Księga Monelli/II/Poświęcona
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Księga Monelli |
Wydawca | Księgarnia Polska B. Połoniecki |
Data wyd. | 1907 |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Bronisława Ostrowska |
Tytuł orygin. | Le Livre de Monelle |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Lili i Nan służyły w gospodzie. W lecie nosiły wodę ze studni ścieżyną ledwie widoczną wśród dojrzałych zbóż; w zimie, kiedy był mróz i sople lodu zwisały u okien, Lili przychodziła spać do Nan. Skulone pod kołdrą słuchały jak wiatr wyje. Miały zawsze w kieszeniach białe pieniądze i fartuszki cienkie z czerwonemi wstęgami. Jasnowłose obie i uśmiechnięte. Co wieczora w rogu komina stawiały cebrzyki czystej świeżej wody; gdzie również znajdowały, jak mówiono, wyskakując co rano z łóżek, srebrne pieniądze, któremi dzwoniły. Bo »skrzaty« rzucały je do cebrzyka wykąpawszy się w nim. Ani Nan, ani Lili, ani nikt nie widział skrzatów, chyba w bajkach lub balladach, gdzie występują jako małe czarne i złe stworzenia o skręconych ogonach.
Jednej nocy Nan zapomniała wyciągnąć cebrzyk z wodą; a było to jeszcze w grudniu, gdy zardzewiały łańcuch studni był powleczony lodem. Kiedy spała z rękami na ramionach Lili, nagle poczuła, że ktoś ją szczypie w ręce i w nogi i bezlitośnie ciągnie za włosy. Obudziła się z płaczem. »Jutro będę sina i czarna, uściśnij mnie Lili! nie postawiłam cebrzyka pięknej świeżej wody, ale nie wyjdę z łóżka, choćby miały tu przyjść wszystkie skrzaty Dewonshire’u. Wtedy dobra Lili uścisnęła ją, wstała, wyciągnęła wodę i postawiła cebrzyk w kącie komina. Kiedy się znowu położyła, Nan już spała.
I Lili miała sen. Zdawało jej się, że królowa odziana w zielone liście ze złotą koroną na głowie, zbliżyła się do jej łóżka, dotknęła jej ramienia i rzekła: »Jestem królowa Mandozyana: Lili pójdź do mnie« . I rzekła jeszcze: »Siedzę na łące szmaragdów, a droga, która wiedzie ku mnie, jest trójkolorowa: żółta, błękitna i zielona«. I rzekła: »Jestem królowa Mandozyana, Lili pójdź do mnie«.
Potem już Lili wtuliła głowę w czarne wezgłowie nocy i nie widziała nic. Lecz rankiem kiedy piały kury, Nan nie mogła zupełnie się podnieść i wydawała skargi żałosne, bowiem obie jej nogi były bez czucia i niezdolne do ruchu. W dzień lekarze orzekli po długich badaniach, że zostanie tak pewnie na zawsze i nigdy nie będzie mogła chodzić. I biedna Nan szlochała; bo pewnie nigdy już nie znajdzie męża.
Lili litowała się nad nią. Obierając jabłka zimowe, przesypując miszpułki, robiąc masło, ocierając z mleka zaczerwienione ręce, myślała ciągle o tem, jakby uzdrowić biedną Nan. Zapomniała o dawnym śnie, aż raz wieczorem kiedy padał gęsty śnieg, a w gospodzie pili grzane piwo z serem, stary przekupień ballad zastukał do drzwi. Wszystkie dziewczęta obskoczyły go, bo stary miał rękawiczki, piosenki miłosne, wstążki, płótna Hollandzkie, podwiązki, szpilki i stroiki złote.
— Macie tu smutną historyę, — mówił — o lichwiarce, przez cały rok noszącej dwadzieścia worków dukatów, aż jej przyszła dość dziwna chętka na smażone główki żmii i duszone ropuchy.
»Macie tu balladę o wielkiej rybie, co wyszła na brzeg w dniu czternastym kwietnia z wody głębokiej na czterdzieści sążni i wypluła pięć kwaterek pierścionków zaręczynowych zzieleniałych całkiem od wody morskiej.
»Macie tu piosenkę o trzech złych córkach królewskich i o tej, co wylała puhar krwi na brodę swego ojca.
»Miałem także przygody królowej Mandozyany; ale wiatr szelma porwał mi ostatnią kartkę na zawrocie drogi«.
Natychmiast Lili przypomniała sobie swój sen i poznała, że królowa Mandozyana rozkazuje jej przyjść.
Tejże nocy ostrożnie pocałowała Nan, włożyła nowe trzewiki i poszła sama w drogę. Ale stary przekupień ballad znikł i jego kartka uciekła tak daleko, że Lili nie mogła już jej odnaleźć; nie wiedziała nawet, kto była królowa Mandozyana, ani gdzie należało jej szukać.
I nikt nie mógł jej powiedzieć, mimo, że pytała o drogę starych rolników, co długo potem patrzyli za nią, zasłaniając się ręką od słońca i młodych kobiet brzemiennych, rozmawiających leniwie przede drzwiami i dzieci, którym nachylała gałęzie dojrzałych morw poprzez płoty. Jedni mówili: »Dziś niema już królowych«, inni: »Tego u nas nie znają; to za dawnych czasów...« Inni znów: »Czy to imię ładnego chłopca?« A jeszcze inni, ludzie źli, zaprowadzili Lili przed jeden z tych domów miejskich, co są zamknięte w dzień, a w nocy otwierają się szeroko, rozświecone i zapewniali, że królowa Mandozyana przebywa tam ubrana w czerwoną koszulę, a nagie kobiety jej usługują.
Ale Lili wiedziała, że prawdziwa królowa Mandozyana była ubrana zielono nie czerwono, i że trzeba przejść do niej trójkolorową drogę. Tak przejrzała kłamstwo. Tymczasem szła już długo. Z pewnością minęła lato swego życia, wędrując tak poprzez biały kurz, przez błoto wyżłobionych kolei, obok podróżnych bryk, a niekiedy wieczorem, gdy niebo oblecze się we wspaniałą purpurę, za wielkimi, zwożącymi zboże wozami, na których kołysze się kilka świecących kos. Ale nikt nie umiał jej powiedzieć o królowej Mandozyanie.
Ażeby nie zapomnieć tak trudnego imienia, Lili zawiązała sobie trzy węzły u zapaski. Raz w południe idąc daleko w stronę, gdzie słońce wstaje, weszła na drogę żółtą, krętą, co obramiała błękitny kanał. A kanał szedł równo z drogą i zielony spadzisty brzeg zaznaczał ich kontury. Po bokach rosły kępy drzewek; a jak daleko wzrok mógł dosięgnąć, widać było bagniska i zielonawy cień. Między plamami bagna wznosiły się małe stożkowate szałasy, a cała droga wiodła prosto w krwawą pożogę zachodu.
Tam spotkała małego chłopca o dziwacznie wielkich oczach, który holował dużą łódź wzdłuż kanału. Chciała go zapytać, czy widział królową i nagle spostrzegła z przerażeniem, że zapomniała jej imienia. Więc krzyknęła i zaczęła płakać, chwyciła zapaskę, napróżno. I krzyknęła głośniej widząc, że idzie drogą trójkolorową: żółtego piasku, zielonego wybrzeża i błękitnego kanału. Znowu chwyciła trzy splątane węzły i rozszlochała się. Mały chłopiec widząc jak cierpi, a nie pojmując wcale jej bolu, zerwał na skraju żółtej drogi drobną trawkę i wsunął jej w dłoń.
»Mandozyana uzdrawia« , rzekł.
I tak znalazła Lili królową swą odzianą w zielone liście. Zacisnęła ją w dłoni i poszła w drogę powrotną. A powrót dłuższy był, bo Lili była zmęczona. Zdawało jej się, że szła całe lata. Ale szła w radości, bo wiedziała, że uzdrowi Nan.
Przebyła morze o potwornych falach, i wreszcie dostała się do Dowru, mając, swą trawkę na piersiach za koszulą. I najpierw nie poznała drzew; i wydało jej się, że trzody są inne. A w dużej izbie zobaczyła starą kobietę otoczoną dziećmi. Podbiegła ku niej, pytając o Nan. Stara zdziwiona popatrzyła na Lili i rzekła:
— Ależ Nan wyjechała oddawna i zamężna.
— I uzdrowiona? zapytała radośnie Lili.
— Uzdrowiona! tak... pewnie, rzekła stara. Ale ty biedna, czy nie jesteś Lili?
— Tak, odrzekła Lili; więc ileż lat mogę mieć teraz?
— Z pięćdziesiąt lat, prawda babciu, wołały dzieci, ona nie jest jeszcze taka zupełnie stara, jak ty.
I podczas gdy Lili z męczona, uśmiechała się, nazbyt silna woń mandozyany zamąciła jej zmysły i Lili w słońcu umarła. Tak wędrowała szukać królowej Mandozyany i została przez nią zabrana.