Krzyżacy (Sienkiewicz, 1900)/Część ósma/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Krzyżacy
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca B. Milski
Data wyd. 1900
Druk B. Milski
Miejsce wyd. Gdańsk
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CZĘŚĆ ÓSMA.
I.

Nie pomogły łagodne słowa, ni pieszczoty, ni zaklęcia — Danusia nie poznawała nikogo i nie odzyskała przytomności. Jedynem uczuciem, które opanowało całą jej istotę, był przestrach, podobny do takiego płochliwego przestrachu, jaki okazują schwytane ptaki. Gdy przyniesiono jej posiłek, nie chciała przy ludziach jeść, jakkolwiek z ckliwych jej spojrzeń, rzucanych na jadło znać było głód, może nawet zadawniony. Zostawszy sama, rzuciła się na spyżę z łakomstwem dzikiego zwierzątka, ale gdy Zbyszko wszedł do izby, w tej chwili skoczyła w kąt i skryła się za wiązkę suchego chmielu. Próżno Zbyszko otwierał ramiona, próżno wyciągał ręce, próżno błagał, dusząc w sobie łzy. Nie chciała z tego ukrycia wyjść nawet wówczas, gdy naniecono ognia w świetlicy i gdy przy jego blasku mogła dobrze rozeznać rysy Zbyszka. Zdawało się, że pamięć opuściła ją razem ze zmysłami. On za to patrzał na nią i na jej wychudłą twarz z zastygłym wyrazem przerażenia, na zapadłe oczy, na potargane strzępy odzieży, w które była przybrana, i serce skowyczało w nim z bólu i wściekłości na myśl, w jakich była rękach i jak się z nią obchodzono. Porwał go wreszcie szał gniewu tak straszny, że chwyciwszy za miecz, skoczył z nim ku Zygfrydowi i byłby go zamordował niechybnie, gdyby Maćko nie był go chwycił za ramię.
Poczęli się wówczas pasować z sobą prawie po nieprzyjacielsku, ale młodzian tak był osłabion poprzednią walką z olbrzymim Arnoldem, że stary rycerz przemógł go i wykręciwszy mu rękę zawołał:
— Wściekłeś się, czy co?
— Puśćcie! — odpowiedział, zgrzytając Zbyszko — bo się dusza podrze we mnie.
— Niech się podrze! Nie puszczę! Wolej łeb rozbij o drzewo, niżbyś miał pohańbić siebie i cały ród.
I ściskając, jakoby w żelaznych cęgach, dłoń Zbyszkową, począł mówić groźnie:
— Obacz się! Pomsta ci nie ucieknie, a pasowanyś jest rycerz. Jakże to? Związanego jeńca będziesz dżgał? Danuśce nie pomożesz, a co ci zostanie? Nic, jeno hańba. Rzekniesz, iże królom i książętom nieraz przygodziło się jeńców mordować? Ba! nie u nas! I co im uchodzi tobie nie ujdzie. Mają ci oni królestwa, miasta, zamki, a ty co masz? Rycerską cześć. Kto im nie przygani, tobie w oczy plunie. Opamiętaj się, prze Bóg!
Nastała chwila milczenia.
— Puśćcie! — powtórzył ponuro Zbyszko. — Nie zadżgam go.
— Pójdź do ognia, naradzim się.
I powiódł go za rękę do ogniska, które pachołkowie naniecili wedle smolistych kopców. Tam siadłszy, Maćko zamyślił się nieco, poczem rzekł:
— Wspomnij też i to, żeś tego starego psa Jurandowi obiecał. Ten ci się dopiero pomści nad nim i za swoją i za Danusiną mękę! Ten ci mu zapłaci, nie bój się! I powinieneś w tem Jurandowi wygodzić. Należy mu się to. A czego tobie nie wolno, to Jurandowi będzie wolno, bo nie on jeńca wziął, jeno go w podarunku od ciebie dostanie. Bez hańby i bez przygany może go choć ze skóry obłupić — rozumiesz mnie?
— Rozumiem — odpowiedział Zbyszko. — Słusznie mówicie.
— To ci widać rozum wraca. Jeśliby cię dyabeł jeszcze kusił, pamiętaj także i na to, żeś ty przecie i Lichtensteinowi i innym Krzyżakom ślubował. A gdybyś bezbronnego jeńca zarżnął, i gdyby się to przez pachołków rozgłosiło, żaden rycerz nie chciałby ci stanąć, i byłby praw, Boże uchowaj! Nieszczęśliwości i tak nie brak, niechże choć hańby nie będzie. Lepiej, ot, gadajmy o tem, co teraz należy czynić i jako nam się obrócić.
— Radźcie! — rzekł młodzian.
— Poradzę tak: tę żmiję, która była przy Danusi, możnaby zgładzić, ale że nie przystoi rycerzom niewieścią krwią się babrać, przeto ją księciu Januszowi oddamy. Knuła ona zdrady jeszcze w leśnym dworcu przy księciu i księżnie, niechże ją mazowieckie sądy sądzą, a jeśli jej kołem za to nie pokruszą, to chyba sprawiedliwość Boską chcą obrazić. Póki innej jakiej niewiasty nie spotkamy, któraby się przy Danusi starunku podjęła, póty ona potrzebna; potem się ją koniowi do ogona przywiąże. Ninie trzeba nam do puszcz mazowieckich jako najprędzej wykręcić.
— Już ci nie zaraz, bo noc. Może też Bóg da jutro Danuśce większe opamiętanie.
— Niech i konie dobrze wypoczną. Na świtaniu ruszym.
Dalszą rozmowę przerwał im głos Arnolda von Baden, który, leżąc opodal na plecach, związany w kij do własnego miecza, począł coś wołać po niemiecku. Stary Maćko podniósł się i poszedł ku niemu, ale nie mogąc dobrze wyrozumieć jego mowy, począł się oglądać za Czechem.
Ale Hlawa nie mógł zaraz przyjść, albowiem zajęty był czem innem. Podczas ich rozmowy przy ognisku, poszedł właśnie do służki zakonnej i, położywszy jej dłoń na karku i potrząsnąwszy nią, jak gruszką, rzekł:
— Słuchaj, suko! Pojdziesz do chaty i wymościsz dla pani posłanie ze skór, ale przedtem wdziejesz na nią swoje porządne szaty, a sama ubierzesz się w te łachmany, w których kazaliście jej chodzić... zatracona wasza mać!
I nie mogąc także pohamować nagłego gniewu, trząsł nią tak silnie, że aż oczy wylazły jej na wierzch. Byłby jej może skręcił kark, ale że widziała mu się jeszcze potrzebna, więc puścił ją wreszcie, rzekłszy:
— A potem wybierzem dla cię gałąź!
Ona chwyciła go w przerażeniu za kolana, ale gdy w odpowiedzi kopnął ją, skoczyła do chaty i, rzuciwszy się do nóg Danusi, poczęła skrzeczeć:
— Obroń mnie! Nie daj!
Ale Danusia przymknęła tylko oczy, a z ust jej wyszedł zwykły, zdyszany szept:
— Boię się, boję się, boję się!
I następnie zdrętwiała całkiem, albowiem każde zbliżenie się do niej służki zakonnej wywoływało zawsze ten skutek. Pozwoliła się też rozebrać i oblec w nowe szaty. Służka, wymościwszy posłanie, położyła ją na niem jak figurkę drewnianą lub woskową, sama zaś siadła koło ogniska, bojąc się wyjść z izby.
Ale Czech wszedł po chwili i, zwróciwszy się naprzód do Danusi, rzekł:
— Między przyjaciółmi jesteście, pani, więc w imię Ojca i Syna i Ducha, śpijcie spokojnie!
I przeżegnał ją ręką, a następnie, nie podnosząc głosu, aby jej nie przelęknąć, rzekł do służki:
— Ty poleżysz związana za progiem, ale jeśli narobisz krzyku i przestraszysz, to ci zaraz szyję pokruszę. Wstań i chodź!
I wywiódłszy ją z izby, skrępował, jako rzekł, mocno, poczem udał się do Zbyszka.
— Kazałem oblec panią w te szaty, które miała na sobie ta jaszczurka — rzekł. — Posłanie wymoszczone, i pani śpi. Najlepiej, nie chodźcie tam już, panie, by się zaś nie przelękła. Da Bóg, jutro po spoczynku oprzytomnieje, a wy teraz pomyślcie też o jadle i spoczynku.
— Położę się przy progu izby — odrzekł Zbyszko.
— To odciągnę sukę na stronę do tego trupa z ryżemi kudłami, ale teraz musicie jeść, bo droga i trud niemały przed wami.
To rzekłszy, poszedł wydobyć z biesagów wędzone mięsiwo i wędzoną rzepę, w którą zaopatrzyli się na drogę w obozie żmujdzkim, ale zaledwie złożył zapas przed Zbyszkiem, Maćko odwołał go do Arnolda.
— Wymiarkuj-no rzetelnie — odrzekł — czego chce ten waligóra, bo choć niektóre słowa wiem, nijak nie mogę go wyrozumieć.
— Poniosę go, panie, do ogniska, to się tam rozmówicie — odrzekł Czech.
I odpasawszy się przeciągnął pas pod ramionami Arnolda, poczem zadał go sobie na plecy. Zgiął się pod ciężarem olbrzyma mocno, ale chłopem będąc krzepkim, doniósł go do ogniska i rzucił, jak wór grochu, obok Zbyszka.
— Zdejmijcie ze mnie pęta — rzekł Krzyżak.
— Mogłoby to być — odpowiedział przez Czecha stary Maćko — gdybyś na cześć rycerską poprzysiągł, że się za jeńca będziesz uważał. Jednakże i bez tego każę ci wyciągnąć miecz z pod kolan i rozwiązać ręce, abyś mógł siąść przy nas, zaś powrozów na nogach nie popuszczę, póki się nie rozmówim.
I skinął na Czecha, ten zaś przeciął Niemcowi pęta na ręku, a następnie pomógł mu usiąść. Arnold spojrzał hardo na Maćka, na Zbyszka i zapytał:
— Co wyście za jedni?
— A ty jak śmiesz pytać? Co ci do tego? Wywiedź się sam.
— To mi do tego, że na cześć rycerską mógłbym tylko rycerzom przysięgać.
— To patrz!
I Maćko, uchyliwszy opończy, pokazał pas rycerski na biodrach.
Na to Krzyżak zdumiał się wielce i dopiero po chwili rzekł:
— Jakże to? I łotrzykujecie dla łupu po puszczy? I pogan przeciw chrześcijanom wspomagacie?
— Łżesz! — zawołał Maćko.
I w ten sposób poczęła się rozmowa, nieprzyjazna. harda, często do kłótni podobna. Gdy jednak Maćko zakrzyknął w uniesieniu, że właśnie Zakon nie dopuszcza do chrztu Litwy, i gdy przytoczył wszystkie dowody, zdumiał się znów i zamilkł Arnold, gdyż prawda ta była tak oczywista że niepodobna jej było nie widzieć lub jej zaprzeczyć. Uderzyły szczególnie Niemca te słowa, które Maćko wyrzekł, czyniąc przy nich zarazem znak krzyża: „Kto wie, komu wy w rzeczy służycie, jeśli nie wszyscy, to poniektórzy!" — a uderzyły go dla tego, że i w samym Zakonie był posąd na kilku komturów, że oddają cześć szatanowi. Nie czyniono im z tego sprawy, ni żadnych procesów, aby hańby na wszystkich nie ściągać ale Arnold wiedział dobrze, że szeptano sobie takie rzeczy między braćmi i że podobne słuchy chodziły. Przytem Maćko, wiedząc z opowiadań Sanderusa o niepojętem zachowaniu się Zygfryda, zaniepokoił do reszty prosto dusznego olbrzyma.
— A ówże Zygfryd, z którym szedłeś w pochód na wojnę — rzekł — zali Bogu i Chrystusowi służy? Zaliś to nigdy nie słyszał, jak ze złemi duchami gadał, jako z nimi szeptał i śmiał się, alibo zgrzytał?
— Prawda jest! — mruknął Arnold.
Ale Zbyszko, któremu żal i gniew napłynęły do serca nową falą, zakrzyknął nagle:
— I ty o czci rycerskiej prawisz? Hańba ci, boś katu i piekielnikowi pomagał! Hańba ci, boś na mękę bezbronnej niewiasty i rycerskiej córki spokojnie patrzał, boś może i sam ją dręczył. Hańba ci!
A Arnold wytrzeszczył oczy, i czyniąc w zdumieniu znak krzyża, rzekł:
— W imię Ojca i Syna i Ducha!... Jakto?... Ta opętana dziewka, w której głowie dwudziestu siedmiu djabłów mieszka?... Ja?...
— Gorze! gorze! — przerwał chrapliwym głosem Zbyszko.
I chwyciwszy za rękojeść mizerykordyi, począł znów spoglądać dzikim wzrokiem w stronę leżącego opodal w mroku Zygfryda.
Maćko położył mu spokojnie dłoń na ramieniu i przycisnął z całej mocy, aby mu przytomność powrócić, sam zaś, zwróciwszy się do Arnolda rzekł:
— Ta niewiasta, to córka Juranda z Spychowa, a żona tego młodego rycerza. Rozumiesz że teraz, dlaczego ślakowaliśmy was, i dlaczego jeńcem naszym zostałeś?
— Prze Bóg! — rzekł Arnold. Zkąd? Jak? Ona ma rozum pomieszany...
— Bo ją Krzyżacy, jako jagnię niewinne, porwali i męką do tego ją przywiedli.
Zbyszko przy wyrazach „jagnię niewinne“ zbliżył pięść do ust i ścisnął zębami knykieć, a z oczu poczęły mu kapać jedna za drugą wielkie łzy niepohamowanej boleści. Arnold siedział w zamyśleniu, Czech zaś w kilku słowach opowiedział mu zdradę Danvelda, porwanie Danusi, mękę Juranda i pojedynek z Rotgierem. Gdy skończył, nastała cisza, którą mącił tylko szum lasu i trzaskanie skier w ognisku.
I siedzieli tak przez chwil kilka; wreszcie Arnold podniósł głowę i rzekł:
— Nie tylko na rycerską część, lecz na krzyż Chrystusów przysięgam wam, żem tej niewiasty prawie nie widział, żem nie wiedział, kto ona i żem do jej męki w niczem i nigdy ręki me przyłożył.
— To przysiąż-że jeszcze, że dobrowolnie pójdziesz za nami i że ucieczki nie będziesz próbował, a każę cię całkiem rozwiązać — rzekł Maćko.
— Niech i tak będzie, jak mówisz — przysięgam! Dokąd mnie powiedziecie?
— Na Mazowsze, do Juranda ze Spychowa.
To mówiąc, Maćko rozciął mu sam powróz na nogach, poczem wskazał mięsiwo i rzepę. Zbyszko po niejakim czasie podniósł się i poszedł spocząć u progu chaty, przy którym nie znalazł już służki zakonnej, albowiem poprzednio zabrali ją pachołkowie między konie. Tam położywszy się na skórze, którą mu przyniósł Hlawa, postanowił czekać bezsennie, czy świt jakiej szczęśliwej zmiany w Danusi nie przyniesie.
Czech zaś wrócił do ogniska, gdyż ciążyło mu na duszy coś takiego. o czem chciał pogadać ze starym rycerzem z Bogdańca. Zastał go pogrążonego też w zadumie i nie zważając na chrapanie Arnolda, który po spożyciu niezmiernej ilości wędzonej rzepy i mięsiwa zasnął z utrudzenia snem kamiennym.
— A wy nie spoczniecie, panie? — spytał giermek.
— Sen ucieka mi z powiek — odrzekł Maćko. — Daj Bóg dobre jutro...
I to powiedziawszy, spojrzał ku gwiazdom.
— Wóz widać już na niebie, a ja wciąż rozmyślam, jako to ono wszystko będzie?
— I mnie nie do spania, bo mi panienka ze Zgorzelic w głowie.
— Hej, prawda, nowa bieda! Toć przecie ona w Spychowie.
— A w Spychowie. Wywieźliśmy ją ze Zgorzelic, nie wiadomo po co.
— Sama chciała! — odparł niecierpliwie Maćko, który nie lubił o tem mówić, bo w duszy poczuwał się do winy.
— Tak, ale co teraz?
— Ha! cóż? Odwiozę ją napowrót do domu, i dziej się wola Boska!....
Po chwili jednak dodał:
— Już-ci dziej się wola Boska, ale żeby chociaż ta, Danuśka była zdrowa i taka jako inni ludzie, byłoby przynajmniej wiadomo, co robić. A tak, licho wie! Nuż nie ozdrowieje...... i nie zamrze Niechby Pan Jezus dał już na tę, alibo na tamtą stronę.
Ale Czech myślał w tej chwili o Jagience.
— Widzicie, wasza miłość — rzekł — panienka, gdym wyjeżdżał ze Spychowa i żegnał się z nią, powiedziała mi tak: „W razie czego przyjedziecie tu przed Zbyszkiem i przed Maćkiem, bo (powiada) mają przez kogo innego nowinę przysłać, to przyślą przez was i odwieziecie mnie do Zgorzelic.“
— Hej! — odpowiedział Maćko. — Pewnie, że jakoś nieskładnoby jej było zostawać w Spychowie, gdy Danuśka przyjedzie. Pewnie, że trzeba jej teraz do Zgorzelic. Żal mi sieroteńki, szczerze żal, ale skoro nie było woli Boskiej, to i trudno! Jeno jakoże to urządzić? Poczekaj... Powiadasz, że kazała ci wracać przed nami z nowiną, a potem odwieźć się do Zgorzelic?
— Kazała, jakom wam wiernie powtórzył.
— A no, to możebyś i ruszył przed nami. Staremu Jurandowi teżby trza oznajmić, że się córka znalazła, aby go zaś nagła radość nie zabiła. Jak mi Bóg miły, nie ma nic lepszego do zrobienia. Wracaj! Powiedz, żeśmy Danuśkę odbili i że niebawem z nią przyjedziem, a sam zabierz tamtą niebogę i weź ją doma.
Tu westchnął stary rycerz, bo żal mu istotnie było Jagienki i tych zamiarów, które w duszy piastował.
Po chwili znów spytał:
— Wiem, żeś chłop i roztropny i mocny, ale potrafisz-że ty ustrzedz jej od jakiej krzywdy albo przygody? Bo to w drodze łatwie się może to i owo zdarzyć.
— Potrafię, choćby też przyszło i łbem nałożyć! Wezmę kilku dobrych pachołków, których mi pan spychowski nie pożałuje, i doprowadzę ją przezpiecznie, choćby na koniec świata.
— No! zbytnio sobie nie dufaj. Pamiętaj też, że na miejscu, w samych Zgorzelicach, trzeba znów mieć oko na Wilków z Brzozowej i na Cztana z Rogowa... Ale prawda! Nie do rzeczy gadam, bo ich trzeba było strzedz, póki się nie miało co innego na myśli. A teraz nie żywie już nadzieja, i będzie, co ma być.
— Wszelako ustrzegę ja panienki i od tamtych rycerzy, bo ta, panna Zbyszkowa nieboga, ledwie chudziątko zipie.. nużby zmarła!
— Słusznie, jak mi Bóg miły: ledwie chudziątko zipie — nużby zmarła...
— Trzeba to na Pana Boga zdać, a teraz myślmy jeno o panience zgorzelickiej.
— Po sprawiedliwości — rzekł Maćko — godziłoby się, abym sam ją do ojcowizny odprowadził. Ale trudna rada. Nie mogę ja teraz Zbyszka odstąpić, a to z różnych wielkich przyczyn. Widziałeś, jako zgrzytał i jako się do tego starego komtura rwał, by go zadźgać, niby warchlaka. Niechże, jako powiadasz; ta dziewka skapieje w drodze, to nie wiem, czy i ja go pohamuję. Ale jeśli mnie nie będzie, to nic go nie strzyma, i hańba wiekuista spadnie na niego i na cały ród, czego nie daj Bóg. Amen!
Na to zaś Czech:
— Ba! Jest przecie prosty sposób. Dajcie mi jego katowską mać, a już ja go nie uronię i dopiero w Spychowie panu Jurandowi z worka go wytrząsnę.
— A niechże ci Bóg da zdrowie! O, to masz rozum! — zawołał z radością Maćko. — Prosta rzecz! prosta rzecz! Zabieraj go razem, i byleś go żywięcym do Spychowa dowiózł, rób z nim co chcesz.
— To dajcie mi i onę suką szczycińską! Jeśli mi nie będzie po drodze wadzić, to dowiozę ją też, a jeśli będzie, to na gałąź!
— Prędzej też może Danuśkę strach opuści i prędzej się opamięta, gdy nie obaczy tych dwojga. Ale jeśli służkę zabierzesz, jakoże bez pomocy niewieściej się obejdzie?
— Nie bez tego, byście w puszczach nie spotkali jakich miejscowych, albo zbiegłych chłopów z babami. Weźmiecie pierwszą lepszą, a już każda będzie lepsza od tej. Tymczasem pana Zbyszkowa opieka wystarczy.
— Dziś jakoś roztropniej mówisz, niż zwyczajnie. Prawda i to. Może się prędzej obaczy, widząc Zbyszka wciąż przy sobie. Potrafi ci on być dla niej jako ojciec i matka. Dobrze. A kiedy ruszysz?
— Nie będę świtania czekał, ale teraz przylegnę trochę. Nie ma jeszcze cbyba północka.
— Wóz, jako mówiłem, już świeci, ale kurki jeszcze nie wzeszły.
— Chwała Bogu, żeśmy cokolwiek uradzili, bo okrutnie było mi markotno.
I to rzekłszy, Czech wyciągnął się przy dogasającem ognisku, nakrył się kudłatą skórą i w mig zasnął. Niebo jednak nie pobielało jeszcze ani trochę i noc była głęboka, gdy zbudził się, wylazł z pod skóry, spojrzał ku gwiazdom i przeciągnąwszy zesztywniałe nieco członki, zbudził Maćka.
— Czas mi się zbierać! — rzekł.
— A dokąd? — zapytał nawpół przytomnie Maćko, przecierając pięściami oczy.
— Do Spychowa.
— A prawda! Kto tu tak chrapie obok? Umarłegoby rozbudził.
— Rycerz Arnold. Dorzucę gałęzi na głownie i idę do pachołków.
Jakoż odszedł, po chwili wrócił jednak pośpiesznym krokiem i począł wołać zdaleka cichym głosem:
— Panie jest nowina — i to zła!
— Co się stało? — zawołał, zrywając się, Maćko.
— Służka uciekła. Wzięli ją pachołcy między konie, żeby ich pioruny zatrzasły! a gdy się pospali, wyczołgała się jako wąż z pomiędzy nich i uciekła. Pójdźcie, panie.
Zaniepokojony Maćko ruszył śpiesznie z Hlawą do koni, ale zastali przy nich jednego tylko pachołka. Inni rozbiegli się szukać zbiegłej. Głupie to jednak było szukanie w ciemnościach i gęstwinie; jakoż popowracali wkrótce z pospuszczanemi głowami. Maćko począł ich okładać w milczeniu pięścią, poczem wrócił do ogniska, gdyż nie było nic innego do zrobienia.
Po chwili nadszedł Zbyszko, który strażował przed chatą i nie mógł spać, a usłyszawszy stąpania, chciał wiedzieć, co to jest. Maćko opowiedział mu, co uradzili razem z Czechem, potem zaś oznajmił o ucieczce służki zakonnej.
— Nieszczęście wielkie nie jest — rzekł — bo albo zdechnie z głodu w lesie, albo znajdą ją chłopi, którzy dadzą jej łupnia, jeśli wpierw nie znajdą jej wilcy. Żal jeno, że ją kara w Spychowie minęła.
Zbyszko żałował także, że ją kara minęła, ale zresztą przyjął wiadomość spokojnie. Nie sprzeciwił się również odjazdowi Czecha z Zygfrydem, gdyż wszystko, co nie dotykało wprost Danusi, było mu obojętne. Zaraz też zaczął o niej mówić:
— Wezmę ją jutro przed się na koń, i tak pojedziem — rzekł.
— A jakoże tam? śpi? — zapytał Maćko.
— Czasem kwili trocha, ale nie wiem, przez sen-li, czy na jawie, a nie chcę wchodzić, aby się nie przelękła.
Dalszą rozmowę przerwał im Czech, który, ujrzawszy Zbyszka, zawołał:
— O, to i wasza miłość na nogach? No, czas mi! Konie gotowe i stary djabeł przywiązan do siodła. Wkrótce zaświta, bo teraz noc krótka. Ostawajcie z Bogiem wasze miłości!
— Jedź z Bogiem, a zdrowo!
Ale Hlawa odciągnął jeszcze Maćka na bok i rzekł:
— Chciałem też pięknie prosić, w razie, gdyby co zaszło... wiecie, panie... niby jakowe nieszczęście, albo co... aby pchnąć zaraz pachołka na łeb do Spychowa. Jeślibyśmy zaś już wyjechali, niech nas goni!
— Dobrze — rzekł Maćko. — Zabaczyłem ci też powiedzieć, byś Jagienkę do Płocka wiózł, rozumiesz! Idź tam do biskupa i powiedz mu, kto ona jest, że opatowa chrześniaczka, dla której jest u biskupa testament, a dalej proś dla niej o opiekuństwo, bo to też stoi w testamencie.
— Jeśli zaś biskup każe nam ostać w Płocku?
— Słuchaj go ze wszystkiem i uczyń, jako poradzi.
— Tak i będzie, panie. Z Bogiem!
— Z Bogiem!

II.

Rycerz Arnold, dowiedziawszy się nazajutrz o ucieczce służki zakonnej, uśmiechnął się pod wąsem, ale rzekł to samo, co Maćko: że albo ją wilcy zjedzą, albo Litwini zabiją. Jakoż było to prawdopodobne, bo ludność miejscowa, litewskiego pochodzenia, nienawidziła Zakonu i wszystkiego, co miało z nim styczność. Chłopi częścią pouciekali do Skirwoiłły, częścią poburzyli się, i pomordowawszy tu i owdzie Niemców, pokryli się razem z rodzinami i dobytkiem w niedostępnych głębiach leśnych. Szukano jednakże na drugi dzień służki, ale bez skutku, bo niezbyt gorliwie, a to z tej przyczyny, że Maćko i Zbyszko, mając głowy zajęte czem innem, nie wydali dość surowych rozkazów. Pilno im było jechać ku Mazowszu, i chcieli zaraz o wschodzie słońca wyruszyć, ale nie mogli tego uczynić, gdyż Danuśka usnęła nadedniem głęboko, i Zbyszko nie dał ją budzić.
Słyszał ją, jak „kwiliła“ w nocy, domyślał się, że nie spała, więc teraz wiele sobie dobrego z tego snu obiecywał. Dwukrotnie zakradał się do chaty i dwukrotnie widział przy świetle, wpadającem przez szpary między bierwionami, jej zamknięte oczy, otworzone usta i mocne rumieńce na twarzy, takie, jakie mają głęboko uśpione dzieci. Topniało w nim wówczas z rozrzewienia serce, i mówił do niej: „Daj ci Bóg wypoczynek i zdrowie, kwiatuszku najmilszy!“ A potem mówił jeszcze: „Skończona twoja niedola, skończone płakanie, a da Pan Jezus miłosierny, to szczęśliwość będzie, jako te wody rzeczne nieprzepłynione“.
Przytem, mając prostą i dobrotliwą duszę, wznosił ją ku Bogu i zapytywał sam siebie: czemby się wywdzięczyć, czemby się wypłacić, coby jakiemu kościołowi ofiarować z dostatków, z ziarna, ze stad, z wosku, albo z innych podobnych, miłych Boskiej potędze rzeczy? Byłby nawet zaraz ślubował i wymienił dokładnie, co ofiaruje, ale wolał zaczekać, nie wiedząc bowiem, w jakiem zdrowiu Danuśka się rozbudzi i czy się rozbudzi przytomna, nie miał jeszcze pewności, czy będzie za co dziękować.
Maćko, chociaż rozumiał, że będą zupełnie bezpieczni dopiero w krajach księcia Janusza, był jednak także zdania, że nie należy Danusi mącić tego spoczynku, który mógł być dla niej zbawieniem, więc trzymał wprawdzie w pogotowiu parobków i konie, ale czekał.
Wszelako, gdy minęło południe, a ona wciąż spała jeszcze, poczęli się niepokoić. Zbyszko, który ustawicznie zaglądał przez szpary i przez drzwi, wszedł wreszcie po raz trzeci do chaty i siadł na pieńku, który wczorajszego wieczoru służka przyciągnęła do posłania i na którym przebierała Danusię.
Siadł i wpatrzył się w nią, ona zaś nie otworzyła wcale oczu, ale po upływie takiego czasu, jakiego potrzebaby na odmówienie bez pośpiechu Ojcze nasz i Zdrowaś, drgnęły nieco jej usta, i wyszeptała, jakby widząc przez zamknięte powieki.
— Zbyszko...
On zaś rzucił się w jednej chwili przed nią na kolana, chwycił jej wychudzone ręce, i całując je z uniesieniem, jął mówić przerywanym głosem:
— Bogu dzięki! Danuśka! Poznałaś mnie!
Głos jego rozbudził ją zupełnie, więc siadła na posłaniu i z otwartemi już oczyma powtórzyła.
— Zbyszko...
I poczęła mrugać, a następnie rozglądać się naokoło, jakoby ze zdziwieniem.
— Już ty nie w niewoli! — mówił Zbyszko. — Wydarłem cię im i do Spychowa jedziem!
Ale ona wysunęła dłonie z jego rąk i rzekła:
— To wszystko przez to, że tatusiowego pozwoleństwa nie było. Gdzie pani?
— Przebudź-że ty się, jagódko. Księżna daleko, a my cię Niemcom odjęli.
Na to ona, jakby nie słysząc tych słów i jakby sobie coś przypominając:
— Zabrali mi też luteńkę i o mur rozbili — hej!
— Na miły Bóg! — zawołał Zbyszko.
I dopiero spostrzegł, że oczy jej są nieprzytomne i błyszczące, a policzki pałają. W tejże chwili mignęła mu przez głowę myśl, że ona może być ciężko chora i że się jej majaczył w gorączce.
Więc zadrzało w nim serce z przerażenia, i pot zimny pokrył mu czoło.
— Danuśka! — rzekł — widzisz-że ty mnie i rozumiesz?
A ona odrzekła tonem pokornej prośby:
— Pić!... Wody!
— Jezu miłosierny!
I wyskoczył z izby. Przed drzwiami potrącił starego Maćka, który wszedł właśnie zobaczyć jak tam jest — i rzuciwszy mu jedno słowo: „Wody!“ — przebiegł pędem ku strumieniowi, płynącemu w pobliżu wśród gęstwy i mchów leśnych.
— Po chwili wrócił z napełnionem naczyniem i podał je Danusi, która poczęła pić chciwie. Przedtem jeszcze wszedł do izby Maćko, i popatrzywszy na chorą, spochmurniał widocznie.
— W gorętwie jest! — rzekł.
— Tak! — jęknął Zbyszko.
— Rozumie, co mówisz?
— Nie.
Stary zmarszczył brwi, poczem podniósł rękę i począł się dłonią trzeć po karku i potylicy.
— Co robić?
— Nie wiem.
— Jedna jest tylko rzecz... — zaczął Maćko.
Ale Danusia przerwała mu w tej chwili. Skończywszy pić, utkwiła w nim swe rozszerzone przez gorączkę źrenice, poczem rzekła:
— I wam też nie zawiniłam. Miejcież zmiłowanie!
— Mam ci ja zmiłowanie nad tobą, dziecko, i tylko dobra chcę twojego — odpowiedział z pewnem wzruszeniem stary rycerz.
A potem do Zbyszka:
— Słuchaj. Na nic jej tu ostawać. Jak ją wiatr obwieje, a słonko ogrzeje — to może jej się lepiej zrobi. Nie trać że ty, chłopcze, głowy, jeno ją bierz do tej samej kołyski, w której ją wieźli, albo też na kulbakę, i w drogę! Rozumiesz?
— To rzekłszy, wyszedł z izby, aby wydać ostatnie rozporządzenia, ale zaledwie spojrzał przed siebie, gdy nagle stanął, jak wryty.
Oto silny zastęp pieszego ludu, zbrojnego w dzidy i berdysze, otaczał z czterech stron, jakby murem, chatę, kopce i polankę.
— Niemce! — pomyślał Maćko.
Więc zgroza napełniła mu duszę, ale w mgnieniu oka chwycił za głownię miecza, zacisnął zęby i stał tak, podobny do dzikiego zwierza, który niespodzianie przez psy osaczon, gotuje się do rozpaczliwej obrony.
A wtem od kopca począł iść ku niemu olbrzymi Arnold z jakimś drugim rycerzem, i zbliżywszy się, rzekł:
— Wartkie koło fortuny. Byłem waszym jeńcem, a teraz wyście moimi.
To rzekłszy, spojrzał z dumą na starego rycerza, jakby na lichszą od siebie istotę. Nie był to człowiek całkiem zły, ani zbyt okrutny, ale miał przywarę wspólną wszystkim Krzyżakom którzy, ludzcy, a nawet układni, w nieszczęściu nie umieli nigdy pohamować ani pogardy dla zwyciężonych, ani bezgranicznej pychy, gdy czuli za sobą większą siłę.
— Jesteście jeńcami! — powtórzył wyniośle.
A stary rycerz spojrzał ponuro naokół. W piersi jego biło nie tylko nie płochliwe, lecz aż nazbyt zuchwałe serce. Gdyby był we zbroi na bojowym koniu, gdyby miał przy sobie Zbyszka, i gdyby obaj, mieli w ręku miecze, topory, albo owe straszne „drzewa", któremi tak sprawnie władała ówczesna lechicka szlachta, byłby może próbował przełamać ów otaczający go mur dzid i berdyszów. Niedarmo przecie zagraniczni rycerze wołali na polskich pod Wilnem: „Zbyt śmiercią gardzicie!" — czyniąc im z tego aż zarzut. Ale Maćko stał oto przed Arnoldem pieszo, sam jeden, bez pancerza, więc spostrzegłszy, że pachołkowie porzucali już oręż, i pomyślawszy, że Zbyszko jest w chacie przy Danusi całkiem bez broni, zrozumiał, jako człek doświadczony i z wojną wielce obyty, że nie ma żadnej rady.
Więc wyciągnął zwolna kord z pochwy, a następnie rzucił go pod nogi owego rycerza, który stał przy Arnoldzie. Ów zaś z niemniejszą od Arnoldowej dumą, ale zarazem z łaskawością, ozwał się w dobrej polskiej mowie:
— Wasze nazwisko, panie? Nie każę was wiązać na słowo, boście widzę pasowany rycerz i obeszliście się po ludzku z bratem moim.
— Słowo! — odpowiedział Maćko.
I oznajmiwszy kto jest, zapytał, czy wolno mu będzie wejść do chaty i ostrzedz bratanka, „by zaś czego szalonego nie uczynił“ — zaczem uzyskawszy pozwolenie, zniknął we drzwiach, a po niejakim czasie zjawił się znów z „mizerykordyą“ w ręku.
— Bratanek mój nie ma nawet miecza przy sobie — rzekł — i prosi, aby, póki w drogę nie ruszycie, mógł zostać przy swojej niewieście.
— Niech zostanie — rzekł brat Arnoldów; przyślę mu jadło i napitek, bo w drogę nie ruszym zaraz, gdyż lud utrudzon, a i nam samym pożywić się i spocząć potrzeba. Prosim też was panie, do kompanii.
To rzekłszy, zawrócili i poszli ku temu samemu ognisku, przy którym Maćko noc spędził, ale bądź to przez pychę, bądź przez prostactwo, dość między nimi powszechne, poszli przodem, dozwalając mu iść z tyłu. Ale on, jako wielki bywalec rozumiejący, jaki ma być w każdem zdarzaniu zachowany obyczaj, zapytał:
— Prosicie, panie, jako gościa, czy jako jeńca?
Dopieroż zawstydził się brat Arnoldów, bo zatrzymał się i rzekł:
— Przejdźcie, panie.
Stary rycerz przeszedł, nie chcąc jednak ranić miłości własnej człowieka, na którym mogło mu dużo zależeć, rzekł:
— Widać, panie, że nie tylko znacie różne mowy, lecz i obyczaje macie dworne.
Na to Arnold, rozumiejąc zaledwie niektóre słowa, ozwał się:
Wolfgang, o co chodzi i co on mówi?
— Do rzeczy mówi! — odpowiedział Wolfgang, któremu widocznie pochlebiły Maćkowe słowa.
Poczem zasiedli przy ognisku, i przyniesiono jeść i pić. Nauka, dana Niemcom przez Maćka, nie poszła jednakże w las, gdyż Wolfgang od niego zaczynał poczęstunek. Z rozmowy dowiedział się przytem stary rycerz, jakim sposobem wpadli w pułapkę. Oto Wolfgang, młodszy brat Arnolda, prowadził człuchowską piechotę także przeciw zbuntowanym Żmujdzinom, do Gotteswerder, ta jednakże pochodząca z dalekiej komturyi, nie mogła nadążyć jeździe, Arnold zaś nie potrzebował na nią czekać, wiedząc, że po drodze napotka inne piesze oddziały z miast i zamków bliższych litewskiej granicy. Z tej przyczyny młodszy ciągnął o kilka dni drogi później — i właśnie znajdował się na szlaku w pobliżu smolarni, gdy służka zakonna, zbiegłszy nocą, dała mu znać o przygodzie, jaka spotkała starszego brata. Arnold słuchając tego opowiadania, które powtórzono mu po niemiecku, uśmiechnął się z zadowoleniem, a wreszcie oświadczył, że spodziewał się, że tak się może zdarzyć.
Ale przebiegły Maćko, który w każdem położeniu starał się znaleźć jakowąś radę, pomyślał, że z pożytkiem będzie zjednać sobie tych Niemców — więc po chwili rzekł:
— Ciężka to zawsze rzecz popaść w niewolę, wszelako Bogu dziękuję, że mnie nie w inne, jeno w wasze oddał ręce, bo, wiera, żeście prawi rycerze i czci przestrzegający.
Na to Wolfgang przymknął oczy i skinął głową, wprawdzie dość sztywnie, ale z widocznem zadowoleniem.
A stary rycerz mówił dalej:
— I że to mowę naszą tak znacie! Dał wam widzę Bóg rozum do wszystkiego!
— Mowę waszą znam, bo w Człuchowej naród po polsku mówi, a my z bratem od siedmiu lat pod tamtejszym komturem służym.
— A z porą i z czasem weźmiecie po nim i urząd! Nie może inaczej być!... Wżdy wasz brat nie mówi tak po naszemu.
— Rozumie trochę, ale nie mówi. Brat ma siłę większą, chociaż i ja nie ułomek, a za to dowcip tępszy.
— Hej! nie widzi mi się i on głupi! — rzekł Maćko.
— Wolfgang! co on powiada? — zapytał znów Arnold.
— Chwali cię — odpowiedział Wolfgang.
— Jużci chwalę, — dodał Maćko — bo prawy jest rycerz, a to grunt! Szczerze wam też powiem, że chciałem go dziś całkiem na słowo puścić, niechby był jechał, gdzie chciał, byle się chociażby i za rok stawił. Także to przecie między pasowanymi rycerzami przystoi.
I począł pilnie patrzeć w twarz Wolfganga ale ów zmarszczył się i rzekł:
— Puściłbym może i ja was na stawiennictwo, gdyby nie to, żeście psom pogańskim przeciwko nam pomagali.
— Nieprawda jest — odparł Maćko.
I począł się znów taki sam ostry spór, jak wczorajszego dnia z Arnoldem. Staremu rycerzowi jednak, chociaż miał słuszność, trudniej szło, gdyż Wolfgang bystrzejszy był istotnie od starszego brata. Wynikła wszelako z owego sporu ta korzyść, że i młodszy dowiedział się o wszystkich szczycieńskich zbrodniach, krzywoprzysięstwach i zdradach, a zarazem o losach nieszczęsnej Danusi. Na to, na owe niegodziwości, któremi rzucał mu w oczy Maćko, nie umiał nic odpowiedzieć. Musiał przyznać, że pomsta była sprawiedliwą, i że polscy rycerze mieli prawo tak czynić, jako czynili, a wreszcie rzekł:
— Na błogosławione kości Liboryusza! Nie ja będę Danvelda żałował. Mówili o nim, że się czarną magią porał, ale moc i sprawiedliwość Boska od czarnej magii mocniejsza! Co do Zygfryda nie wiem, czyli takoż dyabłu służył, ale za nim nie pogonię, bo naprzód konnicy nie mam, a powtóre, jeśli jako powiadacie, ową dziewicę udręczył, to niechby też z piekła nie wyjrzał.
Tu przeciągnął się i dodał:
— Boże, bądź mi ku pomocy i przy skonaniu!
— A z ową nieszczęsną męczennicą jakoże będzie? — zapytał Maćko. — Zali nie pozwolicie jej odwieźć do domu? Zali ma w waszych podziemiach konać? Wspomnijcie na gniew Boży!...
— Mnie do niewiasty nic — odpowiedział szorstko Wolfgang. — Niech jeden z was odwiezie ją ojcu, byle się potem stawił; ale drugiego nie puszczę.
— Ba, a gdybym na cześć i na włócznię świętego Jerzego zaprzysiągł?
Wolfgang zawahał się nieco, gdyż wielkie to było zaklęcie, ale w tej chwili Arnold spytał po raz trzeci.
— Co on powiada?
I dowiedziawszy o co chodzi, począł przeciwić się zapalczywie i po grubijańsku wypuszczeniu obu na słowo. Miał on w tem swoje wyrachowanie: Oto był zwyciężon w większej bitwie przez Skirwoiłłę, a w pojedynczej przez tych polskich rycerzy. Jako żołnierz, wiedział dobrze, że ta piechota brata musi wracać do Malborga, bo chcąc iść dalej do Gotteswerder, szłaby po zniszczeniu poprzednich oddziałów, jako na rzeź. Wiedział więc, że trzeba mu będzie stanąć przed mistrzem i marszałkiem, i zrozumiał, że mniejszy mu będzie wstyd, gdy będzie miał do pokazania choć jednego znaczniejszego jeńca. Żywy rycerz, którego się przedstawia do oczu, więcej znaczy, niż opowiadanie, że się takich dwu wzięło w niewolę.
Jakoż Maćko, słuchając chrapliwego wrzasku i klątew Arnolda, pojął od razu, że należy przyjąć, co dają, gdyż więcej nic nie wskóra, i rzekł zwracając się do Wolfganga:
— To proszę was, panie, jeszcze o jedno: pewien-ci jestem, iż mój bratanek sam będzie rozumiał, że jemu wypada zostać przy żonie, a mnie z wami. Ale na wszelki wypadek pozwólcie oznajmić mu, że nie ma o tem co gadać, bo taka wasza wola.
— Dobrze: wszystko mi jedno — odpowiedział Wolfgang. — Pomówmy jeno o okupie, który wasz bratanek za siebie i za was ma przywieźć, bo od tego wszystko zależy.
— O okupie? — zapytał Maćko, który wolałby był odłożyć tę rozmowę na później. — Albo to mało mamy czasu przed sobą? Gdy z pasowanym rycerzem sprawa, to słowo tyle znaczy, co gotowe pieniądze. a i wedle ceny można się na sumienie zdać. My oto pod Gotteswerder wzięliśmy w niewolę znacznego waszego rycerza, niejakiego pana de Lorche, i bratanek mój (on to bowiem go pojmał) puścił go na słowo, wcale się o cenę nie umawiając.
— Wzięliście pana de Lorche? — zapytał żywo Wolfgang. — Ja go znam. Możny to rycerz. Ale czemu to nie spotkaliśmy go w drodze?
— Bo widać tędy nie pojechał, jeno do Gotteswerder, alibo ku Ragnecie — odparł Maćko.
— Możny i znamienitego rodu to rycerz — powtórzył Wolfgang. — Suto się obłowicie! Ale dobrze, żeście o tem wspomnieli, bo teraz i was za byle co nie puszczę.
Maćko przygryzł wąsa, jednakże podniósł dumnie głowę:
— My i bez tego wiemy, ileśmy warci.
— Tem lepiej — rzekł młodszy von Baden.
Ale zaraz potem dodał:
— Tem lepiej, nie dla nas, bośmy pokorni mnisi, którzy ubóstwo ślubowali, lecz dla Zakonu, który waszych pieniędzy użyje na chwałę Bożą.
Maćko nie odrzekł na to nic, spojrzał tylko na Wolfganga, tak, jakby mu chciał powiedzieć: „Powiedz to komu innemu" — i po chwili poczęli się układać.
Była to dla starego rycerza ciężka i drażliwa rzecz, bo z jednej strony czuły był wielce na wszelką stratę, z drugiej zaś rozumiał, że nie wypada mu siebie i Zbyszka zbyt mało cenić. Wił się tedy, jak piskorz, tem bardziej, że Wolfgang, lubo niby ludzki i gładki w mowie, okazał się niepomiernie chciwym i twardym jako kamień. Jedyną pociechą była Maćkowi myśl, że zapłaci za to wszystko de Lorche, ale i tak żałował straconej nadziei zysku, na przybytek zaś z wykupu Zygfryda nie liczył, myślał bowiem, że Jurand, a nawet i Zbyszko, za żadną cenę nie wyrzekną się jego głowy.
Po długich układach zgodził się wreszcie na ilość grzywien i na termin, i zawarowawszy, ilu pachołków i ile koni ma wziąć Zbyszko, poszedł mu to oznajmić, przyczem, widocznie w obawie, aby Niemcom nie strzeliła jaka inna myśl do głowy, radził mu, aby wyjeżdżał natychmiast.
— Tak to w rycerskim stanie — mówił, wzdychając — wczora tyś za łeb trzymał, dzisiaj ciebie trzymają! A no, trudno! Da Bóg, przyjdzie znów nasza kolej! Ale teraz czasu nie trać. Wartko jadący, zgonisz Hlawę, i przazpieczniej wam będzie razem, a byle raz z puszcz się wydostać i w ludzkim kraju na Mazowszu stanąć, to przecie u każdego szlachcica, alibo włodyki, znajdziecie gościnę, i pomoc, i starunek. Obcym ci tego u nas nie odmówią, a cóż dopiero swoim! Dla tej niebogi może też być w tem zbawienie.
Tak mówiąc, spoglądał na Danusię, która pogrążona w półśnie, oddychała szybko i rozgłośnie. Przezroczyste jej ręce, leżące na ciemnej, niedźwiadkowej skórze, drgały gorączkowo.
Maćko przeżegnał ją i rzekł:
— Hej, bierz ją i jedź! Niechże to Bóg odmieni, bo widzi mi się, że cienko ona przędzie!
— Nie mówcie! — zawołał z rozpaczliwym przyciskiem Zbyszko.
— Moc Boska! Każę ci tu konia podprowadzić, a ty jedź!
I wyszedłszy z izby, zarządził wszystko do odjazdu. Turczynkowie, podarowani od Zawiszy, podprowadzili konie z kołyską, wymoszczoną mchem i skórami, a pachołek Wit Zbyszkowego wierzchowca — i po chwili Zbyszko wyszedł z izby, trzymając na ręku Danusię.
Było w tem coś tak wzruszającego, że obaj bracia von Baden, których ciekawość przywiodła przed chatę, ujrzawszy nawpół dziecinną jeszcze postać Danuśki, jej twarz, podobną istotnie do twarzy świętych panienek z kościelnych obrazów i jej słabość tak wielką, że nie mogąc dźwignąć głowy, trzymała ją wspartą ciężko na ramieniu młodego rycerza, poczęli spoglądać po sobie ze zdziwieniem i burzyć się w sercach przeciw sprawcom jej niedoli. „Jużci katowskie, nie rycerskie serce miał Zygfryd — szepnął do brata Wolfgang — a ową żmiję, chociażeś za jej przyczyną uwolnion, każę rózgami osmagać“. Wzruszyło ich i to także, że Zbyszko niesie Danusię na ręku, jak matka dziecko — i zrozumieli jego kochanie, gdyż obaj mieli jeszcze młodą krew w żyłach.
On zaś zawahał się przez chwilę, czy chorą przed się wziąć na siodło i trzymać w drodze przy piersi, czy też złożyć w kołysce. Namyślił się wreszcie na to ostatnie, mniemając, że wygodniej jej będzie jechać leżący. Zatem zbliżywszy się do stryjca, pochylił się do jego ręki, aby ucałować ją na pożegnanie, ale Maćko, który w rzeczy miłował go, jak źrenicę oka, jakkolwiek nie chciał okazywać przy Niemcach wzruszenia, nie mógł się jednak powstrzymać i, objąwszy go mocno, przycisnął usta do jego bujnych złotawych włosów.
— Boże cię prowadź! — rzekł, — A o starym przecie pamiętaj, bo niewola zawsze to ciężka rzecz.
— Nie zapomnę — odpowiedział Zbyszko.
— Daj ci Matka Najświętsza pociechę!
— Bóg wam zapłać i za to... i za wszystko.
Po chwili Zbyszko siedział już na koniu, ale Maćko przypomniał sobie jeszcze coś, gdyż skoczył ku niemu i, położywszy mu dłoń na kolanie, rzekł:
— Słuchaj! A jeśli Hlawę dogonisz, to, co do Zygfryda, bacz, byś hańby i na się, i na mój siwy włos nie ściągnął. Jurand — dobrze, ale nie ty! Na miecz mi to przysięgnij i na cześć!
— Póki nie wrócicie, to i Juranda pohamuję, aby się na was za Zygfryda nie pomścili — odpowiedział Zbyszko.
— Tak-że ci o mnie chodzi?
A młodzianek uśmiechnął się smutno:
— Przecie wiecie.
— W drogę! Jedź w zdrowiu!
Konie ruszyły, i wkrótce przesłoniła je jasna leszczynowa gęstwina. Maćkowi stało się nagle okrutnie markotno i samotnie, a dusza rwała mu się ze wszystkich sił za tym umiłowanym chłopakiem, w którym była cała nadzieja rodu. Ale wraz otrząsnął się z żalu, gdyż był człowiekiem twardym i moc nad sobą mającym.
— Dziękować Bogu, że nie on w niewoli jest, jeno ja...
I zwrócił się ku Niemcom:
— A wy, panie, kiedy ruszycie i dokąd?
— Kiedy nam się spodoba, — odpowiedział Wolfgang — a ruszymy do Malborga, gdzie przed mistrzem naprzód musicie, panie, stanąć.
„Hej, jeszcze mi tam szyję gotowi za pomaganie Żmujdzinom uciąć!“ — rzekł sobie Maćko.
Jednakże uspokajała go myśl, że jest w odwodzie pan de Lorche, i że sami von Badennowie będą bronili jego głowy, choćby dla tego, aby ich okup nie minął.
Bo jużci — mówił sobie — że w takowem zdarzeniu Zbyszko nie potrzebowałby ni sam stawać, ni chudoby pomniejszać.

I myśl ta przyniosła, mu pewną ulgę.


III.

Zbyszko nie mógł zgonić swego giermka, albowiem ów jechał dniem i nocą, tyle tylko wypoczywając, ile było koniecznie trzeba, aby konie nie popadały, które, jako żywione samą trawą, mdłe były i nie mogły czynić tak wielkich pochodów, jak w krajach, w których łatwiej było o owies. Sam siebie Hlawa nie szczędził, a na późny wiek i osłabienie Zygfryda nie zważał. Cierpiał też stary Krzyżak okrutnie, tembardziej, że żylasty Maćko nadwerężył mu poprzednio kości. Ale najcięższe były dla niego komary, rojące się w wilgotnej puszczy, od których mając związane ręce, a przykrępowane do brzucha końskiego nogi, opędzać się nie mógł. Giermek nie zadawał mu wprawdzie żadnych osobnych mąk, ale i litości nad nim nie miał, i uwalniał mu prawicę z więzów tylko na postojach przy jadle: „Jedz, wilcza mordo, abym cię żywiącego panu na Spychowie mógł dowieźć!“ Takie były słowa, któremi go do posiłku zachęcał. Zygfrydowi przyszła wprawdzie z początku podróży myśl, by się głodem zamorzyć, ale gdy usłyszał zapowiedź, że będą mu zęby nożem podważać i przemocą w gardło lać, wolał ustąpić, aby do poniewierania swej godności zakonnej i czci rycerskiej nie dopuścić.
A Czech chciał koniecznie znacznie przed „panem“ przybyć do Spychowa, aby swoją uwielbianą panienką od wstydu uchronić. Prostym ale roztropnym i nie pozbawionym uczuć rycerskich szlachetką będąc, rozumiał to jednak doskonale, że byłoby w tem coś upokarzającego dla Jagienki, gdyby znalazła się w Spychowie razem z Danusią. „Można będzie w Płocku biskupowi powiedzieć (myślał), że staremu panu z Bogdańca z opiekuństwa tak wypadło, że ją z sobą musiał brać, a potem, niech się jeno rozgłosi, że ona pod biskupią opieką i że prócz Zgorzelic jeszcze i po opacie dziedzictwo na nią idzie — to choćby i wojewodziński syn nie będzie dla niej za dużo. I ta myśl osładzała mu trudy pochodów, bo zresztą trapił się myślą, że ta szczęsna nowina, którą do Spychowa wiezie, będzie jednak dla panienki wyrokiem niedoli.
Często też stawała mu przed oczyma rumiana jak jabłuszko Sieciechówna. Naówczas, o ile drogi pozwalały, łechtał boki konia ostrogami, albowiem tak pilno było mu do Spychowa.
Jechali błędnemi drogami, a raczej bezdrożem przez bór, wprost przed siebie, jak sierpem rzucił. Wiedział tylko Czech, że jadąc nieco ku zachodowi, a wciąż na południe, musi dojechać na Mazowsze, a wówczas wszystko już będzie dobrze. W dzień kierował się słońcem, a gdy pochód w noc się przeciągnął, gwiazdami. Puszcza przed nimi zdawała się nie mieć granic, ni końca. Płynęły im wśród mroków nocnych dni i noce. Nieraz myślał Hlawa, że nie przewiezie młody rycerz żywej niewiasty przez to okropne bezludzie, gdzie znikąd żywności, gdzie nocami konie trzeba było strzedz od wilków i niedźwiedzi, w dzień ustępować z drogi stadom żubrów i turów, gdzie straszne odyńce ostrzyły krzywe kły o korzenie sosen, i gdzie często kto nie przedział z kuszy, albo nie przebódł dzidą cętkowanych boków jelonka lub warchlaka, ten całymi dniami jeść co nie miał.
— Jakże tu będzie — myślał Hlawa — jechać z taką niedomęczoną dziewką, która ostatnim tchem goni!
Przychodziło im raz po raz objeżdżać rozległe grzęzawy lub głębokie parowy, na których dnach szumiały wzdęte wiosennymi dżdżami potoki. Nie brakło w puszczy i jezior, w których widywali przy zachodzie słońca pławiące się w rumianych, wygładzonych wodach całe stada łosiów lub jeleni. Czasem spostrzegali też dymy, zwiastujące obecność ludzi. Kilkakrotnie Hlawa zbliżył się ku takim borowym osadom, ale wysypywał się z nich na spotkanie lud dziki, przybrany w skóry na gołem ciele, zbrojny w kiścienie i łuki, a patrzący złowrogo z pod poskręcanych przez kołtun czupryn, że pachołcy brali ich za wilkołaków, że trzeba było korzystać co duchu z pierwszego zdumienia, w jaki ich wprawiał widok rycerzy i odjeżdżać jak najśpieszniej.
Dwa razy jednak świstały za Czechem groty i gonił go okrzyk: „Wokili!“ (Niemcy!) on zaś wolał umykać, niż wywodzić się, kto jest. Nareszcie po kilku jeszcze dniach, zaczął przypuszczać, że może już i przejechał granicę, ale na razie nie było się kogo spytać. Dopiero od osaczników, mówiących polską mową, dowiedział się, że nakoniec stanął na ziemiach mazowieckich.
Tam szło już łatwiej, chociaż całe wschodnie Mazowsze szumiało również jedną puszczą. Nie skończyło się także bezludzie, ale tam, gdzie zdarzyła się osada, mieszkaniec mniej był nieużyty, może dlatego, że nie karmił się wciąż nienawiścią, a może i z tej przyczyny, że Czech odzywał się zrozumiałym dla niego językiem. Bieda bywała tylko z niezmierną ciekawością tych ludzi, którzy otaczali gromadnie jeźdźców i zarzucali ich pytaniami, a dowiedziawszy się, że jeńca — Krzyżaka wiodą, mówili:
— Podarujcież go nam, panie: już my go sprawim!
I prosili tak natarczywie, że Czech często musiał się gniewać, albo tłomaczyć im, że jeniec jest książęcy. To wówczas ustępowali. Później w kraju już osiadłym, ze szlachtą i włodykami nie szło też łatwo. Wrzała tam nienawiść przeciw Krzyżakom, pamiętano bowiem żywo wszędzie zdradę i krzywdę wyrządzoną księciu, wówczas, gdy w czasie największego spokoju porwali go Krzyżacy pod Złotoryją i zatrzymali jako więźnia. Nie chciano tam już wprawdzie „sprawiać" Zygfryda, ale ten lub ów twardy szlachcic mówił: „Rozwiążcie go, tu mu dam oręż i za miedzą pozwę go na śmierć.“ Takim wkładał jako łopatą w głowę Czech, że pierwsze prawo do pomsty ma nieszczęsny pan spychowski, i że nie wolno go jej pozbawiać.
Ale w osiadłych stronach łatwo już szła podróż, bo były jakie takie drogi i konie wszędy karmiono owsem lub jęczmieniem. Jechał też Czech żywo, nie zatrzymując się nigdzie, i na dziesięć dni przed Bożem Ciałem stanął w Spychowie.
Przyjechał wieczorem jak wówczas, gdy go był Maćko ze Szczytna z wiadomością o swoim odjeździe na Żmujdź przysłał i tak samo jak wówczas, zbiegła do niego, ujrzawszy go z okna Jagienka, a on jej do nóg padł, słowa przez chwilę nie mogąc przemówić. Ale ona podniosła go i co rychlej pociągnęła na górę, nie chcąc przy ludziach wypytywać.
— Co za nowiny? — spytała, drżąc z niecierpliwości i ledwie mogąc dech złapać. — Żywi są? zdrowi?
— Żywi! Zdrowi!
— A ona znalazła się?
— Jest. Odbili ją.
— Pochwalony Jezus Chrystus!
Ale mimo tych słów twarz jej stała się jakby skrzepła, bo od razu wszystkie jej nadzieje rozsypały się w proch.
Siły wszakże nie opuściły jej i nie straciła przytomności, a po chwili opanowała się zupełnie i poczęła znów pytać:
— Kiedy zaś tu staną?
— Za kilka dni! Ciężka to droga — z chorą.
— Chora ci jest?
— Skatowana. Umysł się jej od męki pomieszał.
— Jezu miłosierny!
Nastało krótkie milczenie, tylko przybladłe nieco usta Jagienki poruszały się jakby w modlitwie.
— Nie obaczyła-że się przy Zbyszku? — spytała znowu.
— Może się i obaczyla, ale nie wiem, bom wraz wyjechał, aby wam, pani, oznajmić nowinę, nim tu staną.
— Bóg ci zapłać. Powiadaj: jako było?
Czech począł opowiadać w krótkich słowach, jak odbili Danusię i wzięli olbrzyma Arnolda razem z Zygfrydem. Oznajmił też, że Zygfryda przywiózł z sobą, albowiem młody rycerz chciał go dać w podarunku i dla pomsty Jurandowi.
— Trzeba mi teraz do Juranda! — rzekła, gdy skończył, Jagienka.
I wyszła, ale Hlawa niedługo pozostał sam, gdyż z alkierza wybiegła ku niemu Sieciechówna a on, czy to dlatego, że nie całkiem był przytomny ze zmęczenia i trudów niezmiernych, czy że tęsknił do niej i zapamiętał się na razie na jej widok, dość, że chwycił ją w pół, przycisnął do piersi i począł całować jej oczy, policzki, usta, tak, jakby dawno już przedtem powiedział jej wszystko, co przed takim uczynkiem powiedzieć dziewczynie wypada.
I może, że istotnie wypowiedział jej to już w duchu, w czasie podróży, bo całował i całował bez końca, a tulił ją do się z taką siłą, że aż w niej oddech zapierało, ona zaś nie broniła się, z początku ze zdumienia, a potem z omdlałości tak wielkiej, że byłaby osunęła się na ziemię, gdyby trzymały ją mniej krzepkie ręce. Na szczęście, nie trwało to wszystko zbyt długo, gdyż na schodach dały się słyszeć kroki, i po chwili wpadł do izby ojciec Kaleb.
Odskoczyli więc od siebie, a ksiądz Kaleb począł znów zarzucać Hlawę pytaniami, na które ów, nie mogąc tchu złapać, z trudnością odpowiadał. Ksiądz myślał, że to z trudu. Usłyszawszy jednak potwierdzenie nowiny, że Danusia odbita i znaleziona, a kat jej przywiezion do Spychowa, rzucił się na kolana, aby Bogu dzięki uczynić. Przez ten czas uspokoiła się nieco krew w żyłach Hlawy, i gdy ksiądz wstał, mógł mu już spokojniej powtórzyć, jakim sposobem znaleźli i odbili Danusię.
— Nie po to ją Bóg wybawił, — rzekł, wysłuchawszy wszystkiego, ksiądz — aby rozum jej i duszę w ciemnościach i we władaniu mocy nieczystych miał pozostawić! Położy Jurand na niej swoje święte ręce i jedną modlitwą przywróci jej rozum i zdrowie.
— Rycerz Jurand? — zapytał zę zdziwieniem Czech. — Takąż on ma moc? Świętym ci może za życia został?
— Przed Bogiem jest już za życia, a gdy zemrze, będą mieli ludzie w niebiesiech jednego więcej patrona — męczennika.
— Powiedzieliście wszelako, wielebny ojcze, że położy ręce na głowie córki. Zali-by mu prawica odrosła? bo wiem, żeście o to Pana Jezusa prosili.
— Powiedziałem: „ręce,“ jako się zwyczajnie mówi, — odrzekł ksiądz — ale przy łasce Boskiej i jedna wystarczy.
— Pewnie! — odpowiedział Hlawa.
Ale w głosie jego było nieco zniechęcenia, gdyż myślał, że widomy cud zobaczy. Dalszą rozmowę przerwało wejście Jagienki.
— Oznajmiłam mu — rzekła — nowinę ostrożnie, aby go nagła radość nie zabiła; a on zaraz padł krzyżem i modli się.
— On i bez tego całemi nocami tak leży, a dziś tem bardziej pewnie do rana nie wstanie — powiedział ksiądz Kaleb.
Jakoż tak się stało. Kilka razy zaglądali do niego i za każdym razem znajdowali go leżącego, nie w uśpieniu, lecz w modlitwie tak gorliwej, że do zupełnego zapamiętania się dochodzącej. Strażnik, który z wieży grodowej spoglądał na okolicę i czuwał wedle zwyczaju nad Spychowem, opowiadał potem, że widział tej nocy jakowąś niezwyczajną jasność w izbie „starego pana.“
Dopiero nazajutrz, znacznie po jutrzni, gdy Jagienka zajrzała znów do niego, dał znać, że chce widzieć Hlawę i jeńca. Wyprowadzono wówczas z podziemia Zygfryda ze skrępowanymi w krzyż na piersiach rękoma, i wszyscy razem z Tolimą udali się do starca.
W pierwszej chwili Czech nie mógł mu się dobrze przyjrzeć, gdyż błoniaste okna mało przepuszczały światła, a dzień był ciemny z powodu chmur, które zawaliły całkiem niebo i zapowiadały groźną nawałnicę.
Ala gdy bystre jego oczy przywykły do zmroku, zaledwie go poznał, tak jeszcze wychudł i wynędzniał. Olbrzymi mąż zmienił się w olbrzymiego kościeja. Twarz miał tak białą, że nie różniła się wiele od mlecznej barwy włosów i brody, a gdy przechyliwszy się na poręcz krzesła przymknął powieki, wydał się Hlawie po prostu trupem.
Przy krześle stał stół, a na nim krucyfiks, dzban z wodą i bochen czarnego chleba z utkwioną w nim mizerykordyą, czyli groźnym nożem, którego rycerze używali do dobijania rannych. Innego pokarmu, prócz chleba i wody, oddawna Jurand nie używał. Za odzież służyła mu gruba włosiennica, przepasana powrósłem, którą nosił na gołem ciele. Tak to, od czasu powrotu ze szczycieńskiej niewoli, żył możny i straszny niegdyś rycerz ze Spychowa.
Posłyszawszy wchodzących, odsunął nogą oswojoną wilczycę, która ogrzewała mu bose stopy i podał się w tył. Wtedy to właśnie wydał się Czechowi, jak umarły. Nastała chwila oczekiwania, spodziewano się bowiem, że uczyni jaki znak, aby kto zaczął mówić, ale on siedział nieruchomy, biały, spokojny, i otwartemi nieco ustami, jakoby istotnie pogrążon w wieczystem uśpieniu śmierci.
— Jest tu Hlawa — ozwała się wreszcie słodkim głosem Jagienka — chcecie-li go wysłuchać?
Skinął głową na znak zgody, więc Czech rozpoczął po raz trzeci opowiadanie. Wspomniał po krótce o bitwach, stoczonych z Niemcami pod Gotteswerder, opowiedział walkę z Arnoldem von Baden i odbicie Danusi, ale nie chcąc przydawać staremu męczennikowi boleści do dobrej nowiny i budzić w nim nowego niepokoju, zataił, że umysł Danusi pomieszał się przez długie dni okrutnej niedoli.
Natomiast, mając serce zawzięte przeciw Krzyżakom i pragnąc, aby Zygfryd jak najniemiłosierniej był pokaran, nie zataił umyślnie, że znaleźli ją przelęknioną, wynędzniałą, chorą, że znać było, że obchodzono się z nią po katowsku, i że gdyby była dłużej pozostała w tych strasznych rękach, byłaby uwiędła i zgasła tak właśnie, jako więdnie i ginie podeptane nogami kwiecie. Ponurej tej opowieści towarzyszył nie mniej posępny pomruk zapowiadającej się burzy. Miedziane zwały chmur kłębiły się coraz potężniej nad Spychowem.
Jurand słuchał opowiadania bez jednego drgnienia i ruchu, tak, że obecnym zdawać się mogło, iż jest pogrążony we śnie. Słyszał jednak i rozumiał wszystko, bo gdy Hlawa zaczął mówić o niedoli Danusi, wówczas w pustych, jamach oczu zebrały mu się dwie wielkie łzy i spłynęły mu po policzkach. Ze wszystkich ziemskich uczuć pozostało mu jeszcze jedno tylko: miłość do dziecka.
Potem sinawe jego usta poczęły poruszać się modlitwą. Na dworze rozległy się pierwsze, dalekie jeszcze grzmoty, i błyskawice jęły kiedy nie kiedy rozświecać okna. On modlił się długo i znów łzy kapały mu na białą brodę. Aż wreszcie przestał i zapadło długie milczenie, które, przedłużając się nad miarę, stało się nakoniec uciążliwe dla obecnych, bo nie wiedzieli, co mają z sobą robić.
Nakoniec stary Tolima, prawa Jurandowa ręka, towarzysz we wszystkich bitwach i główny stróż Spvchowa, rzekł:
— Stoi przed wami, panie, ten piekielnik, ten wilkołak krzyżacki, który katował was i dziecko wasze, dajcie znak, co mam z nim uczynić i jako go pokarać?
Na te słowa przez oblicze Juranda przebiegły nagłe promienie — i skinął, aby mu przywiedziono tuż więźnia.
Dwaj pachołkowie chwycili go w mgnieniu oka za barki i przywiedli przed starca, a ów wyciągnął rękę, przesunął naprzód dłoń po twarzy Zygfryda, jakby chciał sobie przypomnieć lub wrazić w pamięć po raz ostatni jego rysy, następnie opuścił ją na piersi Krzyżaka, zmacał skrzyżowane na nich ramiona, dotknął powrozów — i przymknąwszy znów oczy, przechylił głowę.
Obecni mniemali, że się namyślał. Ale cokolwiekbądź czynił, nie trwało to długo, gdyż po chwili ocknął się — i skierował dłoń w stronę bochenka chleba, w którym utkwiona była złowroga mizerykordya.
Wówczas Jagienka, Czech, nawet stary Tolima i wszyscy pachołkowie zatrzymali oddech w piersiach. Kara była stokroć zasłużona, pomsta słuszna, jednakże na myśl, że ów nawpół żywy starzec będzie rzezał omackiem skrępowanego jeńca, wzdrygnęły się w nich serca.
Ale on, ująwszy w połowie nóż, wyciągnął wskazujący palec do końca ostrza, tak, aby mógł wiedzieć, czego dotyka, i począł przecinać sznury na ramionach Krzyżaka.
Zdumienie ogarnęło wszystkich, zrozumieli bowiem jego chęć — i oczom nie chcieli wierzyć. Tego jednak było im zanadto. Hlawa jął pierwszy szemrać, za nim Tolima, a za tymi pachołkowie. Tylko ksiądz Kaleb począł pytać przerywanym przez niepohamowany płacz głosem:
— Bracie Jurandzie, czego chcecie? Czy chcecie obdarować jeńca wolnością?
— Tak — odpowiedział skinieniem głowy Jurand.
— Chcecie, by odszedł bez pomsty i kary?
— Tak!
Pomruk gniewu i oburzenia zwiększył się jeszcze, ale ksiądz Kaleb, nie chcąc, by zmarniał tak niesłychany uczynek miłosierdzia, zwrócił się ku szemrzącym i zawołał:
— Kto się świętemu śmie sprzeciwić? Na kolana!
I klęknąwszy sam, począł mówić:
— Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się Imię Twoje, przyjdź Królestwo Twoje....
I odmówił „Ojcze nasz“ do końca. Przy słowach: „I odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom" — oczy jego zwróciły się mimowoli na Juranda, którego oblicze zajaśniało istotnie jakiemś nadziemskiem światłem.
A widok ów, w połączeniu ze słowami modlitwy, skruszył serca wszystkich obecnych, gdyż stary Tolima o zatwardziałej w ustawicznych bitwach duszy, przeżegnawszy się krzyżem świętym, objął następnie Jurandowe kolano i rzekł:
— Panie, jeśli wasza wola ma się spełnić, to trzeba jeńca do granicy odprowadzić.
— Tak! — skinął Jurand.
Coraz częstsze błyskawice rozświecały okna: burza była bliżej i bliżej.

[IV.][1]

Dwaj jeźdźcy zdążali wśród wichru i nawalnego już chwilami dżdżu ku spychowskiej granicy: Zygfryd i Tolima. Ten ostatni odprowadzał Niemca z obawy, aby po drodze nie zabili go chłopi czatownicy lub czeladź spychowska, płonąca ku niemu straszną nienawiścią i zemstą. Zygfryd jechał bez broni, ale i bez pęt. Burza, którą gnał wicher, była już nad nimi. Kiedy niekiedy, gdy huknął niespodziany grzmot, konie przysiadały na zadach. Oni jechali w głębokiem milczeniu, zapadłym wądołem, nieraz z powodu ciasnoty drogi, tak blizko siebie, że strzemię trącało o strzemię. Tolima, przywykły od całych lat do stróżowania jeńców, spoglądał i teraz chwilami na Zygfryda bacznem okiem, jak gdyby mu chodziło o to, aby niespodzianie nie umknął i dreszcz mimowolny przejmował go za każdym razem, albowiem wydawało mu się, że oczy Krzyżaka świecą w pomroce, jak oczy złego ducha, albo upiora. Przychodziło mu nawet do głowy, aby go przeżegnać, ale na myśl, że pod znakiem krzyża, może mu zawyje nieludzkim głosem, i zmieniwszy się w szkaradny kształt, pocznie kłapać zębami, zdejmował go strach jeszcze większy. Stary wojownik, który umiał bić w pojedynkę w całe kupy Niemców, jak jastrząb bije w stado kuropatw — bał się jednakże sił nieczystych i nie chciał mieć z niemi do czynienia. Wolałby też był pokazać Niemcowi po prostu dalszą drogę i zawrócić, ale wstyd mu było samego siebie, więc odprowadził go aż do granicy.
Tam, gdy dotarli do krańca spychowskiego lasu, nastała przerwa w dżdżu, i chmury zajaśniały jakiemś dziwnem żółtem światłem. Uczyniło się widniej, i oczy Zygfryda utraciły ów poprzedni niesamowity blask. Ale wówczas napadła na Tolimę inna pokusa: „Kazali mi — mówił sobie — odprowadzić tego wściekłego psa przezpiecznie do granicy, tom go i odprowadził: ale zaliż ma on odjechać bez pomsty i kary, ów kat pana mojego i jego dziecka, i czy nie byłby to godny a miły Bogu uczynek zgładzić go? Ej! Nużbym go pozwał na śmierć?“
Nie ma ci on wprawdzie broni, ale o milę zaraz, w pana Warcimowem dworzyszczu, dadzą mu przecie jaki miecz lub okrzę — i będę się z nim potykał. Da Bóg, obalę go, a potem dorznę, jako przystoi i głowę w gnoju zakopię!
Tak mówił do siebie Tolima i, spoglądając łakomie na Niemca, jął poruszać nozdrzami, jakby już zwietrzył świeży zapach krwi. I ciężko musiał walczyć z tą żądzą, ciężko łamać się z sobą, aż dopiero, gdy pomyślał, że Jurand nie do granicy tylko darował życie i wolność jeńcowi, i że w takim razie na nic by się nie przydał pański święty uczynek, i zmniejszyłaby się za niego nagroda niebieska, przezwyciężył się wreszcie i, powstrzymawszy konia, rzekł:
— Oto granica nasza a i do waszej niedaleko. Jedź-że wolny, a jeśli cię zgryzota nie zdławi i piorun Boski nie doścignie, to od ludzi nic ci nie grozi.
I to rzekłszy, zawrócił, a tamten pojechał przed siebie z jakąś dziką skamieniałością w twarzy, nie odezwawszy się ani jednem słowem i jakby nie słysząc, że ktoś do niego przemówił.
I jechał dalej, szerszym już gościńcem, rzekłbyś pogrążon we śnie.
Krótka była przerwa w burzy i krótko trwało rozjaśnienie. Ściemniło się znów tak, iż rzekłbyś na świat padł mrok wieczorny, i chmury zstąpiły nizko, prawie nad sam bór. Z góry dochodził złowrogi pomruk i jakby niecierpliwy syk i warczenie piorunów, które hamował jeszcze aniół burzy. Ale błyskawice roświecały już co chwila oślepiającym blaskiem groźne niebo i przerażoną ziemię, i wówczas widać było szeroką drogę, idącą wśród dwóch czarnych ścian boru, na niej zaś w pośrodku samotnego jeźdźca na koniu. Zygfryd jechał nawpół przytomny, trawiony przez gorączkę. Rozpacz, żrąca mu duszę od czasu śmierci Rotgera, zbrodnie popełnione przez zemstę, zgryzoty, przerażające widzenia, duszne targaniny zmąciły jego umysł już oddawna do tego stopnia, że z największym tylko wysiłkiem bronił się szaleństwu, a chwilami nawet mu się poddawał. Świeżo zaś — i trudy podróży pod twardą ręką Czecha, i noc spędzona w spychowskiem więzieniu i niepewność losu, a nadewszystko ów niesłychany, nieludzki niemal czyn łaski i miłosierdzia, który po prostu go przeraził, wszystko to potargało go do ostatka. Chwilami tężała i krzepła w nim myśl, tak, że zupełnie tracił rozpoznanie, co się z nim dzieje, ale potem znów gorączka budziła go i zarazem budziła w nim jakieś głuche poczucie rozpaczy, zatraty, zguby — poczucie, że wszystko już minęło, zgasło, skończyło się, że nadszedł jakiś kres, że naokół jeno noc i noc i nicość i jakby jakaś otchłań okropna, wypełniona przerażeniem, ku której musi jednak iść.
— Idź, idź! — szepnął mu nagle nad uchem jakiś głos.
A on obejrzał się — i ujrzał śmierć, Sama kształtu kościotrupa, siedząc na kościotrupie końskim, sunęła tuż obok, biała i klekocąca kośćmi.
— Jesteś? — zapytał Krzyżak.
— Jestem. Idź! Idź!
Ale w tej chwili spostrzegł, że z drugiej strony ma także towarzysza, strzemię w strzemię jechał jakiś twór, ciałem podobny do człowieka, ale z nieludzką twarzą, głowę miał bowiem zwierzęcą, ze stojącymi uszami, długą, śpiczastą i pokrytą czarną szerścią.
— Ktoś ty? — zawołał Zygfryd.
Ow zaś, zamiast odpowiedzieć, pokazał mu zęby i począł głucho warczeć.
Zygfryd zamknął oczy, ale natychmiast usłyszał potężniejszy chrzęst kości i głos, mówiący mu w samo ucho:
— Czas! czas! Spiesz się! Idź!
I odpowiedział:
— Idę!...
Ale odpowiedź ta wyszła z jego piersi tak, jakby ją dał kto inny.
Potem, rzekłbyś, popychany jakąś nieprzepartą zewnętrzną siłą, zsiadł z konia i zdjął z niego wysokie rycerskie siodło, a następnie uzdę. Towarzysze, zsiadłszy także, nie odstąpili go ani na mgnienie oka — i zawiedli ze środka drogi na skraj boru. Tam czarny upiór pochylił mu gałąź i pomógł przywiązać do niej rzemień uzdy.
— Spiesz się! — szepnęła śmierć.
— Spiesz się! — zaszumiały jakieś głosy w wierzchołkach drzew.
Zygfryd, pogrążony jakby we śnie, przewlókł drugi lejc przez sprzążkę, uczynił pętlę — i wstąpiwszy na siodło, które złożył poprzednio pod drzewem, założył ją sobie na szyję.
— Odepchnij siodło!... Już! Aa!
Trącone nogą siodło potoczyło się o kilka kroków — i ciało nieszczęsnego Krzyżaka zawisło ciężko.
Przez jedno mgnienie oka wydało mu się, że słyszy jakiś chrapliwy, stłumiony ryk, i że ów ohydny upiór rzucił się na niego, zakołysał nim i począł zębami szarpać mu piersi, aby ukąsić go w serce. Ale potem gasnące jego źrenice ujrzały jeszcze co innego. Oto śmierć rozpłynęła się w jakiś białawy obłok, który zwolna posunął się ku niemu, objął go, ogarnął, otoczył i zakrył wreszcie wszystko okropną nieprzenikliwą zasłoną.
W tej chwili burza rozszalała się z niezmierną wściekłością. Piorun huknął w środek drogi, z tak straszliwym łoskotem, jakby ziemia zapadła się w posadach. Cały bór ugiął się pod wichrem. Szum, świst, wycie, skrzypienie pni i trzask łamanych gałęzi wypełniły głębie leśne. Fale dżdżu gnane wichrem, przesłoniły świat — i tylko w czasie krótkich krwawych błyskawic można było dojrzeć rozhuśtany dziko nad drogą trup Zygfryda.

∗             ∗

Nazajutrz tą samą drogą posuwał się dość liczny orszak. Na przedzie jechała Jagienka z Sieciechówną i Czechem, za nimi szły wozy, otoczone przez czterech zbrojnych w kusze i miecze pachołków. Z woźniców każdy miał też obok siebie oszczep i siekierę, nie licząc okutych wideł i innych narzędzi, w drodze przydatnych. Potrzebne to było, tak dla obrony od dzikiego zwierza jak od kup rozbójniczych, które wiecznie grasowały na krzyżackiej granicy, a na które gorzko skarżył się wielkiemu mistrzowi Jagiełło, i w listach, a osobiście na zjazdach w Raciążu.
Ale mając ludzi sprawnych i dobry sprzęt obronny, można się było ich nie lękać, poczet więc jechał, ufny w siebie i wolny od obaw. Po wczorajszej burzy nastał dzień przecudny, rzeźwy, cichy i tak jasny, że tam, gdzie nie było cienia, oczy podróżnych mrużyły się od zbytniego blasku. Żaden liść nie poruszał się na drzewach, a z każdego zwieszały się wielkie krople dżdżu, mieniące się tęczą w słońcu. Wśród sosnowych igieł błyszczały jakby wielkie dyamenty. Ulewa potworzyła na gościńcu małe strumyki, które spływały z wesołym szelestem ku niższym miejscom, tworząc we wgłębieniach płytkie jeziorka. Cała okolica była zroszona, mokra, ale śmiejąca się w porannej jasności. W takie poranki radość ogarnia i serce ludzkie, więc woźnice i parobcy podśpiewywali sobie zcicha, dziwiąc się milczeniu, które panowało między jadącymi na przedzie.
Oni zaś milczeli, bo na duszy Jagienki osiadła ciężka troska. W życiu jej coś się skończyło, coś złamało, i dziewczyna, chociaż nie bardzo biegła w rozmyślaniu i nie umiejąca wypowiedzieć sobie wyraźnie, co się w niej dzieje i co się jej wydaje, czuła jednak, że wszystko, czem dotychczas żyła, zawiodło i poszło na marne, że rozwiała się w niej wszelka nadzieja, jako poranna mgła rozwiewa się nad polami, że wszystkiego trzeba się będzie wyrzec, wszystkiego zaniechać, o wszystkiem zapomnieć i zacząć życie, jakby całkiem nowe. Myślała też, że choćby z woli Bożej nie było ono całkiem złe, jednakże nie może być inne, jeno smutne, a w żadnym razie nie tak dobre, jak mogłoby być to, które się właśnie skończyło.
I żal niezmierny ściskał jej serce po owej zamkniętej raz na zawsze przeszłości i podnosił się strumieniem łez do oczu. Ale nie chciała płakać, bo i bez tego czuła, jakby w dodatku do całego brzemienia, które jej gniotło duszę, jeszcze i wstyd. Wolałaby była nie wyjeżdżać ze Zgorzelic, byle tak nie wracać teraz ze Spychowa. Bo, że tu przyjechała nie tylko dla tego, by Cztanowi i Wilkowi odjąć przyczynę do napaści na Zgorzelice, tego nie mogła przed sobą zaprzeć. Nie! Wiedział o tem i Maćko, który też nie z tego powodu ją brał, a dowie się niechybnie i Zbyszko.
Na tę myśl zapałały jej policzki i gorycz zalała serce. „Nie byłam ci dość harda — mówiła sobie w duszy — a teraz mam, czegom chciała." I do troski, do niepewności jutra, do zgryźliwego smutku i do niezgłębionego żalu po przeszłości, dołączyło się upokorzenie.
Ale dalszy przebieg ciężkich myśli przerwał jej jakiś człowiek, nadchodzący pośpiesznie z przeciwka. Czech, mający na wszystko baczne oko, ruszył też koniem ku niemu, i z kuszy na ramieniu, z torby borsuczej i z piór sójki na czapce poznał w nim borowego.
— Hej! A ktoś ty jest? Stój! — zawołał jednak dla pewności.
Ów zbliżył się pośpiesznie i z obliczem poruszonem, jakie miewają zwykle ludzie, którzy chcą coś niezwykłego oznajmić, zawołał:
— Człowiek przed wami wisi nadedrogą!
Czech więc zaniepokoił się, czy to nie jakaś sprawa zbójecka, i począł pytać żywo:
— Daleko ztąd?
— Na strzelenie z kuszy. Nad samą drogą.
— Nikogo przy nim?
— Nikogo. Spłoszyłem jeno wilka, który go obwąchiwał.
Wzmianka o wilku uspokoiła Hlawę, dowodziła bowiem, że w pobliżu nie było ludzi, ni żadnej zasadzki.
Tymczasem Jagienka rzekła:
— Obacz, co to jest.
Hlawa skoczył przed siebie, a po chwili powrócił jeszcze szybciej.
— Zygfryd wisi! — zawołał, osadzając przed Jagienką konia.
— W Imię Ojca i Syna i Ducha! Zygfryd? Krzyżak?
— Krzyżak! Na uździenicy się powiesił!
— Sam?
— Sam, widać, bo siodło leży wedle niego. Gdyby to zbóje uczynili, byliby go po prostu zadusili — i siodło byliby zabrali, bo ładne.
— Jako-że pojedziem?
— Nie jedźmy tam! Nie jedźmy! — poczęła wołać bojaźliwa Anula Sieciechówna. — Jeszcze się co do nas przyczepi!
Jagienka przelękła się nieco także, gdyż wierzyła, że koło trupa samobójcy zbierają się całemi gromadami duchy paskudne, ale Hlawa, który był zuchwały i niczego się nie bojący, rzekł:
— A wa! Byłem blizko niego, a nawet trąciłem go oszczepem — i jakoś nie czuję dyabła na karku.
— Nie bluźnij! — zawoła Jagienka.
— Nie bluźnię — odpowiedział Czech — jeno ufam w moc Bożą. Wszelako, jeśli się boicie, to można borem objechać.
Sieciechówna poczęła prosić, by objechać, ale Jagienka, namyśliwszy się przez chwilę, rzekła:
— Ej, nie godzi się umarłego nie pogrześć! Krześciański to uczynek, od Pana Jezusa nakazany, a to przecie człowiek.
— Ba, ale Krzyżak, wisielec i kat! Kruki i wilcy się nim zajmą.
— Nie powiadaj byle czego! Za winy Bóg go będzie sądził, my zaś uczyńmy swoje. Nie przyczepi się też do nas nijakie złe, jeżeli pobożne przykazanie spełnimy.
— Ha, to niech się i stanie wedle waszej woli — odrzekł Czech.
I wydał odpowiedni rozkaz parobkom, którego posłuchali z ociąganiem się i wstrętem. Bojąc się jednakże Hlawy, z którym niebezpiecznie było się spierać, pobrali, w niedostatku łopat, widły i topory dla wybrania dołu w ziemi i poszli. Czech udał się też z nimi dla przykładu i przeżegnawszy się, przeciął własnoręcznie rzemień, na którym trup wisiał.
Zygfryda twarz zbłękitniała już na powietrzu i wyglądał dość okropnie, albowiem oczy miał niezamknięte i przerażone, usta zaś otwarte, jakby dla złapania ostatniego tchu. Prędko więc wykopali tuż obok dół i zepchnęli do niego ciało rękojeściami wideł, twarzą do ziemi, poczem przysypawszy je poczęli szukać kamieni, był bowiem obyczaj odwieczny, że pokrywano niemi samobójców, inaczej bowiem wstawali nocami i przeszkadzali podróżnym.
Kamieni było dosyć i na drodze i między mchami leśnymi, wkrótce więc urosła nad Krzyżakiem kopiasta mogiła, a potem Hlawa wyciął siekierą na pniu sosny krzyż, co uczynił nie dla Zygfryda, lecz aby złe duchy nie zbierały się w tem miejscu, i wrócił do orszaku.
— Dusza w piekle, a ciało w ziemi — rzekł do Jagienki. — Możem teraz jechać.
I ruszyli. Jednakże Jagienka, przejeżdżając udarła gałązkę sośnicy i cisnęła ją na kamienie, a za przykładem pani uczynili tak samo wszyscy inni, bo i to nakazywał także obyczaj.
Długi czas jechali w zadumie, rozmyślając o tym złowrogim mnichu-rycerzu, o karze, jaka go dosięgła, a wreszcie Jagienka rzekła:
— Sprawiedliwość Boska nie folguje. I nie godzi się nawet „Wieczny odpoczynek“ za niego odmówić, bo dla niego nie masz zmiłowania.
— Litościwą macie i tak duszę, żeście kazali go pogrześć — odpowiedział Czech.
A następnie zaczął mówić z pewnem wahaniem:
— Ludzie prawię, ba! może i nie ludzie, jeno czarownice i czarowniki, że niby powróz, albo też rzemień z wisielca daje jakoweś szczęście we wszystkiem, ale nie wziąłem rzemienia z Zygfryda, bo ja dla was nie od czarnoksięstwa, tylko od Pana Jezusowej mocy szczęścia wyglądam.
Jagienka nie odrzekła na razie nic, i po chwili dopiero, westchnąwszy kilkakroć, rzekła jakby sama do siebie:
— Hej! Moje szczęście za mną, nie przedemną!

V.

Dopiero w dni dziewięć po wyjeździe Jagienki stanął Zbyszko na granicy Spychowa, ale Danusia była już tak bliska śmierci, że zupełnie stracił nadzieję, czy ją żywą ojcu dowiezie. Zaraz następnego dnia, gdy poczęła nie do rzeczy odpowiadać, spostrzegł, iż nie tylko umysł jej jest zwichnięty, ale że przytem i ciało ogarnia jakaś choroba, przeciw której niema już sił w tem wycieńczonem przez niewolę, więzienie, mękę i ustawiczny strach, dziecku. Może być, że odgłosy zaciekłej walki, jaką Zbyszko i Maćko stoczyli z Niemcami, przepełniły ten kielich przerażenia, i właśnie w tej chwili napadła ją owa choroba, dość, że gorączka nie opuszczała jej odtąd prawie aż do końca drogi. Była to prawie poniekąd okoliczność pomyślna, albowiem przez straszną puszczę, wśród niezmiernych trudów, wiózł ją Zbyszko jak martwą, nieprzytomną i o niczem nie wiedzącą.
Po przebyciu puszcz, gdy weszli do „zbożnego“ kraju, między osady kmiece i szlacheckie, skończyły się niebezpieczeństwa i trudy. Ludzie dowiadując się, że to jedzie swojackie dziecko, odbite Krzyżakom, a do tego córka sławnego Juranda, o którym „gądkowie“ tyle śpiewali już pieśni po gródkach, dworzyszczach i chatach, prześcigali się w usługach i pomocy. Dostarczano zapasów i koni. Wszystkie drzwi stawały otworem. Nie potrzebował już Zbyszko wieźć Danusi w kolebce między końmi, gdyż silni młodziankowie przenosili ją w noszach od wsi do wsi, tak troskliwie i ostrożnie, jakby jakąś świętość nieśli. Niewiasty otaczały ją najtroskliwszą opieką. Mężowie, słuchając opowieści o jej krzywdach, zgrzytali zębami, i niejeden nakładał żelazne blachy, chwytał za miecz, za topór, albo za kopię, i jechał dalej ze Zbyszkiem, by pomścić się „z nawiązką,“ bo nie dość wydawało się zawziętemu pokoleniu równo krzywdą za krzywdę zapłacić.
Ale Zbyszko nie myślał w tej chwili o zemście, tylko jedynie o Danusi. Żył między przebłyskami nadziei, gdy chwilowo czyniło się chorej lepiej, a głuchą rozpaczą, gdy stan jej pogarszał się widomie. A co do tego nie mógł się już łudzić. Nieraz z początku podróży przelatywała mu przez głowę zabobonna myśl, że może tam gdzieś po bezdrożach, które przebywali, jedzie za nimi ślad w ślad śmierć i czyha tylko na sposobną chwilę, by się rzucić na Danusię i wyssać z niej ostatek życia. Widzenie to, a raczej poczucie, bywało zwłaszcza wśród ciemnych nocy tak wyraźne, że nieraz porywała go rozpaczliwa chęć zawrócić, wyzwać martwicę jak się wzywa rycerza i potykać się z nią do ostatniego tchu.
Ale przy końcu drogi było jeszcze gorzej, czuł bowiem smierć nie za orszakiem, ale wśród samego orszaku, niewidzialną wprawdzie, ale tak blizką, iż obwiewało ich jej mroźne tchnienie. I rozumiał już, że przeciw temu nieprzyjacielowi na nic męstwo, na nic krzepka dłoń, na nic oręż, że trzeba mu będzie oddać bezradnie najdroższą głowę na łup, bez walki.
I to było uczucie najstraszniejsze, albowiem łączył się z niem żal, niepohamowany jak wicher, bezdenny jak morze. Jakże nie miała jęczeć, jakże nie miała się rwać z boleści w Zbyszku dusza, gdy spoglądając na swoją kochaną, mówił jej, jakby z mimowolną wymówką: „Na to żem cię miłował, na tom cię odszukał i odbił, aby cię jutro ziemią przysypać i nie widzieć cię już nigdy?“ A tak mówiąc, spoglądał na jej kwitnące gorączką policzki, na jej mętne nieprzytomne oczy, i znów ją pytał: „Ostawisz mnie? Nie żal ci? Wolisz odemnie, niż ze mną?“ I wówczas myślał, że chyba i jemu samemu w głowie się pomiesza, piersi zaś rozpierał mu jakby płacz przeogromny, ale zapiekły i nie mogący wybuchnąć, albowiem tamowała mu ujście i jakaś złość i jakiś gniew na tę bezlitośną siłę, która wywarla się na niewinne dziecko, ślepa i zimna. Gdyby złowrogi Krzyżak znajdował się wówczas w orszaku, byłby go poszarpał, jak dziki zwierz.
Dobiwszy do leśnego dworca, chciał się zatrzymać, ale tam na wiosnę było pusto. Od stróżów dowiedział się przytem, że oboje księstwo wybrali się do brata, Ziemowita, do Płocka, poniechał więc zamiaru jechania do Warszawy, gdzie by dworski medyk mógł dać chorej ratunek. Trzeba mu było ciągnąć do Spychowa, co było straszne, albowiem zdawało mu się, iż wszystko już się kończy i że trupa tylko dowiezie Jurandowi.
Ale właśnie na kilka godzin przed Spychowem padł znów na jego serce jaśniejszy promyk nadziei, Policzki Danusi poczęły blednąć, oczy stawały się mniej mętne, oddech nie tak głośny i mniej pośpieszny. Zbyszko spostrzegł to natychmiast i po niejakim czasie nakazał ostatni postój, aby mogła spokojniej oddychać. Byli o milę może od Spychowa, zdala od mieszkań ludzkich, na wązkiej drodze między polem a łąką. Ale stojąca w pobliża dzika grusza dawała ochronę od słońca, zatrzymali się więc pod jej gałęziami. Pachołkowie, pozłaziwszy z koni, rozkiełznali je, aby łacniej im było szczypać trawę. Dwie niewiasty, najęte do posług Danusi, i młodziankowie, którzy ją nieśli, znużeni drogą i upałem, pokładli się cieniu i usnęli; tylko Zbyszko czuwał przy noszach i, siadłszy tuż na korzeniach gruszy, nie spuszczał z chorej oczu.
A ona leżała wśród południowej ciszy, spokojnie, z przymkniętemi powiekami. Zbyszkowi wydawało się jednakże, że nie śpi. Jakoż, gdy na drugim końcu rozległej łąki, koszący siano chłop stanął i począł brzękać w kosę osełką, drgnęła lekko i otworzyła na chwilę powieki, poczem przymknęła je zaraz; pierś jej podniosła się jakby głębszym oddechem, a z ust wyszedł ledwie dosłyszany szept:
— Kwiecie pachnie...
Były to pierwsze nie gorączkowe i nie błędne słowa, jakie od początku podróży wymówiła, albowiem z przygrzanej słońcem łąki powiew przynosił istotnie mocną woń, w której czuć było siano i miód i przeróżne pachnące zioła. Więc w Zbyszku na myśl, że przytomność wraca chorej, zadrżało z radości serce. W pierwszem uniesieniu chciał rzucić się do jej nóg, ale z obawy, by jej nie przestraszyć, pohamował się, klęknął tylko przy noszach i, pochyliwszy się nad nią, jął wołać zcicha:
— Danusiu, Danusiu!
A ona otworzyła znów oczy; czas jakiś patrzała na niego, poczem uśmiech rozjaśnił jej twarz i tak samo jako poprzednio w chacie smolarzy, ale daleko przytomniej, wymówiła jego imię!
— Zbyszko!...
I próbowała wyciągnąć ku niemu ręce, ale dla zbytniej słabości nie mogła tego uczynić; on natomiast objął ją ramionami, z sercem tak wezbranem, jakby jej dziękował za jakąś niezmierną łaskę.
— Przebudziłaś się! — mówił. — O, Bogu chwała... Bogu...
Poczem zabrakło mu głosu — i przez czas jakiś patrzali na siebie w milczeniu. Ciszę polną mącił tylko wonny powiew od strony łąki, który szemrał w liściach gruszy, ksykanie koników w trawach i dalekie, niewyraźne śpiewanie kosiarza.
Danusia spoglądała coraz przytomniej i nie przestawała się uśmiechać, zupełnie jak dziecko, które we śnie widzi anioła. Powoli jednak w oczach jej poczęło się odbijać jakby pewne zdziwienie.
— Gdziem jest?... — rzekła.
Wówczas z ust jego wyrwał się cały rój krótkich, przerywanych przez radość odpowiedzi:
— Przy mnieś jest! Pod Spychowem! Do tatusia jedziemy. Skończona twoja niedola. Oj! Danuśko moja! Oj! Danuśko! Szukałem cię i odbiłem. Nie w niemieckiej tyś już mocy. Nie bój się! Zaraz będzie Spychów. Chorzałaś, ale Pan Jezus się zmiłował! Ile było boleści, ile płakania! Danuśko!... Teraz już dobrze!... Nic, jeno szczęśliwość przed tobą. Ej, com się naszukał!... Com się nawędrował!... Ej, mocny Boże!.. Ej!
I odetchnął głęboko, a prawie z jękiem, jakby ostatek ciężaru boleści zrzucał z piersi.
Danusia leżała spokojnie, coś sobie przypominając, coś rozważając, a na koniec spytała:
— Toś ty nie zabaczył mnie?
I dwie łzy, wezbrawszy jej w oczach, stoczyły się zwolna po twarzy na wezgłowie.
— Ja miałbym ciebie zabaczyć! — zawołał Zbyszko.
Było zaś w tym stłumionym okrzyku więcej mocy, niż w największych zaklęciach i przysięgach, albowiem miłował ją zawsze całą duszą, a od czasu, gdy ją odzyskał, stała mu się droższą, niż cały świat.
Ale tymczasem zapadła ponownie cisza; w dali jeno chłop przestał śpiewać i jął raz drugi klepać osełką kosę.
Usta Danusi poczęły się znów poruszać, ale szeptem tak cichym, że Zbyszko nie mógł jej dosłyszeć, więc, pochyliwszy się, zapytał:
— Co zaś, jagódko, mówisz?
A ona powtórzyła:
— Kwiecie pachnie,..
— Bośmy przy łące — odrzekł — ale wnet pojedziemy dalej... Do tatusia, który też z niewoli wybawion. I będziesz moja do śmierci. Słyszysz-że ty mnie dobrze? Rozumiesz?
Wtem targnął nim nagły niepokój, spostrzegł bowiem, że twarz jej czyni się blada i coraz, bledsza, a na twarzy osiadają gęsto drobne krople potu.
— Co ci jest? — spytał z okropnym przestrachem.
I uczuł, jak włosy zjeżają mu się na głowie, a mróz przechodzi przez kości.
— Co ci jest? Powiedz! — powtórzył.
— Ciemno! — szepnęła.
— Ciemno? Słonko świeci, a tobie ciemno? — zapytał zdyszanym głosem. — Dopiero co mówiłaś przytomnie! Na imię Boskie, rzeknij choć słowo!
Poruszyła jeszcze ustami, ale nie mogła już nawet szeptać. Zbyszko odgadł tylko, że wymawia jego imię, i że go woła. Wnet potem wychudzone jej dłonie jęły drgać i trzepotać się po kilimku, którym była okryta.
Trwało to chwilę. Nie było już się co łudzić: — konała.
A on w przerażeniu i rozpaczy począł ją błagać, jakby prośba mogła coś wskórać:
— Danuśka! O Jezu miłosierny!... Poczekaj choć do Spychowa! Poczekaj, poczekaj! O Jezu! Jezu! Jezu!
Podczas tego błagania rozbudziły się niewiasty i nadbiegli pachołkowie, którzy byli opodal przy koniach na łące. Ale zrozumiawszy od pierwszego rzutu oka, co się dzieje, poklękali i poczęli odmawiać w głos litanię.
Powiew ustał, przestały szemrać liście na gruszy, i tylko słowa modlitwy rozlegały się wśród wielkiej polnej ciszy.
Danusia przed samym końcem litanii otworzyła jeszcze oczy, jakby chcąc spojrzeć po raz ostatni na Zbyszka i na świat słoneczny, poczem. zaraz zasnęła snem wiekuistym.

∗             ∗

Niewiasty zamknęły jej powieki, a następnie poszły po kwiaty na łąkę. Pachołcy udali się ich śladem — i tak chodzili w słońcu, wśród bujnych traw, podobni do duchów polnych, pochylając się co chwila i płacząc, albowiem w sercach mieli litość i żal. Zbyszko klęczał w cieniu przy noszach, z głową na kolanach Danusi, bez ruchu i słowa, sam jak martwy, a oni krążyli to bliżej to dalej, rwąc złoty karzeniec i dzwonki i obficie rosnące różowe smółki i białą, pachnącą miodem drobniczkę. W wilgotnych dołkach znaleźli też lilie polne, a na miedzy przy ugorze jałowiec. Aż, gdy już mieli pełne naręcza, otoczyli smutnym korowodem nosze, poczęli je maić. Pokryli więc prawie całkiem kwieciem i ziołami zwłoki zmarłej, nie zasłaniając tylko twarzy, która wśród dzwonków i lilii bielała, cicha, ukojona snem nieprzespanym, pogodna i po prostu anielska.
Do Spychowa nie było nawet i mili, więc po niejakim czasie, gdy im smutek i boleść łzami spłynęły, podnieśli nosze i ruszyli ku borom, od których zaczynały się Jurandowe ziemie.
Pachołcy wiedli za orszakiem konie. Sam Zbyszko niósł w głowach nosze, a niewiasty, obarczone zbywającemi pękami ziół i kwiatów śpiewały na przedzie pieśni pobożne — i tak zwolna szli i szli między zieloną łąką, a równem szarym ugorem, jakby jaka procesya żałosna
Na modrem niebie nie było żadnej chmurki i świat cały wygrzewał się w złotym blasku słonecznym.


KONIEC CZĘŚCI ÓSMEJ.










  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak numeru nowego rozdziału.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.