz zielonego, może być seledynowe.
— Dziękuję.
— Niebieskie.
— Przy szafirowych meblach! O, pan masz gust wykwintny!
— Więc blado różowe.
— Blado różowe... hm... ja nie wiem, chyba żebym sama wybrała.
— Wybierz, najdroższa, jakie chcesz, jakie ci się podoba, w czerwone paski, w żółte kratki, w czarne kropki.
— Znowu się nademną znęcasz! Chcesz, żebym płakała?
— Przeciwnie, chcę żebyś była wesoła, zawsze uśmiechnięta, szczęśliwa. No, rozpogódź śliczne czoło, uśmiechnij się, pocałuj swego tyrana.
— Jeszcze czego!
— Przecież dopiero tydzień jak jesteś moją żoną, i już mamy sobie życie zatruwać?! Czyż pozwolisz, Anielciu, żeby szczęście trwało tak krótko? No, mój ptaszku, moja jutrzenko, już zgoda. Sama wybierzesz szkło, jakie zechcesz... Zgoda?
— Ha, jeżeli trzeba tego dowodu uległości, to... zgoda.
— Na długo?
— Na całe życie, mój jedyny, — o ile nie będziesz wymagał odemnie nadzwyczajnych poświęceń.
— Nadzwyczajnych! Gdybym się nie obawiał, że ta rozmowa cię rozdrażni, to...
— To co?
— To spytałbym się, droga Anielciu, co ty nazywasz poświęceniem się?
— Chcesz mówić o poświęceniu się z miłości?
— Tak...
— A więc wiedz, że dla ukochanego człowieka, można poświęcić majątek, przyszłość, życie...
— Ależ lampa! jaki lampa ma związek z poświęceniem, z ofiarą mienia lub życia...
— Dziwny ty jesteś, Janku, a niby tak bardzo inteligentny, niby kończyłeś politechnikę, czy coś podobnego.
— Kończyłem, ale...
— I nie rozumiesz tak prostej rzeczy! Czyż nie widzisz, że jestem brunetka?
— Obraz twój mam zawsze przed oczami.
— W takim razie powinieneś też wiedzieć, że jestem blada i mam rysy dość ostre.
— Jesteś biała jak kararyjski marmur, a rysy twoje są cudowne...
— I to być może, ale w oświetleniu zielonem wyglądałabym jak nieboszczka.
— Ach! więc to o to chodzi!
— O tak, mój najdroższy! ja cię kocham szalenie, z całej duszy; gdyby było potrzeba umrzeć dla ciebie, umarłabym bez wahania; ale co innego umrzeć, a co innego wyglądać jak trup... To drugie jest nad moje siły!

KLEMENS JUNOSZA.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.