Przejdź do zawartości

Kwiat majowy/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Vicente Blasco Ibáñez
Tytuł Kwiat majowy
Podtytuł Powieść
Wydawca Państwowy Instytut Wydawniczy „Sfinks“
Data wyd. 1928
Miejsce wyd. Gdańsk, Warszawa
Tłumacz Franciszek Baturewicz
Tytuł orygin. Flor de mayo
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Poranek był pogodny, mimo to jednak słychać było w Cabanal niby jakieś grzmoty.
Mieszkańcy obudzeni tym nieustannym głuchym hukiem zrywali się szybko z łóżek. Rozczochrane kobiety o zaspanych oczach, w samej niemal bieliźnie podbiegały do drzwi, skąd mogły ujrzeć w słabem świetle świtania sprawców owego hurkotu. Tłum mający wyobrażać żydów posuwał się naprzód przy odgłosie nieregularnie uderzanych żałobnie huczących bębnów.
Z za rogów na skrzyżowaniach ulic wyłaniały się komiczne figury, co mogłoby dać powód do przypuszczeń, że w kalendarzu powstało jakieś zaburzenie i karnawał wypadł właśnie teraz w sam dzień Wielkiego Piątku.
Były to jednak tylko grupy miejscowej młodzieży w szczególnych strojach, gromadzącej się celem wzięcia udziału w procesji tradycyjnej zwanej Encuentro.
W przedniej kolumnie, czyniącej zdaleka wrażenie grupy czarnych owadów przesuwały się liczne postacie w długich szatach z zarzuconym na rękę trenem, w podniesionych na głowę kapturach szpiczastych, jak czapki astrologów lub inkwizytorów, w maskach podwiniętych na Czoło, z wielkiemi laskami hebanowemi w rękach. Niektóre z owych postaci chcąc zwrócić na siebie szczególniejszą uwagę uchylały kokieteryjnie wierzchniej szaty aby ukazać znajdującą się pod nią śnieżnej białości spódnicę fałdowaną z wstawkami. Wraz z tem jednak trudno było nie dostrzec podwiniętych spodni oraz nóg prostych, przyzwyczajonych do swobodnego chodzenia po piasku wtłoczonych zaś teraz z trudem w torturujące je trzewiki.
Dalej szli żydzi przypominający swym niemal potwornym wyglądem aktorów uboższych scen, grających sztuki z życia średniowiecza, w nędznych konwencjonalnych strojach, znanych wśród ludu pod ogólną i wygodną nazwą „ubioru wojaków“. Była to krótka, zdobna w hafty nieco sztywna podpasana tunika bez rękawów, opaski na rękach i nogach mające imitować ochronę pancerną, wreszcie hełm przystrojony kitą z piór kogucich. Najbardziej jednak karykaturalnemi były stroje „grenadjerów Najświętszej Panny“, przystojnych młodzieńców w olbrzymich mitrach podobnych do czapek żołnierzy Fryderyka Wielkiego i w czarnych uniformach ozdobionych galonami srebrnemi, czyniącemi wrażenie, że zerwano je z jakiejś trumny.
Było z czego się śmiać, stroje te bowiem miały wygląd bardzo dziwaczny. Któżby się jednak ośmielił wyśmiewać szczery zapał przejętych swą rolą młodzieńców o surowych, opalonych na słońcu twarzach?... Wyśmiewanie się z uzbrojonych oddziałów nie mogłoby ujść nikomu bezkarnie; żydzi oraz grenadjerzy Chrystusa lub Matki Najświętszej gotowi byli w każdej chwili wyjąć z pochwy broń sieczną, znaną od najdawniejszych czasów aż do chwili obecnej, począwszy od olbrzymiej szabli kawaleryjskiej, kończąc zaś na sztyleciku kapelmistrza wojskowego.
Mali chłopcy zabiegając ze wszystkich stron zachwycali się wspaniałemi strojami, gdy tymczasem matki, siostry oraz znajome młodzieńców, stojąc w drzwiach domów, podziwiały ich postawę: „Królowo najświętsza, jakież to zuchy!“ Oddziały te w strojach tak przypominających maskaradę, miały cel pobożny przypomnienia roztargnionej i grzesznej ludzkości o mającem się odbyć za jakąś godzinę na środku ulicy San Antonio tuż przed samą niemal traktjernią wuja Chulla spotkanie Jezusa z Matką Najświętszą.
Dniało coraz bardziej i blade światło zaczęło przybierać ciepłą barwę różową. Jednocześnie odgłosy bębnów, trąbek sygnałowych i muzyki stawały się z każdą, chwilą donośniejsze. Możnaby było przypuszczać, że wojsko jakieś przy dźwiękach marsza wkracza do Cabanal.
Uczestnicy ceremonji, tworząc poszczególne oddziały, szli w poczwórnych szeregach uroczystym i dziarskim krokiem wojennym w kierunku domu swego właściwego dowódcy, ażeby zdjąć umieszczony tam na dachu sztandar żałobny z czarnego aksamitu z wzbudzającem dreszcz wyhaftowanem wyobrażeniem Matki Pańskiej.
Proboszczowi z prawa dziedzictwa przysługiwała godność dowódcy żydów. O świcie więc jeszcze wstał z łóżka ażeby się ubrać na czas w piękny strój starannie przechowywany w kufrze przez cały rok i uważany przez rodzinę za najcenniejszy skarb w domu.
Boże, dopomóż! Jakże się trapił biedny Proboszcz co roku myśląc o tem, że coraz bardziej grubieje i teraz może już nawet nie będzie mógł się wtłoczyć w ciasny strój wojenny. Żona, w bieliźnie, z obnażoną dość okazałą piersią pomagała mu się ubierać obciągając na nim ze wszystkich stron poszczególne części stroju, tak by się mogły wcisnąć nareszcie nogi i brzuch, gdy tymczasem Pascualet siedząc na łóżku przyglądał się ojcu ze zdumieniem w oczach, jakgdyby go nie poznawał wcale w tej czapce z piórami, w której był podobny raczej do indjanina, i z tą straszną szablą kawaleryjską u boku, która przy najmniejszem poruszeniu zaczepiała o meble i ściany powodując hałas piekielny.
Z trudem trzymała się czapka na głowie. Niezbyt dobrze leżała, trzeba było już jednak pośpieszyć. Naciągnięte nierównomiernie spodnie tworzyły fałdy, które wyglądały niby guzy na nodze dowódcy żydów. Ciasny strój uciskał brzuch biednemu Proboszczowi tak, iż nawet zbladła mu twarz. Hełm nie mogąc się utrzymać na jego dużej głowie pochylał się od czasu do czasu na twarz i ugniatał górną część nosa. Trzeba było jednak przedewszystkiem zachować powagę. Wlokąc szablę po ziemi i imitując huczenie bębnów zaczął się przechadzać majestatycznym krokiem po mieszkaniu jakgdyby synek jego był księciem przed którym się prezentował.
Dolores spoglądając dziwnym wzrokiem turkusowych oczu na chodzącego po mieszkaniu tam i z powrotem męża z trudem się powstrzymywała od śmiechu, miał bowiem nogi krzywe i ruchy niedźwiedzia zamkniętego w klatce. Mimo wszystko wolała go jednak w tym stroju niż w osmolonem ubraniu w którem wracał zazwyczaj wieczorem do domu z wyrazem przygnębionego ze zmęczenia zwierzęcia.
Tymczasem dźwięki muzyki zbliżającego się oddziału stawały się coraz głośniejsze. Żydzi przybywali po swój sztandar.
Dolores zaczęła się ubierać pospiesznie, dowódca zaś wyszedł z mieszkania, aby stanąć na czele swego oddziału.
Podczas gdy miarowe uderzenia bębnów huczały już przed drzwiami, dzielny zaś oddział przestępując z nogi na nogę na jednem i tem samem miejscu kołysał się w marszu rytmicznym, Tonet wraz z dwoma innymi towarzyszami wszedł pełen powagi na drabinę, aby zabrać sztandar z balkonu.
Dolores ujrzawszy szwagra na drabinie w jednej chwili uczyniła porównanie między nim a swoim mężem. Wyglądał rzeczywiście jak wojskowy, powagą zaś swoją mógł dorównać jenerałowi. Różnił się stanowczo od innych. Tamci mieli krzywe nogi, byli śmieszni i niezgrabni, on zaś wchodził na drabinę z zadziwiającą zwinnością i był tak elegancki jak owi sympatyczni panowie don Juan Tenorio, Don Pedro. lub Henryk Lagardere, którzy wzruszająco umieli przemawiać i zgrabnie wywijać szabelką na scenie Teatru Marynarskiego.
Zabrawszy ze sobą czarne sztandary, wszystkie oddziały z muzyką na czele skierowały się w stronę kościoła. Pochód cały czynił wrażenie wielkiego przepelzającego z jednego miejsca na drugie mrowiska lśniących owadów.
Za chwilę miała się odbyć ceremonja Spotkania. Idąc różnemi ulicami zbliżały się ku sobie dwie procesje. W jednej niesiono eskortowaną przez żałobnych grenadjerów figurę pogrążonej w smutku głębokim Matki Jezusowej, w drugiej zaś zbroczonego krwawym potem samego Jezusa, z długiemi rozpuszczonemi włosami w ciemnej fjoletowej haftowanej złotem sukni, uginającego się pod ciężarem krzyża na skalistej drodze, którą wyobrażał postument o wyłożonej ostremi bryłami korkowemi powierzchni. Dokoła zaś jak gdyby w obawie, aby Jezus nie uciekł, tłoczyli się nielitościwi żydzi, usiłujący przybrać jaknajbardziej srogi wyraz twarzy, za którymi kroczyły postacie w kapturach i długich, ciągnących się po błocie szatach, tak ponurych i żałobnych, że aż dzieci wybuchały płaczem, chowając się w fałdy spódnic swych matek.
Głuche bębny huczały nieustannie, trąby zaś ryczały przeraźliwie, lub jęczały przeciągle jak młode bydlątka w rzeźni.
Wśród tłumu zgiełkliwego szły również starsze dziewczęta o policzkach ubarwionych różem, w strojach odalisek, jakie się widuje na scenach oper komicznych, z dzbankami pod pachą co miało przypominać biblijną Samarytankę. W uszach i na szyi miały lśniące ozdoby wzięte w pożyczce przez ich matki na dzień procesji, na odsłoniętych zaś nogach o silnie rozwiniętych łydkach trzewiki i pończochy w prążki.
Szczegóły te jednak bynajmniej nie wywoływały uwag bezbożnych.
— Panie!... Ach, Panie, Boże mój! — wzdychały płaczliwie stare handlarki ryb, spoglądając na krwawiące czoło Jezusa otoczonego przez tłuszczę niewierną.
Od czasu do czasu można było jednak zauważyć wśród tłumów przyglądających się procesji blade uśmiechnięte twarze o podsiniałych oczach. Nie brakło bowiem i teraz tych, którzy pragnąc się nieco zabawić, przybyli tu po nocy burzliwej z Walencji. W wypadkach, gdy wesołość zaczynała przybierać formy jaskrawe, zbliżał się wnet któryś z żołnierzy Piłata i wywijając groźnie szablą, ryczał z oburzenia:
— Łotry!... Niegodziwcy! Przyszliście tu się wyśmiewać?
Wyśmiewać się z tej uroczystości, którą obchodzono corocznie odkąd istnieje Cabanal!... Na Boga! Trzeba być mieszkańcem Walencji, ażeby się odważyć na coś podobnego!
Tłumy się gromadziły w miejscu Spotkania na skrzyżowaniu ulic. Na jednym z rogów ulicy San Antonio znajdowały się majolikowe Stacje Męki Pańskiej o dziwacznych figurach. Niespokojne, gburowate, napastnicze, okryte szalami w kratki i z chusteczkami na głowach, nasuniętemi niemal na oczy, handlarki ryb, rozpychały się energicznie łokciami, aby się przedostać w pierwsze szeregi widzów.
Rosario znajdowała się również wśród starszych handlarek, pomagając sobie kolanami i łokciami, aby jej nie zepchnięto z chodnika, z którego mogła doskonale widzieć wszystko.
Mówiła z uniesieniem o swoim mężu. Czy widzą go towarzyszki?... Niechże kto wskaże wśród mieszkańców Cabanal choć jednego tak przystojnego żyda, jak Tonet. Nie zdradzała się jednak, biedna, z tem, że dotychczas czuje jeszcze, jak ją pali twarz spoliczkowana przez brutalnego męża w wigilję uroczystości, podczas gdy mu pomagała przygotowywać ubranie.
Nagle ktoś ciężki i silny popchnął ją gwałtownie i stanął przed nią. Spojrzała, co za śmiałek pragnął w ten sposób zdobyć sobie miejsce. Któż to tak się rozpycha?... Oniemiała z oburzenia. Miejsce to zdobyła dla siebie Dolores, która tu się wtłoczyła z Pascualetem na ręku. Jak zwykle miała minę królowej i z pogardliwem wysunięciem dolnej wargi spoglądała na wszystkie inne kobiety mniej piękne od niej. Kwoka nadęta!... Czyż warta jest tego aby na nią zwracano uwagę?
Obie ku większemu zmartwieniu ciotki Picores spoglądały na siebie z nienawiścią przy każdem spotkaniu. Ich pojednanie się za jej pośrednictwem w kawiarence na Targu było jedynie chwilowem zawieszeniem broni, o którem pamiętały i dlatego pozdrawiały siebie nawzajem chłodno, wyraz ich oczu jednak pozwalał przypuszczać, że wybuch może nastąpić w każdej chwili.
Na spojrzenie Dolores, Rosario oburzona do głębi, odpowiedziała jedynie pogardliwym ruchem. Bezwstydna! Tak bezczelnie odpychać łokciami ludzi, którzy sobie znaleźli już miejsce! A jaka zarozumiała!... Z drogi wszyscy, bo królowa idzie! Ha! wiadomo zawsze co kto wart! Nie trudno poznać osoby bez wychowania!
Policzki drobnej, szczupłej i bladej kobietki upojonej własnemi słowami rozpalały się coraz bardziej. Towarzyszki jej zaś jeszcze bardziej ją ośmielały mrugając potakująco. I oto w pewnej chwili poruszyła się już nawet na dość grubej szyi głowa Dolores o wyrazie lwicy, której dokucza owad gryzący ją w plecy, tymczasem jednak ukazały się oddziały tworzące procesję i ciekawe tłumy zafalowały.
Z bocznych ulic wyłaniały się idąc naprzeciw siebie dwa pochody, zwalniając kroku lub przyśpieszając tak, aby we właściwej chwili stanąć w miejscu Spotkania.
Na ciemnofjoletową suknię Jezusa padały już promienie słońca ukazującego swą tarczę ponad lasem pióropuszy, hełmów i trzymanych na ramieniu szabli mieniących się oślepiającemi iskrami. Z przeciwka zbliżała się inna procesja, w której przechylała się to na jedną to na drugą stronę stosownie do miarowych poruszeń grenadjerów niesiona przez nich Matka Najświętsza ubrana w czarną aksamitną suknię i osłonięta żałobnym welonem, pod którym można było dostrzec na twarzy woskowej spływające łzy. Złożona obszyta koroneczkami chusteczka trzymana w nieruchomej ręce miała służyć niewątpliwie do ich otarcia.
Kobiety zwłaszcza skierowywały na tę figurę swój wzrok. Niektóre płakały ze wzruszenia. Ach, królowo święta i Pani! Spotkanie to przeszywało bólem serca pobożnych matek. Ujrzeć syna w podobnych okolicznościach! Mimowoli nasuwało się im porównanie, aczkolwiek mniej może właściwe: Jakżeby się czuły same, gdyby spotkały swego syna tak dobrego i nieskazitelnego, a jednak skazanego na śmierć!
Handlarki ryb wzdychały nieustannie do Matki bolesnej, lecz to nie przeszkadzało im bynajmniej zastanawiać się nad tem, czy za rok ostatni przybyły jakieś nowe ozdoby na niesionej figurze.
Wreszcie nastąpiła chwila spotkania. U stało huczenie bębnów, ucichły jęki trąb, zamarły dźwięki żałobne. Figury ustawiono naprzeciwko siebie i jakiś głos żałośny zaczął wyśpiewywać monotonną melodję strof, zawierających wzruszający opis spotkania.
Z przejęciem się słuchali wszyscy śpiewów pobożnych wuja Grancha starego aksamitnika, który co roku przybywał z Walencji na tę uroczystość, aby w niej wziąć żywy udział. A miał głos nie bylejaki! Do głębi serca zdołał przeniknąć. Nie dziw więc, że skoro w pobliskiej traktjerni wuja Chulla śmiano się zbyt głośno, szedł w tamtą stronę głos oburzenia pobożnie usposobionych tłumów.
— Cicho!... łotry!.
Podniesiono nieco w górę i znowu opuszczono figury, co należało sobie tłumaczyć, że w tej chwili odbyło się właśnie pełne boleści i smutku powitanie między matką a synem.
Dolores przez cały czas trwania ceremonji i śpiewów wuja Grancha, nie spuszczała oka z przystojnego i zuchwałego żyda, który tak bardzo się różnił od swego dowódcy o krzywych nogach.
Umyślnie stanęła tak, aby Rosario nie mogła kontrolować jej wzroku. Ta jednak doskonale czuła na kogo spogląda. Widzicie? Pożarłaby go oczami! Bezwstydnica! I nawet się nie krępuje wcale swego męża! I cóż to musi się dziać wówczas, gdy Tonet idzie do niej pod pretekstem zabawienia się z bratankiem i zastaje ją samą w domu!
Zazdrosna i niespokojna nie przestawała mruczeć pod nosem nawet gdy już obie procesje złączone ze sobą skierowały się w stronę kościoła. Miotała groźby i przekleństwa na pokaźne plecy, będące wspaniałą podstawą pięknej szyi porosłej u góry jasnemi złocistemi włosami.
Dolores w końcu nie mogła już znieść tego. Obejrzawszy się poza siebie pytała z gniewną wyniosłością: Czy to jej się tyczy to wszystko? Kiedyż nareszcie Rosario zostawi ją w spokoju? Czy zabroni jej patrzeć gdzie się jej podoba?
Zdawało się, że iskry piekielne pryskają z pięknych jej zielonawo turkusowych oczu.
Tak, to do niej były skierowane te słowa, do niej, do tej suki wściekłej, co pożera mężczyzn oczami!
Dolores uśmiechnęła się pogardliwie. O, ślicznie! Lecz każdy niech raczej siebie pilnuje! Czemuż nie strzeże swego skarbu? Czemuż nie potrafi zatrzymać męża przy sobie? A że inne nie są tak głupie... Nie wszystkie... Sprać ten pysk szkalujący!...
— Mamo, mamo! — zawołał Pascualet płacząc i czepiając się spódnicy Dolores, która już się pochyliła naprzód aby uderzyć Rosario. Przyjaciółki jednak zaatakowanej zasłoniły ją chudemi nerwowo potrząsanemi rękami.
— A cóż to znowu? Będzie kiedy temu koniec? — zaczęły wykrzykiwać głosy ochrypłe.
W tej chwili jednak stanęła między przeciwniczkami góra broniąca dostępu jednej do drugiej. Była to ciotka Picores. O! ona prędko załatwi się z niemi! Potrafi się zabrać do rzeczy aby uspokoić te warjatki!
— Ty, Dolores... do domu. A ty, języku djabelski milcz!
Szturchańce i groźby ciotki uspokoiły ostatecznie zaperzone kobiety.
— Ach, Boże, co za nieznośne stworzenia! Nawet w Wielkim Tygodniu w sam dzień Wielkiego Piątku i to podczas procesji Spotkania dawać takie zgorszenie! Piekielnice! Boże! Co za kobiety są teraz!...
Widząc jednak, że kuzynki oglądają się przygadując sobie nawzajem zdaleka, okazała postać starej czarownicy jeszcze raz pogroziła im, patrząc kiedy już wreszcie znikną z oczu w gronie swych przyjaciółek.
Wszyscy mieszkańcy Cabanal dowiedzieli się wnet ze zgorszeniem o zajściu.
Tonet wróciwszy do domu rzucił się z krzykiem na żonę i zanim jeszcze zdjął z siebie strój żyda uraczył ją kuksańcami, które miały być skutecznem lekarstwem na zazdrość.
Również i Proboszcz poruszył odrazu tę sprawę, Dolores jednak pośpieszyła ściągnąć zeń z wysiłkiem krępujący go strój, aby przywrócić jego członkom pełną rozkoszy swobodę.
Przykro mu to mówić, widzi jednak, że Rosario naprawdę jest warjatką. I chociaż brat jego bardzo jest lekkomyślny i lubi wypić, jednakże współczuje mu bardzo, że się związał z tą szkaradną kobietą.
Bądź jak bądź jest to rodzina. Nie może przecież zamknąć drzwi przed Tonetem dlatego, że Rosario jest taką a nie inną. A tembardziej teraz, gdy można będzie uczynić zeń człowieka, skoro los dopomoże.
Dolores, blada jeszcze ze zdenerwowania, potakiwała mężowi poruszeniem głowy.
Ostatecznie wszystko będzie dobrze, należy tylko jaknajrzadziej się spotykać z tą warjatką.
A teraz do roboty!...
I następnego dnia w chwili gdy dzwony już się rozkołysały na Gloria, na ulicach zaś rozpoczęła się strzelanina i huk zapalanych rakiet oraz łoskot uderzanych przez chłopców grubemi kijami drzwi, Nadobna, owa zrujnowana do niedawna i naprawiona barka rybacza, rozwinąwszy swój wielki nowy i mocny jaśniejący zdaleką żagiel odbijała od brzegu Cabanal. Kołysała się ciężko na falach, zdawało się jednak, że jak piękna leciwa kobieta, pragnęła ukryć swą starość, podążając po ostatnią swą zdobycz.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Vicente Blasco Ibáñez i tłumacza: Franciszek Baturewicz.