Krzyżacy (Sienkiewicz, 1900)/Część siódma/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Krzyżacy
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca B. Milski
Data wyd. 1900
Druk B. Milski
Miejsce wyd. Gdańsk
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CZĘŚĆ VII.

I.

Jakkolwiek Czech wielbił Jagienkę, a serce lgnęło mu coraz bardziej do ślicznej Sieciechówny, jednakże młoda, a chrobra dusza rwała mu się przedewszystkiem do wojny. Wrócił wprawdzie do Spychowa z rozkazu Maćka, gdyż był służbisty, a przytem znajdował pewną osłodę w myśli, iż będzie obu pannom strażą i opiekunem, lecz gdy sama Jagienka rzekła mu to co zresztą było prawdą, że im w Spychowie nic nie grozi i że jego powinność przy Zbyszku, z radością na to przystał. Maćko nie był jego bezpośrednim zwierzchnikiem, więc łatwo mógł usprawiedliwić się przed nim, że nie został w Spychowie z rozkazu prawej swojej pani, która kazała mu iść do pana Zbyszka.
Jagienka zaś uczyniła to w myśli, iż giermek tej siły i sprawności zawsze może się przydać Zbyszkowi i z niejednej toni go wybawić. Dał już przecie tego dowody podczas owych łowów książęcych, w których Zbyszko omal życia od tura nie stradał. Tembardziej mógł być pożyteczny na wojnie, zwłaszcza takiej, jaka toczyła się na żmujdzkiej granicy. Głowaczowi było tak pilno w pole, ze gdy razem z Jagienką wrócili od Juranda, podjął ją pod nogi i rzekł:
— To wolę waszej miłości zaraz się pokłonić i o dobre słowo na drogę poprosić.
— Jakże? — zapytała Jagienka — dziś jeszcze chcesz jechać?
— Jutro do dnia, by konie przez noc wypoczęły. Okrutnie daleka na Zmujdź wyprawa!
— To i jedź, bo łacniej rycerza Maćka dogonisz.
— Ciężko będzie. Stary pan twardy na wszelakie trudy i o kilka dni mnie wyprzedził. Przytem pojedzie przez Prusy, by sobie drogę skrócić, ja zaś puszczami muszę. Pan ma listy od Lichtensteina, które po drodze może pokazywać, ja zaś musiałbym pokazywać chyba ot co! — i tem sobie wolny przejazd czynić.
To rzekłszy, położył rękę na głowni korda, który miał przy boku, co widząc, Jagienka zawołała:
— A ostrożnie! Skoro jedziesz, to trzeba, byś dojechał, a nie w jakowemś podziemiu krzyżackiem ostał. Ale i w puszczach dawaj na się baczenie, bo tam teraz różne złe bożki mieszkają, które tamtejszy naród czcił, nim do chrześcijaństwa nie przystał. Pamiętam, jako to i rycerz Maćko i Zbyszko opowiadali w Zgorzelicach.
— Pamiętam, ale jakoś nie boję się, bo chudziny to, nie bożeczkowie, i siły nijakiej nie mają. Dam ja sobie z nimi rady i z Niemcami, których napotkam też, byle wojna chciała dobrze rozgorzeć.
— A to nie rozgorzała? Powiadaj, coście o niej między Niemcami słyszeli.
Na to roztropny pachołek namarszczył brew, zastanowił się przez chwilę, poczem rzekł:
— I rozgorzała i nie rozgorzała. Pilnie my o wszystko dopytywali, a szczególnie rycerz Maćko, któren jest chytry i objechać każdego Niemca umie. Niby to o co innego pyta. niby życzliwość udaje, z niczem się sam nie wyda, a w sedno utrafi i z każdego nowinę, jakoby rybę hakiem, wyciągnie. Zechce-li wasza miłość cierpliwie słuchać, to powiem: Kniaź Witold, lat temu kilka, mając zamysły przeciw Tatarom i chcąc od niemieckiej ściany spokoju, ustąpił Niemcom Zmujdź. Była wielka przyjaźń i zgoda. Zamki im wznosić pozwolił, ba, sam pomagał. Zjeżdżali się też z Mistrzem na jednej wyspie, pili, jedli i świadczyli sobie miłość. Łowy nawet w tamecznych puszczach nie były Krzyżakom wzbronione, a jak niebożęta Zmudzini podnosili się przeciw zakonnemu panowaniu, to kniaź Witold Niemcom pomagał i wojska im swoje w pomoc wysyłał, o co szemrano nawet na całej Litwie, że na własną krew nastaje. Wszystko to nam podwójci w Szczytnie rozpowiadał i chwalił krzyżackie rządy na Zmujdzi, że posyłali Zmujdzinom księży, którzy ich mieli chrzcić, i zboże w czasie głodu. Jakoż podobno posyłali, bo Wielki Mistrz, któren więcej od innych ma bojaźni Boskiej, kazał, ale za to zabierali im dzieci do Prus, a niewiasty sromocili w oczach mężów i braci, kto się zaś przeciwił, to go wieszali — i ztąd, panienko, jest wojna.
— A kniaź Witold?
— Kniaź długo na żmujdzkie krzywdy oczy zamykał i Krzyżaków kochał. Niedawne czasy, jak księżna, jego żona, jeździła do Prus, do samego Malborka w odwiedziny. To tam ją przyjmowali, jakoby samą królowę polską. A toż niedawno, niedawno! Obsypywali ci ją darami, a co było turniejów, uczt i różnych wszelakich dziwów w każdem mieście, tegoby nikt nie zliczył. Myśleli ludzie, że to już na wieki miłość między Krzyżaki a księciem Witoldem nastanie, aż tu niespodzianie odmieniło się w nim serce...
— Miarkując z tego, co nieraz i nieboszczyk tatuś i Maćko gadali, to często się w nim serce odmienia.
— Przeciw cnotliwym nie, ale przeciw Krzyżakom często, skroś tej przyczyny, że oni sami w niczem wiary nie dotrzymują. Chcieli teraz od niego, by im zbiegów wydał, a on im powiedział, że ludzi podłego stanu wyda, a zaś wolnego nie myśli, gdyż ci, jako wolni, mają prawo iść, gdzie chcą. Dopieroż się na siebie kwasić, a listy ze skargami pisać, a wzajem się odgrażać. Zasłyszawszy o tem Żmujdzini, nuż w Niemców! Załogi wycięli, zameczki poburzyli, a terazci i do samych Prus wpadają, zaś książę Witold nie tylko już ich nie hamuje, ale jeszcze się z frasunku niemieckiego śmieje i Żmujdzinom pomoc pocichu posyła.
— Rozumiem — rzekła Jagienka. — Ale jeśli pocichu ich wspomaga, to jeszcze wojny nie ma.
— Jest ze Żmujdzinami, a i z Witoldem w rzeczy już jest. Idą zewsząd Niemce bronić pogranicznych zamków, a radziby wielką wyprawę na Żmujdź uczynić, jeno z tem długo muszą czekać, aż do zimy, bo to jest kraj rozmokły i rycerzom nijak w nim wojować. Gdzie Żmujdzin przejdzie, tam Niemiec ulgnie, przeto zima Niemcom przyjaciółka. Ale z nastaniem mrozów ruszy się cała potęga krzyżacka, a zaś książę Witold pójdzie w pomoc Żmujdzinom — i pójdzie z pozwoleniem króla polskiego, boć to przecie zwierzchni pan i nad wielkim kniaziem i nad całą Litwą.
— To może i z królem będzie wojna?
— Mówią ludzie i tam u Krzyżaków i tu u nas, że będzie. Żebrzą już pono Krzyżacy pomocy po wszystkich dworach i kaptury im na łbach gorą, jako zwyczajnie na złodziejach, boć to przecie potęga królewska nie żart, a ponoć rycerstwo polskie, byle kto Krzyżaka wspomniał, zaraz w garście popluwa.
Westchnęła na to Jagienka i rzekła:
— Zawszeć to chłopu weselej na świecie, niż dziewce, bo, na ten przykład, ty sobie pojedziesz na wojnę, równie jak pojechali Zbyszko i Maćko, a my tu ostaniem w Spychowie.
— Jakoże inaczej, panienko ma być? Ostaniecie, ale we wszelkiej przezpieczności. Straszne jeszcze i teraz Niemcom Jurandowe imię, com sam widział w Szczytnie, że gdy się dowiedzieli, iż jest w Spychowie, zaraz strach ich zdjął.
— To wiemy, że tu nie przyjdą, bo i bagno broni i stary Tolima, jeno ciężko tu będzie siedzieć, bez wieści.
— Jak się co przygodzi, dam znać. Wiem, że jeszcze przed naszym wyjazdem do Szczytna wybrało się ztąd na wojnę z własnej woli dwóch dobrych pachołków, którym Tolima wzbronić tego nie może, bo są ślachtą z Łękawicy. Teraz pojadą razem ze mną i w razie czego zaraz którego tu pchnę z nowiną.
— Bóg zapłać. Wiedziałam zawsze, iż rozum masz w każdej przygodzie, ale za twoje serce i za chętliwość ku mnie, to już ci do śmierci będę wdzięczną.
— Na to Czech przykląkł na jedno kolano i rzekł:
— Nie krzywd ja, jeno dobrodziejstw u was zaznałem. Wziął ci mnie chłopięciem w jeństwo rycerz Zych pod Bolesławiem i bez okupu wolnością obdarował, aleć mi milsza już była służba u was od wolności. Dajże mi Boże krew dla was rozlać, panienko moja!
— Boże cię prowadź i przyprowadź! — odpowiedziała Jagienka, wyciągając ku niemu rękę.
Lecz on wolał pochylić się do jej nóg i całować stopy, aby jej cześć oddać tem większą, a potem podniósł głowę i nie wstając z klęczek, począł mówić nieśmiało i pokornie:
— Prosty ja pachołek, alem szlachcic i sługa wasz wierny... Dajcieże mi jakowy wspominek na drogę. Nie odmawiajcie mi tego! Już nadchodzi czas kośby wojennej, a święty Jerzy mi świadkiem, że tam w poprzodku, nie zaś w ociągu się znajdę.
— O jakiż wspominek mnie prosisz? — zapytała nieco zdziwiona Jagienka.
— Przepaszcie mnie byle tam krajką na drogę, by, jeśli poledz mi przyjdzie, lżej mi było pod waszą przewiązką umierać.
I znów pochylił się do jej stóp, a potem ręce złożył i tak błagał ją, patrząc w jej oczy, ale na twarzy Jagienki odbił się ciężki frasunek — i po chwili odrzekła, jakby z wybuchem mimowolnej goryczy:
— A, mój miły, nie prośże mnie o to bo ci nic z mojej przewiązki nie przyjdzie. Kto sam szczęśliwy, ten niech cię przepasze, bo ten ci szczęście przyniesie. A we mnie poprawdzie co jest? Nic, jeno smutek! A zaś przedemną — nic, jeno niedola! Oj! nie napytam ja szczęścia ni tobie, ni nikomu, bo czego nie mam, tego i dać nie zdolę. Tak ci mi, Hlawo, źle tera na świecie, że, że...
Tu umilkła nagle, czując, że jeśli słowo jeszcze powie, to płaczem wybuchnie, a i tak zaszły jej jakby chmurą oczy, Czech zaś wzruszył się ogromnie, albowiem zrozumiał, że i wracać jej było źle do Zgorzelic w pobliże drapieżnych komyszy: Cztana i Wilka, i równie źle zostawać w Spychowie, dokąd prędzej lub później zjechać mógł Zbyszko z Danusią. Zdawał sobie Hlawa doskonale sprawę ze wszystkiego, co dzieje się w sercu dziewczyny, że zaś nie widział żadnej rady na jej nieszczęście, więc tylko znów objął jej stopy, powtarzając:
— Hej! poledz dla was! poledz!
A ona rzekła:
— Wstań. A na wojnę niech cię Sieciechówna przepasze, albo ci jaki inny da wspominek, gdyż rada cię ona widzi od dawna.
I poczęła ją wołać, ta zaś wyszła niebawem z przyległej izby, albowiem, podsłuchując poprzednio podedrzwiami, nie pokazywała się tylko przez nieśmiałość, chociaż kipiała w niej chęć pożegnania się z pięknym giermkiem. Wyszła tedy zmieszana, spłoszona, z bijącem sercem, z oczyma świecącemi zarazem od łez i od senności, i spuściwszy powieki, stała tak przed nim, podobna do kwiatu jabłoni, nie mogąc ni słowa przemówić.
Hlawa miał dla Jagienki obok najgłębszego przywiązania cześć i nabożeństwo, ale nie śmiał ani myślą posięgnąć na nią, posięgał zaś często na Sieciechównę, czując bowiem wartką krew w żyłach, nie mógł obronić się przed jej urokiem. Teraz chwyciła go tem bardziej za serce swą urodą, a zwłaszcza swem zmieszaniem i łzami, przez które przeglądało kochanie, jak przez jasną wodę strumienia przegląda złote dno.
Więc zwrócił się ku niej i rzekł:
— Wiecie! Na wojnę jadę, może i legnę. Nie żal wam mnie?
— Żal ci mi! — odpowiedziała cienkim głosikiem dziewczyna.
I zaraz poczęła sypać łzami, gdyż zawsze miała je na pogotowiu. Czech wzruszył się do ostatka i jął całować jej ręce.
— Przepasz go, alibo daj mu wspominek na drogę, aby się pod twoim znakiem potykał — rzekła Jagienka.
Lecz Sieciechównie nie łatwo było mu coś dać, gdyż miała na sobie męski ubiór wyrostka. Poczęła szukać: ni wstążki, ni jakiejkolwiek przewiązki! Że zaś niewieście ubrania były jeszcze w łubach, nie ruszone od czasu wyjazdu ze Zgorzelic, wpadła przeto w kłopot niemały, z którego znów wyratowała ją Jagienka, radząc, by mu oddała pątliczek, który nosiła na głowie.
— Boga mi! Niech będzie pątliczek! — zawołał nieco rozweselony Hlawa. — Powieszę go na hełmie — i nieszczęsna mać tego Krzyżaka, który po niego sięgnie!
Więc Sieciechówna podniosła obie ręce do głowy, i po chwili jasne promienie włosów rozsypały się po plecach i po ramionach, Hlawa zaś, widząc ją tak przetowłosą i cudną, aż zmienił się na twarzy. Policzki zapłonęły mu, a potem zaraz pobladły: wziął pątlik, ucałował go, schował w zanadrze, raz jeszcze objął kolana Jagienki, a następnie mocniej, niż było potrzeba, Sieciechówny i po słowach: „Niech tak będzie!“ — wyszedł, nie mówiąc nic więcej, z izby.
A chociaż był zdrożon i niewypoczęty, nie położył się spać. Pił na umór przez całą noc z dwoma młodymi szlachcicami z Łękawicy, którzy mieli z nim jechać na Żmujdź. Nie upił się jednak — i o pierwszym brzasku był już na dziedzińcu w fortalicyi, gdzie czekały gotowe do drogi konie.
W ścianie nad wozownią rozchyliło się zaraz błoniaste okno, i przez szparutkę wyjrzały na dziedziniec modre oczy. Czech, który je dostrzegł, chciał iść ku nim, by pokazać pątlik przypięty na hełmie i pożegnać się raz jeszcze, ale przeszkodził mu w tem ksiądz Kaleb i stary Tolima, którzy zeszli umyślnie, aby mu udzielić rad na drogę.
— Jedź na dwór księcia Januszowy — rzekł ksiądz Kaleb. — Może i rycerz Maćko tam wstąpił. W każdym jednak razie wieści pewnych zasięgniesz, boć tam znajomych ci nie brak. Drogi też ztamtąd na Litwę znajome i o przewodnika przez puszczę łatwo. Chceszli na pewno do pana Zbyszka dojechać, to wprost na Żmujdź nie jedź, bo tam jest przegroda pruska, jeno jedź na Litwę. Bacz, że i Żmujdzini mogą cię zabić, nim zakrzykniesz, ktoś jest, a inna sprawa będzie, jeśli od strony kniazia Witolda przyjedziesz. Zresztą Boże błogosław tobie i obudwom tamtym rycerzom, obyście w zdrowiu wrócili i dziecko przywieźli, na którą to intencję będę każdego dnia po nieszporach aż do perwszej gwiazdy krzyżem leżał.
— Dziękuję wam, ojcze, za błogosławieństwo — odrzekł Hlawa. — Nie łatwo to ochwiarę z tamtych dyabelskich rąk żywą wydobyć, ale przecie wszystko w ręku Pana Jezusowych, i lepsza nadzieja, niż smutek.
— Już ci lepsza, przeto jej nie tracę. Tak... żywię nadzieję, chociaż serce i trwogi nie próżne... Najgorzej, że sam Jurand, byle jej imię wspomnieć, zaraz ku niebiosom palce prostuje, jakby ją tam już widział.
— Jako-że ją może widzieć, oczu stradawszy?
A ksiądz zaczął mówić nawpół do Czecha, nawpół do siebie:
— Bywa tak, że gdy komu ziemskie oczy zagasną, ten właśnie widzi to, czego inni dojrzeć nie potrafią. Bywa tak, bywa! Ale i to się rzecz niepodobna widzi, by Bóg dopuścił krzywdy takiego jagniątka. Bo i cóż ona choćby Krzyżakom zawiniła? Nie! A niewinne to ci było jak lelia Boża, a miłe ku ludziom, a jako ta ptaszyna polna śpiewające! Bóg dzieci miłuje i nad męką ludzką ma litość. Ba! jeśli ją zabili, to ją może i wskrzesi, jako Piotrowina, który wstawszy z grobu, długie potem roki gospodarzył.... Jedź w zdrowiu i niech ręka Boska was wszystkich i ją piastuje!
To rzekłszy, wrócił do kaplicy, by mszę ranną odprawić, a Czech siadł na koń, skłonił się raz jeszcze przed przytwartem błoniastem oknem — i pojechał, bo już też rozedniało zupełnie.

II.

Książę Janusz i księżna wyjechali razem z częścią dworu na wiosenny połów ryb do Czerska, gdyż lubili niezmiernie to widowisko i mieli je sobie za najprzedniejszą zabawę. Dowiedział się jednak Czech od Mikołaja z Długolasu wielu rzeczy ważnych, tyczących się zarówno spraw prywatnych, jak i wojny. Dowiedział się więc naprzód, że rycerz Maćko widocznie poniechał zamiaru jechania na Żmujdź prosto przez „pruską przegrodę". O wojnie potwierdził stary Mikołaj te wszystkie wieści, które Hlawa słyszał w Szczytnie. Cała Żmujdź podniosła się przeciw Niemcom, jak jeden mąż, a kniaź Witold nietylko, że już Zakonowi przeciw nieszczęsnym Żmujdzinom nie pomagał, ale, nie wypowiadając jeszcze mu wojny i łudząc go układami, zasilał wszelako Żmujdź pieniędzmi, ludźmi, końmi, zbożem.
Tymczasem tak on, jak Krzyżacy, słali posłów do Papieża, do cesarza i do innych panów chrześciańskich, zarzucając sobie wzajem wiarołomstwo, niewierność i zdradę. Ze strony wielkiego kniazia pojechał z temi listami mądry Mikołaj ze Rżeniewa, który umiał rozplątywać nici, namotane przez przebiegłość krzyżacką, dowodnie wykazując niezmierne krzywdy krain litewskich i żmójdzkich.
Tymczasem, gdy na sejmie wileńskim wzmocniły się jeszcze związki między Litwą a Polską, potruchlały serca krzyżackie, łatwo było bowiem przewidzieć, że Jagiełło jako przyszły pan wszystkich ziem, będących pod władzą kniazia Witolda, stanie w razie wojny po jego stronie. Hrabia Jan Sayn, komtur grudziądzki, i hrabia Schwartzburg, gdański, wyjechali z rozkazu mistrza do króla z zapytaniem, czego się mają od niego spodziewać. Nic im król nie rzekł, chociaż mu dary przywieźli: ścigłe krzeczoty i drogie naczynia. Więc zagrozili wojną, ale nie szczerze, gdyż dobrze wiedzieli, że mistrz i kapituła boją się w duszach strasznej Jagiełłowej potęgi i pragną odwlec dzień gniewu i klęski.
I rwały się, jak nić pajęcza, wszelkie układy, a rwały się zwłaszcza z Witoldem. Wieczorem, po przyjeździe Hlawy, przyszły znów na warszawski zamek świeże nowiny. Przyjechał Bronisz z Ciasnoci, dworzanin księcia Janusza, którego on wysłał był poprzednio po wieści na Litwę, a z nim dwóch znacznych litewskich kniaziów z listami od Witolda i od Żmujdzinów. Nowiny były groźne. Zakon gotował się do wojny. Wzmacniano zamki, mielono prochy, krzesano kule kamienne, ściągano ku pograniczu knechtów i rycerstwo, a lżejsze oddziały jazdy i piechoty wpadały już w granice Litwy i Żmujdzi od strony Ragnety, od Gotteswerder i innych zamków brzegowych. Już po gęstwach leśnych, już w polach, już po wsiach rozlegały się okrzyki wojenne, a wieczorami po nad ciemnem morzem lasów, świeciły łuny pożaru, Witold przyjął wreszcie Żmujdź w jawną opiekę, wysłał swych rządzców, a wodzem zbrojnemu ludowi ustanowił słynnego z męztwa Skirwoiłłę. Ów wpadł do Prus, palił, niszczył, pustoszył. Sam książę przymknął wojsko ku Żmujdzi, niektóre zamki opatrzył, inne, jak naprzykład Kowno, zniszczył, aby nie stały się oparciem Krzyżakom, i nie było już tajno nikomu, że gdy nadejdzie zima, a mróz popęta mokradła i błota, albo nawet wcześniej, jeśli lato będzie suche, pocznie się wojna wielka, która ogarnie wszystkie litewskie, żmujdzkie i pruskie krainy, gdyby zaś król w pomoc Witoldowi przybieżał, tedy musi nastąpić dzień, w którym fala niemiecka, albo drugie pół świata zaleje, albo li też odbita, cofnie się na długie wieki w dawniej zajęte łożysko.
Lecz to nie zaraz jeszcze miało nastąpić. Tymczasem po świecie rozlegał się jęk Żmujdzinów, rozpaczne ich skargi na krzywdy i wołanie o sprawiedliwość. Czytano ów list nieszczęsnego narodu w Krakowie i w Pradze i na dworze Papieskim i w innych królestwach zachodnich. Do księcia Janusza przywieźli to otwarte pismo owi bojarzynkowie, którzy z Broniszem z Ciasnoci przybyli. Niejeden więc z Mazurów mimowoli macał korda przy boku i rozważał w duszy, czyby z własnej ochoty pod znak Witoldowy się nie zaciągnąć. Wiedziano, że rad był wielki kniaź hartownej lechickiej szlachcie, równie zażartej w boju, jak litewscy i żmujdzcy bojarzynowie, a więcej ćwiczonej i lepiej zbrojnej. Niektórych popychała też nienawiść do starych wrogów lechickiego plemienia, a innych litość: „Słuchajcie, słuchajcie! — wołali do królów, książąt i wszystkich narodów Żmujdzini. — Wolnymi-ci my byli i szlachetnej krwi ludem, a Zakon chce nas w niewolników przemienić! Nie dusz on naszych szuka, lecz ziemi i dostatków. Już nędza nasza taka, że nam chyba żebrać lub rozbijać! Jako-że im wodą chrztu nas obmywać, gdy sami nie mają rąk czystych! My chcemy chrztu, ale nie krwią i mieczem, i chcemy wiary, ale jeno takiej, jakiej zacni monarchowie, Jagiełło i Witold, nauczają. Słuchajcie i ratujcie nas, bo giniemy! Nie chce nas Zakon chrzcić, by nas uciemiężał łatwiej; nie księży, lecz zasię katów nam posyła. Już ule nasze, już stada, już wszystkie płody ziemi nam zabrali; już nam ni ryby łowić, ni zwierza bić w puszczach nie wolno.
Błagamy! Słuchajcie, bo oto zgięli nam wolne drzewiej karki do robót nocnych przy zamkach, dzieci nam jako zakładników uwieźli, a żony i córki w oczach mężów i ojców bezczeszczą. Nam słuszniej należałoby jęczeć niż mówić! Rodziny nasze ogniem popalili, panów do Prus uwieźli, wielkich ludzi: Korkucia, Wassygina, Swolka i Sągajłę, potracili — i jako wilcy krew naszą żłopią... O słuchajcie! Przecież my ludzie, nie zwierzęta, przeto wołamy do Ojca świętego, by nas przez polskich biskupów chrzcić kazał, gdyż całą duszą chrztu pragniemy, ale chrztu wodą łaski, nie żywą krwią zniszczenia."
Tak i tym podobnie skarżyli się Żmujdzini, więc gdy ich skargi i na mazowieckim dworze usłyszano, zaraz kilku rycerzy i dworzan postanowiło iść im w pomoc, rozumiejąc, że księcia Janusza nawet i pytać o pozwolenie nie trzeba, choćby z tego powodu, że księżna jest rodzoną siostrą Witolda. Zawrzały też powszechnym gniewem serca, gdy dowiedziano się od Bronisza i bojarzynków, żo wielu szlachetnych młodzianków żmujdzkich, będących zakładnikami w Prusiech, nie mogąc znieść pohańbienia i okrucieństw, jakich dopuszczali się nad nimi Krzyżacy, poodbierało sobie życie.
Hlawa cieszył się zaś z tej ochoty mazowieckiego rycerstwa, myślał bowiem, że im więcej ludzi z Polski pociągnie do księcia Witolda, tem wojna rozgorzeje większa i tem pewniej można będzie czegoś przeciw Krzyżakom dokazać. Cieszyło go także i to, że zobaczy Zbyszka, do którego się przywiązał, i starego rycerza Maćka, o którym mniemał, że godzien widzenia przy robocie, a razem z nimi nowe dzikie kraje, nieznane miasta, niewidziane dotychczas rycerstwo i wojska, wreszcie samego księcia, którego sława szeroko wówczas rozbrzmiewała po świecie.
I w tej myśli postanowił jechać „wielkiemi i pilnemi drogami", nie zatrzymując się nigdzie dłużej, niż było dla wypoczynku koniom potrzeba. Owi bojarzynkowie, którzy z Broniszem z Ciasnoci przybyli, i inni Litwini znajdujący się na dworcu księżny, świadomi dróg i przejść wszelkich, mieli prowadzić jego i ochotniczych rycerzy mazowieckich od osady do osady, od grodu do grodu i przez głuche, niezmierne puszcze, któremi większa część Mazowsza i Litwy i Żmujdzi była pokryta.

III.

W lasach, o milę na wschód za Kownem, które sam Witold zniszczył, stały główne siły Skirwoiłły, przerzucając się w razie potrzeby błyskawicą z miejsca na miejsce, czyniąc szybkie wyprawy bądź to w granice pruskie, bądź na zamki i zameczki, będące jeszcze w rękach krzyżackich i podsycając płomień wojny w całej krainie. Tam to znalazł wierny giermek Zbyszka, a przy nim i Maćka, który był dopiero przed dwoma dniami przyjechał. Po przywitaniu się ze Zbyszkiem, przespał Czech całą noc, jak zabity, i dopiero na drugi dzień wieczorem poszedł powitać starego rycerza, który, będąc strudzon i zły, przyjął go gniewliwie, pytając, dla czego wedle rozkazania w Spychowie nie został — i udobrochał się nieco dopiero wówczas gdy ów, znalazłszy sposobną chwilę, w której Zbyszka nie było w namiocie, usprawiedliwił się przed nim wyraźnym rozkazem Jagienki.
Powiedział też, że prócz rozkazu i prócz przyrodzonej ochoty do wojny, przywiodła go także w tę stronę chęć, by w razie czego pchnąć zaraz gońca z wiadomością do Spychowa. „Panienka, — mówił — która ma duszę jako anioł, sama, przeciw własnemu dobru, modli się za Jurandównę. Ale wszystkiemu musi być koniec. Jeśli Jurandówna nie żyje, to niech Bóg da jej światłość wiekuistą, boć była jako jagnię niewinne, ale jeśli się odnajdzie, to trzeba panienkę jako najprędzej zawiadomić, aby wraz jechała precz ze Spychowa, nie zaś dopiero po powrocie Jurandówny, jakoby wypędzona, ze sromotą i wstydem.
Maćko słuchał tego z niechęcią, powtarzając kiedy niekiedy: „Nic ci do tego“. Ale Hlawa postanowiwszy mówić otwarcie, wcale się tem nie trapił i w końcu rzekł:
— Lepiej było pannie w Zgorzelicach ostawać i na nic była ta podróż. Wmawialiśmy w niebogę, że Jurandówna już nie żywie, a może się pokazać inaczej.
— A kto rozpowiadał, że nie żywie, jeżeli nie ty? — zapytał z gniewem Maćko. — Trzeba było trzymać język za zębami. Ja zaś zabrałem ją, bo się bała Cztana i Wilka.
— Pozór to tylko był — odpowiedział giermek. — Mogła siedzieć w Zgorzelicach bezpiecznie, bo oniby tam sobie wzajem przeszkadzali. Ale baliście się, panie, żeby w razie śmierci Jurandówny nie ominęła pana Zbyszka i panienka, i dla tegoście ją zabrali.
— Cóżeś tak zhardział? Zaliś to już rycerz pasowany, nie sługa?
— Sługam ci jest, ale sługa panny, przeto dbam, aby jej hańba nie spotkała.
A Maćko zamyślił się posępnie, gdyż nie był z siebie rad. Nieraz on już sobie wyrzucał, że zabrał Jagienkę ze Zgorzelic, czuł bowiem, że w każdym razie w takiem podwożeniu Jagienki Zbyszkowi była jakowaś dla niej ujma, a na wypadek, gdyby Danusia się odnalazła — więcej niż ujma. Czuł również, że w hardych słowach Czecha tkwi prawda, i że dla tego głównie wziął dziewczynę, by ją w razie czego dla Zbyszka zachować.
— Dyć mnie to do łba nie przyszło — rzekł jednak, chcąc siebie i Czecha otumanić — jeno sama się jechać naparła.
— Jużci się naparła, bośmy w nią wmówili, że tamtej nie ma na świecie, a że braciom bezpieczniej było bez niej, niż z nią — więc i pojechała.
— Tyś wmówił! — zakrzyknął Maćko.
— Ja — i moja wina. Ale teraz musi się pokazać jako jest. Trzeba, panie, coś wskórać. Inaczej lepiej pogińmy.
— Co tu wskórasz — rzekł z niecierpliwością Maćko — z takiem wojskiem, w takiej wojnie!.. Będzie-li co lepszego, to dopiero w lipcu, bo dla Krzyżaków dwie są pory wojenne: zimą i suchem latem. A teraz, to się jeno tli, nie pali. Kniaź Witold podobno do Krakowa pojechał królowi się opowiedzieć i pozwoleństwo a pomoc jego sobie zjednać.
— Są przecie w pobliżu zamki krzyżackie. Gdyby choć ze dwa zdobyć, znaleźlibyśmy może Jurandównę, albo wiadomość o jej śmierci.
— Albo i nic.
— W tę stronę ją przecie Zygfryd wywiózł. Powiadali nam to i w Szczytnie, i wszędy, i samiśmy tak myśleli.
— A widziałeś to wojsko? Wyjdź-że za namiot i spójrz. Niektórzy pałki jeno mają, a niektórzy miedziane miecze po pradziadach.
— Ba! Jako słyszałem, chłopy do bitki dobre!
— Ale nie im z gołemi brzuchami zamków dobywać, zwłaszcza krzyżackich.
Dalszą rozmowę przerwało im przybycie Zbyszka i Skirwoiłły, który był wodzem Zmujdzinów. Był to mąż małego wzrostu, jak pacholę, ale krzepki w sobie i barczysty. Pierś posiadał tak wypukłą, że prawie wyglądała na garb, i niezmiernie długie, sięgające do kolan ręce. W ogóle przypominał Zyndrama z Maszkowic, słynnego rycerza, którego Maćko i Zbyszko poznali swego czasu w Krakowie, miał bowiem równie ogromną głowę i takie same pałąkowate nogi. Mówiono o nim także, że dobrze rozumiał się na wojnie. Wiek życia zbiegł mu w polu, przeciw Tatarom, z którymi długie lata walczył na Rusi, i przeciw Krzyżakom, których nienawidził jak zarazy. W tych wojnach nauczył się po rusińsku, a potem na dworze Witoldowym nieco po polsku; po niemiecku umiał, a przynajmniej powtarzał tylko trzy wyrazy: ogień, krew i śmierć. W swojej ogromnej głowie miał zawsze pełno pomysłów i podstępów wojennych, których Krzyżacy nie umieli ani przewidzieć, ani im zapobiedz — dla tego bano się go w pogranicznych komturyach.
— Mówiliśmy o wyprawie — rzekł z niezwykłem ożywieniem do Maćka Zbyszko — i dla tegośmy tu przyszli, byście też swoje doświadczone zdanie rzekli.
Maćko usadził Skirwoiłłę na sosnowym pniaku, pokrytym niedźwiedzią skórą, następnie kazał przynieść czeladzi stągiewkę miodu, z której poczęli czerpać rycerze blaszankami i pić, gdy zaś pokrzepili się godnie, dopieroż Maćko zapytał:
— Chcecie wyprawę uczynić, albo co?
— Zamki Niemcom okurzyć...
— Który?
— Ragnetę, albo Nowe Kowno.
— Ragnetę — rzekł Zbyszko. — Cztery dni temu byliśmy pod Nowem Kownem i pobili nas.
— To właśnie — rzekł Skirwoiłło.
— Jakże to?
— Dobrze.
— Poczekajcie — rzekł Maćko — bo ja tutejszej krainy nie znam. Gdzie jest Nowe Kowno, a gdzie Ragneta?
— Ztąd do starego Kowna niespełna mila — odpowiedział Zbyszko — a od starego do Nowego też mila. Zamek jest na wyspie. Onegdaj chcieliśmy się przeprawić, ale pobili nas u przeprawy. Ścigali nas pół dnia, aż utailiśmy się w tych lasach, a wojsko tak się rozproszyło, że niektórzy dopiero dziś nad ranem się znaleźli.
— A Ragneta?
Skirwoiłło wyciągnął swe długie jak gałąź ramię na północ i rzekł:
— Daleko! daleko...
— Właśnie dla tego, że daleko! — odparł Zbyszko. — Spokój tam w około, bo co było zbrojnych ludzi z tej strony granicy, to ściągnęło ku nam. Nie spodziewają się tam teraz Krzyżacy żadnej napaści, więc na ubezpieczonych uderzym.
— Słusznie prawi — rzekł Skirwoiłło.
Maćko zaś spytał:
— Zali myślicie, że będzie można i zamku dobyć?
Na to Skirwoiłło potrząsnął głową na znak przeczenia, a Zbyszko odpowiedział:
— Zamek mocny, więc chybaby wypadkiem. Ale krainę spustoszym, wsie i miasta podpalim, spyżę poniszczym, a co nadewszystko, jeńców nabierzem, między którymi mogą być ludzie znaczni, a takich chętnie Krzyżacy wykupują, albo-li też wymieniają...
Tu zwrócił się do Skirwoiłły:
— Samiście, kniaziu, przyznali, że słusznie prawię, a teraz rozważcie jeno: Nowe Kowno na wyspie. Ni tam wsi nie poburzym, ni stad nie zagarniem, ni jeńców nie nabierzem. I przecie dopiero co nas pobili. Ej! pójdźmy lepiej tam, gdzie się nas teraz nie spodziewają.
— Kto pobije, ten się napaści najmniej spodziewa — mruknął Skirwoiłło.
Lecz tu zabrał głos Maćko — i począł popierać zdanie Zbyszkowe, zrozumiał bowiem, że młodzianek ma większą nadzieję dowiedzieć się czegoś pod Ragnetą, niż pod Nowem Kownem i że pod Ragnetą łatwiej będzie przedewszystkiem schwytać jakiego znacznego jeńca, któryby mógł posłużyć na wymianę. Mniemał także, że w każdym razie lepiej jest iść dalej i wychynąć niespodzianie w kraj mniej strzeżony, niż porywać się na wyspę, od przyrodzenia obronną, a strzeżoną prócz tego przez silny zamek i zwycięską załogę.
Jako zaś człek doświadczony w wojnie, mówił jasno i przytaczał tak walne powody, że każdego mógł przekonać. Tamci słuchali go też uważnie. Skirwoiłło poruszał kiedy niekiedy wzniesionemi brwiami, jakby na znak przytakiwania, chwilami pomrukiwał: „Słusznie prawi.“ Wreszcie wsunął swą ogromną głowę między szerokie ramiona, tak że wyglądał całkiem, jak garbaty, i zamyślił się głęboko.
Lecz po pewnym czasie wstał — i nic nie mówiąc, począł się żegnać.
— A jako-że, kniaziu, będzie? — spytał go Maćko — dokąd ruszym?
Ów zaś rzekł krótko:
— Pod Nowe Kowno.
I wyszedł z namiotu.
Maćko i Czech spoglądali czas jakiś ze zdziwieniem na Zbyszka, poczem stary rycerz uderzył się dłońmi po udach i zawołał:
— Tfu! Cóż to za pień!... To niby słucha, słucha, a potem swoje. Żal gęby drzeć!...
— Słyszałem ci ja o nim, że taki jest — odrzekł Zbyszko — a po prawdzie to i cały tu naród uporczywy, jak mało który. Cudzego zdania wysłucha, a potem, jakoby kto na wiatr dmuchał.
— To czego pyta?
— Bośmy pasowani rycerze i dla tego, żeby każdą rzecz na dwie strony rozważyć. Ale głupi on nie jest.
— Pod Kownem też może najmniej się nas spodziewają — zauważył Czech — właśnie dla tego, że dopiero co was pobili. W tem miał on słuszność.
— Pójdźmy obaczyć tych ludzi, którym ja przywodzę — rzekł Zbyszko, któremu było duszno w namiocie — trzeba im zapowiedzieć, aby zaś byli gotowi.
I wyszli. Na dworze noc już zapadła zupełna, chmurna i ciemna, rozświecona tylko przez ogniska, przy których siedzieli Żmujdzini.

IV.

Dla Maćka i dla Zbyszka, którzy, służąc poprzednio u Witolda, napatrzyli się do syta litewskim i żmuckim wojownikom, widok obozowiska nie przedstawiał nic nowego; ale Czech patrzał na nich z ciekawością, rozważając sobie zarazem w umyśle, czego od takich ludzi można w bitwie oczekiwać, porównywając ich z polskiem i z niemieckiem rycerstwem. Obóz stał w nizinie, otoczonej borem i bagnami, zatem ubezpieczon zupełnie od napadu, albowiem żadne inne wojsko nie zdołałoby przebrnąć przez owe zdradliwe mokradła. Sama nizina, na której stały szałasy, była także grzązka i błotnista, lecz oni, nakrzesawszy jodłowych i sosnowych gałązek, pozarzucali ją niemi tak grubo, że spoczywali jakby na najsuchszem miejscu. Kniaziowi Skirwoille sklecono naprędce coś w rodzaju „numy“, czyli chaty litewskiej z ziemi i drewnianych nieociosanych bierwion; dla znaczniejszych ludzi uwito z gałęzi kilkadziesiąt szałasów, pospolici zaś wojownicy siedzieli koło ognisk, pod gołem niebem, mając ochronę przeciw zmianom pogody i dżdżom tylko w kożuchach i skórach, które na nagiem ciele nosili. W obozie nikt nie spał jeszcze, albowiem ludzie, nie mając po ostatniej porażce nic do roboty, sypiali we dnie. Niektórzy siedzieli lub leżeli wokół jasnych ognisk, podsycanych suszem lub gałęźmi jałowca, inni grzebali w przygasłych już i zasutych popiołem watrzyskach, od których rozchodził się zapach pieczonej rzepy, zwykłego pokarmu Litwinów, i swąd przypalonych mięsiw. Między ogniskami widniały stosy broni poskładane blizko tak, aby w danym razie łatwo było każdemu za swój oręż pochwycić. Hlawa przypatrywał się z ciekawością oszczepom o grotach wązkich i długich, wykutych z hartownego żelaza, kiścieniom uczynionym z młodych dąbczaków, w które ponabijano krzemieni lub gwoździ, okszom o trzonkach krótkich, podobnym do polskich toporów, któremi posługiwali się jezdni, i o trzonkach tak niemal długich, jak u berdyszów, któremi walczyli piesi. Trafiały się między niemi i miedziane, pochodzące z dawnych czasów, kiedy żelazo w małem jeszcze było użyciu w tych zapadłych stronach. Niektóre miecze były również z miedzi, ale większość z dobrej, dostarczanej z Nowogrodu stali. Czech brał w rękę oszczepy, miecze, oksze, smoliste, prażone w ogniu łuki i przy blasku płomienia badał ich doskonałość. Koni nie wiele było przy ogniskach, gdyż stada pasły się opodal w lasach i na łąkach pod strażą czujnych koniuchów, ale że znaczniejsi bojarowie chcieli mieć swoje rumaki na zawołanie, przeto było ich w obozie kilkadziesiąt, które niewolnicy pańscy karmili z ręki u toku. Hlawę zdumiewały kudłate ciała tych rumaków, nadzwyczaj drobnych, o potężnych karkach i w ogóle tak dziwnych, że zachodni rycerze poczytywali je za jakieś całkiem odmienne zwierzęta leśne, więcej podobne do jednorożców, niż do prawdziwych koni.
— Na nic tu wielkie, bojowe ogiery — mówił doświadczony Maćko, wspominając swoje dawne służby u Witolda — bo wielki zaraz w młakach ugrzęźnie, a tutejszy chmyz przejdzie wszędy, tak prawie, jako i człowiek.
— Ale w polu — odrzekł Czech — tutejsze wielkim niemieckim nie dostoją.
— Jużci nie dostoją. Za to nie ucieknie Niemiec przed Żmudzinem, ani też go nie zgoni, bo te są tak właśnie ścigłe, albo i ściglejsze, niż tatarskie.
— A wszelako dziwno mi to jest, bo com widział jeńców Tatarów, których rycerz Zych ze Zgorzelic przyprowadził, to chłopy były nieduże i takiego byle koń udźwignie, a to lud rosły.
Lud istotnie był dorodny. Przy blasku ognia widać było z pod skór i kożuchów szerokie piersi i tęgie ramiona. Chłop w chłopa suchy był, ale kościsty i długi, wogóle zaś wzrostem ludzie przewyższali mieszkańców innych krain litewskich, albowiem siedzieli na ziemiach lepszych i obfitszych, w których głody, trapiące kiedy niekiedy Litwę, rzadziej dawały się we znaki. Natomiast dzikością przewyższali jeszcze Litwinów. W Wilnie był dwór wielkoksiążęcy, do Wilna ściągali księża ze wschodu i zachodu, przychodziły poselstwa, napływał kupiec zagraniczny, przez co mieszkaniec miasta i okolicy oswajał się nieco z obczyzną; tu cudzoziemiec zjawił się tylko pod postacią Krzyżaka lub mieczowego kawalera; niosących w głuche leśne osady ogień, niewolę i chrzest z krwi, więc wszystko tu było grubsze, surowsze i bardziej do dawnych czasów zbliżone, bardziej przeciw nowościom zawzięte; starszy obyczaj, starszy tryb wojowania, a i pogaństwo uporczywsze dla tego, że czci Krzyża nauczał nie łagodny zwiastun Dobrej Nowiny z miłością apostoła, lecz zbrojny niemiecki mnich z duszą kata.
Skirwoiłło i znaczniejsi kniazie a bojarzyni byli już chrześcijanami, albowiem poszli za przykładem Jagiełły i Witolda. Inni, nawet najprostsi i najdziksi wojownicy nosili w piersiach głuche poczucie, że nadchodzi śmierć i skon dawnemu światu, dawnej ich wierze. I gotowi byli pochylić głowy przed Krzyżem, byle tego Krzyża nie wznosiły niemieckie, nienawistne ręce. „My prosimy chrztu! — wołali do wszystkich książąt i narodów — lecz wspomnijcie, że ludzie jesteśmy, nie zwierzęta, które można darować, kupić i przedać.“ Tymczasem, gdy dawna wiara gasła, jak gaśnie ognisko, do którego nikt drew nie przyrzuca, a od nowej odwracały się serca właśnie dla tego, że wmuszała ją niemiecka przemoc, rodziła się w ich duszach pustka, niepokój i żal po przeszłości i głęboki smutek. Czech, który od dziecka zrósł się z wesołym gwarem żołnierskim, z pieśniami i szumną muzyką, widział po raz pierwszy obóz tak cichy i posępny. Ledwie gdzieniegdzie, przy dalszych od Skirwoiłłowej „numy“ ogniskach, słychać było odgłos fujarki lub piszczałki, albo słowa przyciszonej pieśni, którą śpiewał „burtinikas“. Wojownicy słuchali z pochylonemi głowami i oczyma utkwionemi w żarzewie. Niektórzy siedzieli w kucki wedle ognia, mając łokcie wsparte na kolanach, a twarze ukryte w dłoniach, okryci skórami, podobni do drapieżnych zwierząt leśnych.
Lecz gdy podnosili ku przechodzącym rycerzom głowy, blask płomienia oświecał twarze łagodne i niebieskie źrenice, wcale nie srogie, ni drapieżne, ale tak raczej patrzące, jak patrzą smutne i pokrzywdzone dzieci. Na krańcach obozowiska leżeli na mchach ranni, których zdołano unieść z ostatniej bitwy. Wróżbici, tak zwani „łabdarysy" i „sejtonowie“, mruczeli nad nimi zaklęcia lub opatrywali ich rany, przykładając na nie zioła gojące, a oni leżeli w milczeniu, znosząc cierpliwie ból i męki.
Z głębin leśnych, od strony polan i ługów, dochodziło poświstywanie koniuchów, kiedy niekiedy podniósł się wiatr, przysłaniając dymami obozowisko i napełniając szumem bór ciemny. Ale noc czyniła się coraz późniejsza, więc ogniska poczęły mdleć i gasnąć, i cisza zapadła jeszcze większa, potęgując owo wrażenie smutku i jakby pognębienia.
Zbyszko wydał rozkazy ludziom, którym przywodził i z którymi łatwo mógł się rozmówić, albowiem była między nimi garść Płocczan, poczem zwrócił się do swego giermka i rzekł:
— Napatrzyłeś się dowoli, a teraz czas wrócić pod namiot.
— Jużci się napatrzyłem — odpowiedział giermek — alem nie bardzo rad z tego, com widział, bo zaraz znać, że to pobici ludzie.
— Dwa razy: cztery dni temu przy zamku i onegdaj u przeprawy. A teraz chce się Skirwoille trzeci raz tam iść, by trzeciej porażki doznać.
— Jakże to on nie rozumie, że z takiem wojskiem przeciw Niemcom nie wskóra? Powiadał mi to już rycerz Maćko, a teraz i sam miarkuję, że liche to muszą być i do bitki pachołki.
— I w tem się mylisz, bo to lud chrobry, jak mało który w świecie. Jeno się kupą bezładną biją, a Niemcy w szyku. Jeśli się uda szyk rozerwać, to częściej Żmudzin Niemca, niż Niemiec Żmudzina położy. Ba, ale tamci to wiedzą i tak się zwierają, że jako ściana stoją.
— A już o zamków dobywaniu, to pewnie nie ma co i myśleć — rzekł Czech.
— Boć nijakiego sprzętu do tego nie ma — odpowiedział Zbyszko. — Sprzęt ma kniaź Witold, i póki ku nam nie nadciągnie, nie ugryziem żadnego zamku, chybaby trafunkiem, albo zdradą.
Tak rozmawiając doszli do namiotu, przed którym płonął duży, podsycany przez czeladź ogień, a w nim kopciły się przygotowane przez czeladź mięsiwa. W namiocie chłodno było i wilgotno, więc obaj rycerze, a z nimi i Hlawa, pokładli się przed ogniem na skórach.
Zaczem, posiliwszy się próbowali zasnąć, lecz nie mogli. Maćko przewracał się z boku na bok, a następnie ujrzawszy, że Zbyszko siedzi przed płomieniem, otoczywszy ramionami kolana, zapytał:
— Słuchaj! Dla czegoś ty radził iść daleko pod Ragnetę, nie tu blizko, pod ten Gotteswerder? Co masz w tem?
— Bo tak mi coś do duszy gada, że Danuśka jest w Ragnecie — i tam się mniej strzegą, niż tu.
— Nie było czasu się rozgadać, bom i sam był utrudzon, i tyś ludzi po boru po klęsce zbierał. Ale teraz mówię, jako jest: chcesz-li ty zawsze tej dziewki szukać?
— Dyć to nie żadna dziewka, jeno moja niewiasta — odpowiedział Zbyszko.
Nastało milczenie, albowiem Maćko rozumiał dobrze, że nie masz na to odpowiedzi. Gdyby Danuśka dotąd była panną Jurandówną, byłby niechybnie stary rycerz namawiał bratanka, by jej poniechał, ale wobec świętości sakramentu, poszukiwanie stawało się prostą powinnością, i Maćko nie byłby nawet zadawał takiego pytania, gdyby nie to, że nie będąc obecny ni na ślubie, ni na weselu, mimowiednie uważał Jurandównę zawsze za dziewkę.
— Jużci! — rzekł po chwili. — Ale o com przez te dwa dni miał czas się spytać, tom się spytał, i rzekłeś mi, że nic nie wiesz.
— Bo nic nie wiem, jeno to, że chyba gniew Boski jest nademną.
Wtem Hlawa przypodniósł się z niedźwiedziej skóry, siadł i, nastawiwszy uszu, począł słuchać pilnie, a ciekawie.
A Maćko rzekł:
— Pókić sen nie zmorzy, gadaj: coś widział, coś robił i coś wskórał w Malborgu?
Zbyszko odgarnął włosy, które dawno nie podcinane z przodu, spadały mu aż na brwi, chwilę posiedział w milczeniu, poczem jął mówić:
— Dałby Bóg, abym ja tyle mógł wiedzieć o mojej Danuśce, ile wiem o Malborgu. Pytacie: com tam widział? Widziałem potęgę krzyżacką niezmierną, przez wszystkich królów i przez wszystkie narody wspomaganą, z którą nie wiem, czyli kto w świecie mierzyć się zdoła. Widziałem zamek, jakiego chyba i sam cesarz rzymski nie ma. Widziałem skarby nieprzebrane, widziałem zbroje, widziałem mrowie orężnych mnichów, rycerzy i knechtów — i relikwie jakby u Ojca świętego w Rzymie, i mówię wam, że aże dusza zdrętwiała we mnie, bom sobie pomyślał, gdzie się tam komu na nich porywać? kto się im oprze? kogo ich siła nie przełamie?
— Nas! zatracona ich mać! zawołał, nie mogąc wytrzymać, Hlawa.
Maćkowi dziwne wydały się takie słowa Zbyszka, więc choć chciało mu się poznać wszystkie przygody młodzianka, jednakże przerwał mu i rzekł:
— A toś zapomniał o Wilnie? A mało to razy zderzaliśmy się z nimi tarczą o tarcz i łbem o łeb! A toś zabaczył, jako im niesporo bywało ku nam — i jak na zatwardziałość naszą narzekali: że to nie dość było konia zapocić i kopię pokruszyć, jeno trza było cudze gardło wziąć, albo swoje dać! Byli tam przecie i goście, którzy nas pozywali — a wszyscy z hańbą odeszli. Cóżeś to tak zmiękł?
— Nie zmiękłem ja, bom się i w Malborgu potykał, gdzie też i na ostre gonili. — Ale wy ich wszystkiej potęgi nie znacie.
Lecz stary rozgniewał się.
— A ty znasz-li całą moc polską? Widziałeś wszystkie chorągwie w kupie? Nie widziałeś. A ich potęga na krzywdzie ludzkiej i na zdradzie stoi, bo tam i piędzi ziemi nie ma, któraby była ich.
Przyjęli ci ich Książęta nasi, jak się ubogiego w dom przyjmuje — i obdarowali, a oni porosłszy w moc, pokąsali tę rękę, która ich żywiła, jako psi bezecni i wściekli. Ziemię zagarnęli, miasta zdradą pobrali i ot ich moc! Ale choćby wszyscy królowie świata szli im w pomoc, nadejdzie dzień sądu i pomsty.
— Skoroście mi kazali gadać com widział, a teraz się gniewacie, to wolej zaniecham — rzekł Zbyszko.
Maćko zaś sapał przez czas jakiś gniewnie, po chwili jednak uspokoił się i rzekł:
— Albo to raz tak bywa! Stoi ci w lesie chojar jako wieża sroga, myślałbyś, że wiek wieków postoi, a stukniesz w niego godnie obuchem, to ci się pustką odezwie i próchno się w nim sypie. Taka to i krzyżacka moc! Ale jam ci kazał gadać, coś wskórał. Goniłeś tam na ostre — powiadasz?
— Goniłem. Hardo i niewdzięcznie mnie i tam z początku przyjęli, bo było im już wiadomo, żem się z Rotgerem potykał. Może i przygodziłoby mi się co złego, jeno, żem z listem od księcia przyjechał, i pan Lorche, którego oni szanują, od ich złości mnie bronił. Ale potem przyszły uczty i gonitwy, w których Pan Jezus mi pobłogosławił. Toście słyszeli, że mnie brat mistrzów Ulryk, pokochał, dał mi rozkaz od samego mistrza na piśmie, aby mi Danuśkę wydali.
— Powiadali nam ludzie — rzekł Maćko — iże popręg mu pękł przy siodle, co ty widzący, nie chciałeś na niego uderzać.
— Jużci podniosłem kopię w górę a on mnie od tej pory pokochał. Hej, miły Boże! srogie mi pisma dali, z któremi mogłem od zamku do zamku jeździć i szukać. Już myślałem, że koniec mojej biedy i mego frasunku — a teraz, ot, tu siedzę, w dzikiej stronie, bez rady nijakiej, w strapieniu i w smutku, a codzień ci mi gorzej i tęskniej...
Tu umilkł na chwilę, poczem rzucił z całej mocy wiórem w ogień, aż iskry posypały się z płonących głowni, i rzekł:
— Bo jeśli ta nieboga jęczy tu gdzie w jakim zamku, a myśli, żem jej zabaczył, to niechby mnie nagła śmierć nie minęła!
I tyle w nim się widocznie zapiekło zniecierpliwienia i bólu, że jął znów rzucać wiórami w ogień, jak gdyby nagłym ślepym bólem uniesion, a oni zdumieli się bardzo, nie przypuszczali bowiem, żeby tak kochał Danuśkę.
— Pohamuj się! — zawołał Maćko. — Jakoże było z onym glejtem? Zali komturowie nie chcieli rozkazów mistrza słuchać?
Zbyszkowi zaś łzy błysły w źrenicach, ale uspokoił się nieco i rzekł:
— Otwierali odmieńce zamki i więzienia. Byłem wszędy, szukałem! Aż wybuchła ta wojna — i w Gierdawach powiedział mi wójt von Hiedeck, że wojenne prawo inne, i że glejty, wydane w czasie pokoju, nic nie znaczą. Pozwałem go zara ale nie stanął, i z zamku mnie wyżenąć kazał.
— A w innych? — spytał Maćko.
— Wszędy to samo. W Królewcu komtur, który jest zwierzchnikiem gierdawskiego wójta, nie chciał nawet czytać mistrzowskiego pisma, mówiąc, że wojna wojną — i głowę, póki cała, kazał mi precz unosić. Pytałem i gdzieindziej — wszędy to samo.
— To teraz rozumiem — rzekł stary rycerz. — Widząc, że nic nie wskórasz, wolałeś tu przyjść, gdzie chociaż pomsta może się zdarzyć.
— Tak jest — odpowiedział Zbyszko. — Myślałem także, że jeńców nabierzem a może zamków kilka ogarniem, ale oni nie umieją zamków zdobywać.
— Hej, przyjdzie sam kniaź Witold, to będzie inaczej.
— Daj go Bóg!
— Przyjdzie. Słyszałem na mazowieckim dworze, że przyjdzie, a może i król z nim razem z całą potęgą polską.
Lecz dalszą rozmowę przerwało im przyjście Skirwoiłły, który wychylił się niespodzianie z cienia i rzekł:
— W pochód ruszamy.
Usłyszawszy to, rycerze powstali żywo na nogi, Skirwoiłło zbliżył ku ich twarzom swoją ogromną głowę i rzekł przyciszonym głosem:
— Są nowiny. Idą do Nowego Kowna posiłki. Dwóch rycerzy prowadzi knechtów, bydło i spyżę. Zaskoczym im.
— To przejdziem Niemen? — zapytał Zbyszko.
— Tak. Wiem bród.
— A w zamku wiedzą o posiłkach?
— Wiedzą, i wyjdą im na spotkanie, ale na tych uderzycie wy.
I począł im objaśniać, gdzie mają się zasadzić, tak, aby niespodzianie uderzyć na tych, którzy pokwapią się z zamku. Chodziło mu o to, by jednocześnie stoczyć dwie bitwy i pomścić ostatnio porażki, co mogło się udać tem łatwiej, że po świeżem zwycięstwie nieprzyjaciel czuł się zupełnie bezpieczny. Więc wskazał im miejsce i czas, w którym mieli tem zdążyć, a resztę zdał na ich męstwo i przemyślność. Oni zaś uradowali się w sercach, gdyż zaraz poznali, że mówi do nich wojownik doświadczony i sprawny. Skończywszy, kazał im iść za sobą i wrócił do swej numy, w której czekali już na niego kniaziowie i bojarzyni setnicy. Tam powtórzył rozkazy, wydał nowe, a wreszcie podniósłszy do ust piszczałkę, wyrzeźbioną z wilczej kości, wydał donośny i przeraźliwy świst, który usłyszano od jednego do drugiego końca obozu.
Na ów odgłos zakotłowało się coś wedle przygasłych ognisk; tu i owdzie poczęły strzelać iskry, potem błysnęły płomyki, które rosły i wzmagały się z każdą chwilą, a przy ich blasku widać było dzikie postacie wojowników, zbierające się koło stosów z bronią. Bór zadrgał i zbudził się. Po chwili z głębin poczęły dochodzić wołania koniuchów, pędzących stada ku obozowi.

[V.][1]

Doszli rankiem do Niewiaży i przeprawili się; kto konno, kto przy ogonie końskim, kto na pęku łóz. Poszło to tak prędko, że aż Maćko, Zbyszko, Hlawa i ci z Mazurów, którzy przyszli na ochotnika, dziwili się sprawności tego ludu i teraz dopiero zrozumieli dla czego ni bory, ni bagna, ni rzeki nie mogły powstrzymać wypraw litewskich. Wyszedłszy z wody, żaden nie zewlókł odzieży, nie zrzucił kożucha ni wilczury, jeno suszyli się, nadstawiając grzbiety słońcu, aż dymiło się z nich, jak ze smolarni — i po małym wypoczynku ruszyli śpiesznym pochodem na północ. Ciemnym wieczorem dotarli do Niemna. I tu przeprawa, jako przez rzekę wielką, a do tego nabrzmiałą wiosennemi wodami, nie była łatwa. Bród, o którym wiedział Skirwoiłło, zmienił się miejscami w topiel, tak, że konie musiały pływać więcej, niż na ćwierć stajania. Dwóch ludzi uniósł prąd tuż przy boku Zbyszka i Czecha, którzy napróżno chcieli ratować, albowiem z powodu ciemności i wzburzonej wody rychło stracili ich z oczu, oni zaś nie śmieli wołać o ratunek, ponieważ poprzednio wódz wydał rozkaz, aby przeprawa odbyła się w jak najgłębszem milczeniu. Jednakże wszyscy inni dotarli szczęśliwie do drugiego brzegu, na którym przesiedzieli bez ognia do rana.
O pierwszym brzasku całe wojsko rozdzieliło się na dwa oddziały. Z jednym Skirwoiłło poszedł w głąb kraju na spotkanie owych rycerzy, prowadzących posiłki do Gotteswerder, drugi powiódł Zbyszko wstecz ku wyspie, aby zaskoczyć ludziom zamkowym, którzy naprzeciw tamtym wyjść chcieli. Dzień czynił się w górze jasny i pogodny, ale na dole bór, łęgi i krze przysłonione były gęstym białawym oparem, który całkiem zakrywał dal. Była to dla Zbyszka i jego ludzi okoliczność pomyślna, albowiem Niemcy, ciągnący od zamku nie mogli ich dojrzeć i w porę cofnąć się przed bitwą. Młody rycerz rad był z tego niezmiernie i tak mówił do jadącego obok Maćka:
— Pierwej uderzym się o siebie, niż się w takim tumanie zobaczym, daj Bóg tylko, aby nie zrzedniał choć do południa.
To rzekłszy, poskoczył naprzód, by wydać setnikom, jadącym na przedzie, rozkazy, niebawem jednak wrócił i rzekł:
— Niezadługo trafim na gościniec, idący do przewozu przed wyspą do środka kraju. Tam się w gęstwinie położym i będziem na nich czekali.
— Zkąd wiesz o gościńcu? — zapytał Maćko.
— Od chłopów tutejszych, których mam między ludźmi kilkunastu. Oni to wszędy nas prowadzą.
— A jak daleko od zamku i od wyspy przypadniesz?
— W mili.
— To-dobrze, bo gdyby było bliżej, mogliby z zamku knechtów w pomoc pchnąć, a tak — nie tylko nie nadejdą ale i krzyku nie usłyszą.
— Jużci, że o tem pomyślałem.
— Pomyślałeś o jednem, pomyślże i o drugiem: jeśli to wierne chłopy, wyślij ich dwóch, albo trzech naprzód, aby, który pierwszy obaczy Krzyżaków, zaraz dawał nam znać, że idą.
— Ba, już i to zrobione!
— Tedy jeszcze ci coś powiem. Każ stu albo dwustu ludziom, zaraz, jak tylko bitka się zacznie, nie mieszać się do niej, jeno skoczyć i przeciąć drogę do wyspy.
— Pierwsza rzecz! — odpowiedział Zbyszko — ale i takie rozkazy wydane. Wpadną Krzyżacy jakoby w potrzask albo jako w oklepce!
Usłyszawszy to, Maćko spojrzał na bratanka życzliwem okiem, rad bowiem, że Zbyszko mimo wczesnych lat życia tak dobrze wojnę rozumiał, więc uśmiechnął się i mruknął:
— Nasza prawa krew!
Lecz giermek Hlawa uradowany był w duszy bardziej jeszcze od Maćka, gdyż nie było dla niego większej nad bitwę rozkoszy.
— Nie wiem — rzekł — jak ci nasi ludzie będą się potykali, ale idą cicho, i sprawnie, i ochotę znać po nich okrutną. Jeżeli ów Skirwoiłło dobrze wszystko wymądrował, to żywa noga nie powinna wyjść ze skrzętu.
— Da Bóg, mało się ich wymknie — odpowiedział Zbyszko. — Ale kazałem jak najwięcej jeńców brać, a gdyby trafił się między nimi rycerz albo brat zakonny, to już koniecznie nie zabijać.
— A czemu to, panie? — spytał Czech.
Zbyszko zaś odrzekł:
— Pilnujcie i wy, aby tak było. Rycerz, jeśli z gości, to włóczy się po miastach, po zamkach, siła ludzi widuje i siła nowin słyszy, a jeśli zakonny, to jeszcze więcej. Toć Bogiem a prawdą, po to ja tu przyjechałem, żeby kogoś znaczniejszego pochwycić — i zamianę uczynić. Jedna mi ta droga ostała... jeżeli jeszcze ostała.
To rzekłszy, dał ostrogi koniowi i znów wysunął się na czoło oddziału, aby wydać ostatnie rozporządzenia i uciec razem od smutnych myśli, na które brakło i czasu, albowiem miejsce na zasadzkę wybrane nie było już odległe.
— Czemu to młody pan tuszy, że jego niewiastka jeszcze żyje i że się w tych stronach znajduje? — spytał Czech.
— Bo jeśli jej Zygfryd odrazu w Szczytnie w pierwszym zapędzie nie zamordował, — odrzekł Maćko — to sprawiedliwie można się spodziewać, że jeszcze żywa. A jeśliby ją był zamordował, toby szczycieński ksiądz nie był nam takich rzeczy rozpowiadał, które przecie i Zbyszko słyszał. Ciężka to rzecz nawet dla największego okrutnika podnieść rękę na niewiastę bezbronną, ba! na dziecko niewinne.
— Ciężka, ale nie dla Krzyżaka. A księcia Witoldowe dzieci?
— Prawda jest, że wilcze oni serca mają, wszelako i to prawda, że w Szczytnie jej nie zgładził, a że sam w tę stronę pociągnął, więc może i ją w którymś zamku ukrył.
— Hej! żeby się to tak udało tę wyspę i ten zamek ubiedz.
— Spojrzyj jeno na tych ludzi — rzekł Maćko.
— Pewnie, pewnie! Ale mam ci ja jedną myśl, którą młodemu panu powiem.
— Choćbyś miał i dziesięć, dzidami murów nie rozwalisz.
To powiedziawszy, ukazał Maćko szeregi dzid, w które większa część wojowników była uzbrojona, poczem zapytał:
— Widziałeś kiedy takie wojsko?
A Czech rzeczywiście nic podobnego nie widział.
Przed nimi jechał gęsty zastęp wojowników i jechał bezładnie, bo w boru i wśród krzów trudno się było trzymać szeregów. Zresztą piesi pomieszani byli z konnymi i by nadążyć krokom końskim, trzymali się grzyw, kulbak i ogonów. Barki wojowników pokryte były skórami wilków, rysiów, niedźwiedzi, z głów sterczały to kły dzicze, to rogi jelenie, to kosmate uszy, tak, że gdyby nie broń stercząca w górę i nie smoliste łuki i kobiałki ze strzałami na plecach, patrzącym z tyłu mogłoby się wydać, zwłaszcza we mgle, że to cała gromady dzikich leśnych bestyi wyruszyły z głębi leśnych mateczników — i ciągną gdzieś na wyraj, gnane żądzą krwi lub głodem.
Było w tem coś strasznego, a zarazem tak niezwyczajnego, jak gdyby się patrzało na ów dziw, zwany gomon, w którego czasie, jak wierzy lud, zrywają się i idą przed się zwierzęta, a nawet kamienie i krzaki.
To też na ów widok, jeden z owych włodyczków z Łękawicy, którzy przybyli z Czechem, zbliżył się do niego, przeżegnał się i rzekł:
— W imię Ojca i Syna! Dyć ze stadem prawych wilków idziem, nie z ludem.
Hlawa zaś, choć pierwszy raz podobne wojsko oglądał, odrzekł jako doświadczony człowiek, który wszystko przeznał i niczemu się nie dziwi:
— Wilcy stadem w zimie chadzają, ale krzyżacka jucha smakuje i na wiosnę.
A rzeczywiście była już wiosna — maj! Leszczyna, którą bór był poszyty, pokryła się jasną zielenią. Z mchów puszystych a miękkich, po których stąpały bez szelestu stopy wojowników, wydobywały się białe i sinawe sasanki, oraz młode jagodzisko i ząbkowana paproć. Zmoczone obfitemi dżdżami drzewa pachniały wilgotną korą, a z leśnego podłoża biła surowa woń opadłego igliwia i próchna. Słońce grało tęczą na zwieszonych wśród liści kroplach, i ptactwo głosiło się w górze radośnie.
Oni szli coraz prędzej, bo Zbyszko przynaglał. Po chwili przyjechał znów na tyły oddziału, gdzie był Maćko z Czechem i mazurskimi ochotnikami. Nadzieja dobrej bitki widocznie ożywiła go znacznie, bo w twarzy nie miał zwykłej troski, i oczy świeciły mu po dawnemu.
— Nuże! — zawołał. — W przodku nam teraz iść, nie w ociągu!
— I powiódł ich na czoło oddziału.
— Słyszycie — rzekł im jeszcze — może zaskoczym Krzyżaków niespodzianie, ale jeśli co wymiarkują i w szyku zdołają stanąć, to już-ci pierwsi uderzym, bo zbroja na nas godniejsza i miecze lepsze!
— Tak ono i będzie! — rzekł Maćko.
Inni zaś osadzili się mocniej w kulbakach jakby już zaraz mieli uderzyć. Ten i ów nabrał w piersi powietrza i zmacał, czy kord łatwo z pochew wychodzi.
Zbyszko powtórzył im jeszcze raz, aby jeśli wśród pieszych knechtów znajdą się rycerze, lub bracia w białych płaszczach na zbroi, nie zabijać ich, jeno w niewolę brać, poczem skoczył znów do przewodników i po chwili zatrzymał oddział. Przyszli do gościńca, który od przystani, leżącej naprzeciw wyspy, biegł w głąb kraju. Właściwie nie był to jeszcze prawdziwy gościniec, ale raczej szlak niedawno przez lasy przetarty i wyrównany tylko o tyle, aby wojska i wozy od biedy mogły przejść po nim. Z obu stron wznosił się wysokopienny bór, a po obu brzegach piętrzyły się pościnane dla otwarcia drogi pnie starych sosen. Leszczynowe podszycie było miejscami tak gęste, że przesłaniało całkiem głąb leśną. Wybrał przytem Zbyszko miejsca na zakręcie, aby nadchodzący, nie mogąc nic dojrzeć zdala, nie mieli czasu, albo cofnąć się w porę, albo ustawić w bojowym szyku. Tam zajął oba boki szlaku i kazał czekać nieprzyjaciela.

Zżyci z borem i z leśną wojną Żmujdzini przypadli tak sprawnie za kłody, za wykroty, za leszczynowe krze i kępy młodej jedliny — jakby ich ziemia pochłonęła. Człowiek się nie ozwał, koń nie parsknął. Kiedy niekiedy, koło zaczajonych ludzi przeciągał to drobny, to gruby zwierz leśny, i dopiero niemal otarłszy się o nich, rzucał się z przerażeniem i fukiem w bok. Chwilami zrywał się powiew i napełniał bór szumem uroczystym i poważnym, chwilami cichnął, a wówczas słychać było tylko odległe kukanie i blizkie kucie dzięciołów.
Żmujdzini słuchali z radością tych odgłosów, albowiem szczególniej dzięcioł był dla nich zwiastunem dobrej wróżby. Było zaś owych ptaków pełno w tym boru, i kowanie dochodziło ze wszystkich stron, usilne, podobne jakby do pracy ludzkiej. Rzekłbyś wszystkie tam miały swoje kuźnie i od wczesnego rana zabrały się do gorliwej roboty. Maćkowi i Mazurom zdawało się, że słyszą cieślów, pobijających krokwie na nowym domu, i przypomniały im się strony rodzinne.

Lecz czas upływał i dłużył się, a tymczasem nic nie było słychać prócz szumu leśnego i głosów ptactwa. Mgła leżąca na dole zrzedła, słońce podniosło się znacznie i jęło przygrzewać, a oni leżeli ciągle.
Wreszcie Hlawa, któremu znudziło się oczekiwanie i milczenie, pochylił się do ucha Zbyszka i począł szeptać:
— Panie... Jeśli da Bóg, żaden z psubratów żyw nie ujdzie, czybyśmy nie mogli pociągnąć pod zamek, przeprawić się i zdobyć go niespodzianie?
— A to myślisz, że tam łodzi nie strzegą i hasła nie mają?
— Strzegą i mają — odezwał się Czech — ale jeńcy pod nożem hasło powiedzą, ba! sami się po niemiecku do nich odezwą. Byle na wyspę się dostać, to sam zamek...
Tu przerwał, gdyż Zbyszko położył mu nagle dłoń na ustach, albowiem z gościńca doszło krakanie kruka.
— Cichaj! — rzekł — to znak!
Jakoż we dwa pacierze później, na szlaku zjawił się Żmujdzin na małym kudłatym koniu, którego kopyta owinięte były w skórę baranią, tak, aby nie wydawały tętentu i nie zostawiały śladów na błocie.
Jadąc, rozglądał się bystro na obie strony, nagle usłyszawszy z gąszczy odpowiedź na krakanie, nurknął w las, a po chwili był już przy Zbyszku.
— Idą!... — rzekł.

VI.

Zbyszko począł wypytywać śpiesznie, jak idą, ile jest jazdy, ilu knechtów pieszych, a przedewszystkiem, jak daleko się jeszcze znajdują. Z odpowiedzi Żmujdzina dowiedział się, że oddział nie przenosi stu pięćdziesięciu wojowników, z tych pięćdziesięciu konnych, pod wodzą nie Krzyżaka, lecz jakiegoś świeckiego rycerza, że idą w szyku, prowadząc za sobą puste wozy, a na nich zapas kół; że przed oddziałem idzie w odległości dwóch strzelań z łuku „straża,“ złożona z ośmiu ludzi, która zjeżdża często z gościńca i bada bór i gąszcza, a nakoniec, że znajdują się o ćwierć mili.
Zbyszko nie bardzo był rad, że idą w szyku. Wiedział z doświadczenia, jak trudno w takim razie rozerwać sfornych Krzyżaków i jak taka „kupia“ umie bronić się cofając, i ciąć na kształt osaczonego przez psy odyńca. Natomiast ucieszyła go wiadomość, iż są nie dalej, niż o ćwierć mili, wymiarkował bowiem z tego, że ów zastęp ludzi, których poprzednio wysłał, zajął już był tyły Krzyżakom i że w razie ich klęski nie przepuści żadnej żywej duszy. Co do czaty, idącej w przedzie oddziału, nie wiele z niej sobie robił, gdyż spodziewając się z góry, że tak będzie, rozkazał już poprzednio swym Żmujdzinom albo przepuścić ową straż spokojnie, albo też, gdyby ludzie z niej chcieli badać wnętrze boru, wyłowić ich pocichu co do jednego.
Lecz to ostatnie polecenie okazało się zbytecznem. Podjazd nadciągnął niebawem. Ukryci pod wykrotami bliżej gościńca Żmujdzini widzieli doskonale tych knechtów, jak stanąwszy na skręcie, poczęli z sobą rozmawiać. Naczelnik, tęgi rudobrody Krzyżak, nakazawszy im znakiem milczenie, począł następnie nadsłuchiwać. Przez chwilę widać było, że waha się, czyby nie zjechać w bór, wreszcie, słysząc tylko kowanie dzięciołów, widocznie pomyślał, iż ptactwo nie pracowałoby tak swobodnie, gdyby w lesie był kto ukryty, więc machnął ręką i powiódł oddział dalej.
Zbyszko przeczekał, póki nie znikli za następnym skrętem, poczem zbliżył cię cicho do samego gościńca na czele ciężej zbrojnych mężów. Był między nimi Maćko, Czech, dwóch włodyków z Łękawicy, trzech młodych rycerzy z Ciechanowa i kilkunastu znaczniejszych, lepiej zbrojnych bojarów żmujdzkich. Dalsze ukrywanie się nie było już zbyt potrzebne, miał więc Zbyszko zamiar, zaraz gdy zjawią się Krzyżacy, wysunąć się na środek szlaku, skoczyć, uderzyć w nich i rozerwać. Gdyby to się udało i gdyby walka ogólna zmieniła się na szereg pojedyńczych, mógł już być pewien, że Zmujdzini poradzą sobie z Krzyżakami.
I znów nastała chwila ciszy, którą mącił tylko zwykły gwar leśny. Ale wkrótce do uszu wojowników doszły od wschodniej strony gościńca i głosy ludzkie. Zrazu pomieszane i dość odległe stopniowo stawały się coraz bliższe i wyraźniejsze.
Zbyszko w tej samej chwili wyprowadził swój oddział na środek gościńca i ustawił go w klin. Sam stał na czele, mając za sobą bezpośrednio Maćka i Czecha. W następnym szeregu stało trzech ludzi, w następnym czterech.
Zbrojni byli wszyscy dobrze: brakło im wprawdzie potężnych „drzew,“ czyli kopii rycerskich, gdyż te stawały się w leśnych pochodach wielką zawadą; natomiast mieli w ręku krótkie i lżejsze dzidy żmujdzkie do pierwszego natarcia, a miecze i topory przy siodłach do walki w ścisku.
Hlawa nastawił pilnie uszy, posłuchał, a następnie szepnął do Maćka:
— Śpiewają, zatracona ich mać!
— Ale mi to dziwno, że tam bór zamyka się przed nami, i że ich nie widać dotąd — odpowiedział Maćko.
Na to Zbyszko, który już dalsze ukrywanie się a nawet ciche mówienie uważał za zbyteczne, odwrócił się i rzekł:
— Bo gościniec idzie wedle strumienia i przez to często się zakręca. Obaczym się niespodzianie, ale to lepiej.
— A wesoło ci jakoś śpiewają! — powtórzył Czech.
Istotnie zaś Krzyżacy śpiewali wcale nie pobożną pieśń, co łatwo było z samej nuty wymiarkować. Wsłuchawszy się, można było również odróżnić, że śpiewa nie więcej, niż kilkunastu ludzi, a tylko jeden wyraz powtarzają wszyscy, który też wyraz rozlegał się jak grzmot po lesie.
I tak sobie szli ku śmierci, weseli i pełni ochoty.
— Wnet już ich ujrzym — rzekł Maćko.
Przyczem twarz zmierzchła mu nagle i nabrała jakiegoś wilczego wyrazu, gdyż dusza w nim była nieużyta i zawzięta, a prócz tego nie odpłacił dotychczas za ów postrzał z kuszy, który otrzymał wtedy, gdy dla ratowania Zbyszka wyprawił się z listem siostry Witoldowej do mistrza.
Więc teraz poczęło się w nim burzyć serce a zaś żądza pomsty oblała go jak ukrop.
— Nie będzie temu dobrze, który się z nim pierwszy zczepi — pomyślał Hlawa, rzuciwszy okiem na starego rycerza.
Tymczasem powiew przyniósł wyraźnie okrzyk, który powtarzali wszyscy chórem: "Tandaradei, tandaradei! — i wraz Czech usłyszał słowa znajomej sobie pieśni:

..............
„Bi den rosen er wol mac,
Tandaradei!
Merken wa mir'z houlet lac...“
..............

Wtem pieśń urwała się, albowiem po obu stronach szlaku rozległo się krakanie tak gwarne i rozgłośne, jakby w tym zakącie lasu odbywał się sejm kruków. Krzyżaków zadziwiło jednak to, zkąd się mogło wziąć ich tyle i dla czego wszystkie głosy odzywają się z ziemi, nie zaś z wierzchołków drzew. Pierwszy szereg knechtów ukazał się właśnie na skręcie i stanął jak wryty, na widok nieznanych, stojących naprzeciw jeźdźców.
A Zbyszko w tej samej chwili pochylił się na siodle, uderzył konia ostrogami i skoczył:
— W nich!
Za nim skoczyli inni. Z obu stron boru podniósł się straszliwy okrzyk żmujdzkich wojowników. Około dwustu kroków dzieliło Zbyszkowych ludzi od Krzyżaków, którzy w mgnieniu oka pochylili las dzid ku jeźdźcom, podczas, gdy dalsze szeregi zwróciły się z równą szybkością czołem ku obu stronom lasu, aby bronić się od napaści z boków. Byliby podziwiali ową sprawność rycerze polscy, gdyby znaleźli czas na podziw, i gdyby konie nie niosły ich w największym pędzie ku błyszczącym, nastawionym grotom.
Pomyślnym dla Zbyszka wypadkiem, jazda krzyżacka znajdowała się z tyłu oddziału przy wozach. Ruszyła ona wprawdzie zaraz ku swojej piechocie, ale ani przejechać przez nią ani jej ominąć, a tem samem i zasłonić od pierwszego uderzenia nie mogła. Otoczyło przytem ją samą mrowie Żmujdzinów, którzy poczęli wysypywać się z gąszczów, jak jadowity rój os, których gniazdo niebaczny podróżny nogą potrącił. Zbyszko uderzył się tymczasem razem ze swoimi ludźmi o piechotę.
I uderzył bez skutku. Krzyżacy, powbijawszy tylne końce ciężkich włóczni i berdyszów w ziemię trzymali je tak równo i krzepko, że lekkie mierzyny żmujdzkie przełamać tego muru nie mogły. Maćków koń, cięty berdyszem w goleń, wspiął się na tylne nogi, a następnie zarył nozdrzami w ziemię.
Przez chwilę śmierć zawisła nad starym rycerzem, lecz on, świadom wszelkiej bitwy i doświadczony w przygodach, wypuścił nogi ze strzemion, chwycił potężną dłonią za ostrze krzyżackiej dzidy, która zamiast pogrążyć się w jego piersiach, posłużyła mu tem samem jako oparcie, zaczem zerwał się, uskoczył między konie, i dobywszy miecza, począł nacierać nim na dzidy i berdysze, równie, jak drapieżny krzeczot naciera zajadle na stado długodziobych żórawi.
Zbyszko, gdy koń jego powstrzymany w zapędzie siadł prawie całkiem na zadzie, podparł się dzirytem — i złamał go, więc jął się także miecza. Czech, który wierzył nadewszystko w topór, rzucił nim w kupę Krzyżaków — i chwilowo pozostał bezbronny. Jeden z włodyków z Łękawicy zginął, drugiego ogarnął na ten widok szał wściekłości, tak, iż począł wyć, jak wilk i wspinając skrwawionego konia, parł naoślep w środek zastępu. Bojarowie żmujdzcy siekli brzeszczotami po grotach i drzewcach, z poza których spoglądały twarze knechtów, jakby przejęte zdziwieniem zarazem jakby pokurczone przez upór i zawziętość. Lecz stało się, że szyk nie został rozerwany. Żmujdzini, którzy uderzyli z boków, odskoczyli zrazu od Krzyżaków, jak od jeża. Wrócili wprawdzie niebawem z większą jeszcze natarczywością, ale wskórać nie mogli.
Niektórzy powdrapywali się w mgnieniu oka na przydrożne chojary i poczęli szyć z łuków w środek knechtów, których dowódca, spostrzegłszy to, wydał rozkaz cofania się ku swojej jeździe. Kusznicy krzyżaccy jęli się też odstrzeliwać, więc kiedy niekiedy niejeden ukryty między gałęziami sosny Żmujdzin spadał jak dojrzała szyszka na ziemię i konając, darł rękoma mchy leśne, lub rzucał się nakształt wyjętej z wody ryby. Otoczeni ze wszystkich stron, Krzyżacy nie mogli wprawdzie liczyć na zwycięstwo, widząc jednak skuteczność obrony, mniemali, że może choć garść ich zdoła się wycofać z pogromu i dostać się napowrót do rzeki.
Żadnemu nie przyszło na myśl poddać się, gdyż sami nie oszczędzając jeńców, wiedzieli, że nie mogą rachować na litość przywiedzionego do rozpaczy i zbuntowanego ludu. Cofali się więc w milczeniu chłop przy chłopie, ramie przy ramieniu, to podnosząc to zniżając włócznie i berdysze, tnąc, bodąc, rażąc z kusz o ile zamęt bitwy na to pozwalał, i zbliżając się ciągle ku swojej jeździe, która walczyła na śmierć i życie z innemi zastępami nieprzyjaciół.
Wtem stało się coś niespodziewanego, co rozstrzygnęło losy uporczywej bitwy. Oto ów włodyka z Łękawicy, którego pochwycił szał po śmierci brata, pochylił się, nie zsiadając z konia, i podniósł ciało ze ziemi, pragnąc widocznie zabezpieczyć od stratowania i złożyć gdzieś tymczasem w spokojnem miejscu, aby łatwiej odnaleźć je po bitwie. Ale w tej samej chwili nowa fala wściekłości napłynęła mu do głowy i odjęła zupełnie przytomność, albowiem zamiast zjechać z drogi, uderzył na knechtów i rzucił trupa na ostrza włóczni, które utkwiwszy w jego piersiach, brzuchu i biodrach, pochyliły się pod ciężarem, nim zaś knechci zdołali je wydobyć, szaleniec runął przerwą w szeregi, przewracając ludzi, jak burza.
W mgnieniu oka dziesiątki rąk wyciągnęły się ku niemu, dziesiątki włóczni przebiły boki konia, ale tymczasem szeregi zwichrzyły się i zanim przyszły do sprawy, wpadł naprzód jeden z bojarów żmujdzkich, który najbliżej się znajdował, po nim Zbyszko, po nim Czech, i straszliwy zamęt powiększał się z każdą chwilą. Inni bojarowie chwycili również za ciała poległych i poczęli je rzucać na ostrza; z boków natarli znów Żmujdzini. Cały sforny dotychczas zastęp zakolebał się, zatrząsł, jak dom, w którym pękają ściany, rozszczepił się jak drzewo pod klinem i wreszcie prysnął.
Bitwa zmieniła się w jednej chwili w rzeź. Długie dzidy krzyżackie i berdysze stały się w ścisku nieużyteczne. Natomiast brzeszczoty konnych zgrzytały po czaszkach i karkach. Konie wpierały się w gęstwę ludzką, przewracając i tratując nieszczęsnych knechtów. Jeźdźcom łatwo było ciąć z góry, cięli więc bez odetchnienia i spoczynku. Z boków drogi wysypywały się coraz nowe gromady dzikich wojowników w wilczych skórach i z wilczą żądzą krwi w piersiach. Wycie ich głuszyło błagalne głosy o litość i jęki konających.
— Zwyciężeni rzucali broń; niektórzy usiłowali wymknąć się do lasu; niektórzy, udając zabitych, padali na ziemię; niektórzy stali prosto, mając twarze białe, jak śnieg i zmrużone oczy; inni modlili się; jeden, któremu umysł pomieszał się widocznie z przerażenia, począł grać na piszczałce, przyczem uśmiechał się podnosząc w górę oczy, póki maczuga żmujdzka nie strzaskała mu głowy. — Bór przestał szumieć, jakby się przeląkł śmierci.
Stopniała wreszcie garść krzyżacka. Czasem tylko w gąszczach zabrzmiał odgłos krótkiej walki, lub przeraźliwy krzyk rozpaczy. Zbyszko i Maćko, a za nimi wszyscy konni, skoczyli teraz ku jeździe.
Ta zaś broniła się jeszcze, ustawiona kręgiem, tak zawsze bowiem bronili się Krzyżacy, gdy nieprzyjaciel zdołał ich przeważną siłą otoczyć. Jeźdźcy, siedząc na drobnych koniach i w zbrojach lepszych od piechurów, walczyli mężnie i z godnym podziwu uporem. Nie było między nimi żadnego białego płaszcza, jeno przeważnie średnia i drobniejsza szlachta, która miała obowiązek stawać do wojny na rozkaz Zakonu. Konie ich po większej części były także zbrojne, niektóre w kropieże, a wszystkie w żelazne, naczółki z osadzonym w środku stalowym rogiem. Dowództwo nad nimi dzierżył wysoki smukły rycerz w ciemno-błękitnym pancerzu i w takimże hełmie z zapuszczoną, przyłbicą.
Z głębin leśnych padała na nich ulewa strzał ale groty odbijały się bezskutecznie od naczółków, od pancerzy i hartownych naramienników. Wał pieszych i jezdnych Żmujdzinów otaczał ich zbliska, lecz oni bronili się tnąc i bodąc długiemi mieczami, tak zażarcie, iż przed kopytami końskiemi leżał wieniec trupów. Pierwsze szeregi napastników chciały się cofać i, parte z tyłu — nie mogły. Naokół uczynił się ścisk i zamęt. Oczy olśniewały od migotania włóczni, od błysków mieczów. Konie poczęły kwiczeć, kąsać i wierzgać. Przypadli bojarzyni żmujdzcy, przypadli Zbyszko, i Czech, i Mazurowie. Pod ich potężnemi ciosami poczęła się „kupia“ chwiać i kołysać jak bór pod wichrem, oni zaś na podobieństwo drwali rąbiących gęstwinę leśną, posuwali się zwolna naprzód w trudzie i znoju.

Lecz Maćko kazał zbierać na pobojowisku długie berdysze krzyżackie i, uzbroiwszy niemi blisko trzydziestu dzikich wojowników, począł przeciskać się przez skrzęt ku Krzyżakom. Dotarłszy, krzyknął: „Konie po nogach!“ — i wnet okazał się skutek straszliwy. Rycerze niemieccy nie mogli dosięgnąć mieczami jego ludzi, a tymczasem berdysze poczęły kruszyć okrutnie golenie końskie. Poznał wówczas błękitny rycerz, ze nadchodzi koniec bitwy, i że pozostaje tylko albo przebić się przez ten zastęp, który odcinał drogę powrotną, albo zginąć.
Wybrał to pierwsze — i w mgnieniu oka z jego rozkazu ława rycerzy zwróciła się czołem w stronę, z której nadeszła. Zmujdzini wnet wsiedli im na karki, atoli Krzyżacy, zarzuciwszy na plecy tarcze i tnąc od przodu i na boki, rozerwali otaczający ich pierścień, rozpuścili konie i poczęli gnać nakształt huraganu ku wschodowi. Skoczył im na spotkanie ów oddział, który właśnie nadjeżdżał do bitwy, lecz zgniecion przez przewagę zbroi i koni, padł w jednej chwili pokosem jak łan zboża pod wichrem,
Droga do zamku była wolna, ale ocalenie dalekie i niepewne, albowiem konie żmujdzkie ściglejsze były od krzyżackich. Błękitny rycerz zrozumiał to doskonale.
— Biada! — rzekł sobie w duszy. — Nie uratuje się z nich nikt, chyba, że własną krwią okupię ich ratunek.
I pomyślawszy to, począł krzyczeć na najbliższych, aby wstrzymali konie, sam zaś zatoczył koło — i nie bacząc czy ktokolwiek posłuchał jego wezwania, zwrócił się czołem ku nieprzyjacielowi.
Zbyszko biegł pierwszy, więc uderzył go Niemiec w zakrywający oblicze okap od hełmu, ale go nie strzaskał i twarzy nie uszkodził. Wówczas Zbyszko, zamiast odpowiedzieć cięciem za cięcie, chwycił rycerza wpół, związał się z nim i pragnąc koniecznie wziąć go żywcem, usiłował wyciągnąć z siodła. Ale strzemię pękło mu od zbytniego parcia, i spadli obaj na ziemię.
Przez chwilę tarzali się, walcząc rękoma i nogami, wnet jednak niezwykle krzepki młodzian pokonał przeciwnika, i przygniótłszy mu brzuch kolanami trzymał pod sobą, jak wilk trzyma psa, który ośmielił się stawić mu w gęstwinie czoło.
I trzymał niepotrzebnie, gdyż przeciwnik jego zemdlał. Tymczasem nadbiegł Maćko i Czech, których dostrzegłszy, Zbyszko począł wołać:
— Bywaj i wiąż! Znaczny to jakiś rycerz i pasowany.
Czech zeskoczył z konia, ale widząc bezwładność rycerza, nie wiązał go, natomiast rozbroił, odpiął naramienniki, odjął pas z wiszącą przy nim mizerykordyą, poprzecinał rzemienie, podtrzymujące hełm — i wreszcie zabrał się do śrub zamykających przyłbicę.
Lecz zaledwie spojrzał w twarz rycerza, zerwał się i zawołał:
— Panie, panie! Patrzcie tu jeno!
— De Lorche! — zakrzyknął Zbyszko.
A de Lorche leżał z bladą, spotniałą twarzą i z zamkniętemi oczyma, bez ruchu do trupa podobny.

VII.

Zbyszko kazał go włożyć na jeden ze zdobycznych wozów, naładowanych nowemi kołami i osiami dla owej wyprawy, która ciągnęła zamkowi w pomoc. Sam przesiadł się na innego konia, i ruszyli razem z Maćkiem w dalszą pogoń za pierzchającymi Krzyżakami. Nie była to pogoń zbyt trudna, albowiem konie niemieckie złe były do ucieczki, zwłaszcza na znacznie rozmiękłym od wiosennych deszczów szlaku. Szczególnie, Maćko, mając pod sobą ścigłą a lekką klacz po zabitym włodyce z Łękawicy, minął po kilku stajach, wszystkich niemal Żmujdzinów i wnet potem, dojechał pierwszego rajtara. Wezwał go wprawdzie wedle rycerskiego zwyczaju, żeby, albo się oddał w niewolę, albo zawrócił do walki, ale gdy ów, udając głuchego, cisnął nawet tarczę dla ulżenia koniowi, i pochyliwszy się bódł mu ostrogami boki, ciął go okrutnie stary rycerz szerokim toporem między łopatki — i zwalił z konia.
I tak mścił się na uciekających za ów zdradziecki postrzał, który niegdyś otrzymał, oni zaś biegli przed nim na kształt stada jeleni, mając w sercu trwogę nieznośną, a w duszy chęć nie do walki, ni do obrony, jeno do ucieczki przed strasznym mężem.
Kilku wpadło w bór, ale jeden ulgnął przy ruczaju, i tego zdusili powrozem Żmujdzini. Za pozostałymi całe gromady rzuciły się w gąszcza, w których wnet rozpoczęły się dzikie łowy, pełne wrzasków, okrzyków i nawoływań. Brzmiały niemi długo głębiny kniei, dopóki wszystkich nie pochwytano. Zaczem stary rycerz z Bogdańca, a z nim Zbyszko i Czech, wrócili na pierwsze pobojowisko, na którem leżeli wycięci piesi knechtowie. Trupy ich były już poobdzierane do naga, a niektóre poszpecone okrutnie rękoma mściwych Żmujdzinów. Zwycięstwo było znaczne i lud upojon radością. Po ostatniej klęsce Skirwoiłły pod samem Gottswerder już zniechęcenie poczęło było ogarniać żmujdzkie serca, zwłaszcza, że przyobiecane przez Witolda posiłki nie przychodziły tak prędko, jak się ich spodziewano; teraz jednakże odżyła nadzieja i zapał na nowo, właśnie jak płomień, gdy nowych na węgle drew dorzucisz.
Zbyt wielu było poległych, i Zmujdzinów i Krzyżaków, by ich grześć, lecz Zbyszko kazał wykopać dzidami doły dla dwóch włodyków z Łękawicy, którzy głównie przyczynili się do zwycięstwa i pochować ich pod sosnami, na których korze wyciosał mieczem krzyże. Poczem, przykazawszy Czechowi pilnować pana de Lorche, który wciąż był nieprzytomny, ruszył ludzi i szedł śpiesznie tym samym szlakiem ku Skirwoille, aby na wszelki wypadek podać mu pomoc skuteczną.
Lecz po długim pochodzie trafił na puste już pobojowisko, zasypane jak i poprzednie, trupami Zmujdzinów i Krzyżaków. Łatwo zrozumiał Zbyszko, że groźny Skirwoiłło musiał też odnieść znaczne zwycięstwo, gdyby bowiem został rozbity, spotkaliby ciągnących ku zamkowi Krzyżaków. Lecz zwycięstwo musiało być krwawe, gdyż dalej po za właściwym polem bitwy, leżały jeszcze gęsto ciała poległych. Doświadczony Maćko, wywnioskował z tego, że część Krzyżaków zdołała się nawet wycofać z pogromu.
Czy Skirwoiłło ścigał ich, czy nie, trudno było odgadnąć, gdyż ślady były błędne i zatarte jedne przez drugie. Wywnioskował jednakie również Maćko, że bitwa odbyła się dość dawno, wcześniej może od Zbyszkowej, albowiem trupy były poczerniałe i wzdęte, a niektóre nadżarte już przez wilki, które pierzchały w gąszcz za zbliżeniem się zbrojnych mężów.
Wobec tego postanowił Zbyszko nie czekać na Skirwoiłłę i wrócić na dawne, bezpieczne obozowisko. Przybywszy późną nocą, znalazł już tam żmujdzkiego wodza, który przyciągnął nieco wcześniej. Ponurą zwykle twarz jego rozświecała tym razem złowroga radość. Zaraz począł rozpytywać o bitwę, a dowiedziawszy się o zwycięstwie, rzekł głosem, do krakania kruka podobnym:
— Z ciebiem rad i z siebiem rad. Nie prędko przyjdą posiłki, a jeśli kniaź wielki nadejdzie, będzie też rad, bo zamek będzie nasz.
— Kogoś wziął z jeńców? — spytał Zbyszko.
— Płoć jeno, żadnej szczuki. Była jedna, było dwie, ale uszły. Zębate szczuki! Ludzi nacięły i uszły.
— Mnie Bóg zdarzył jednego — odrzekł młodzian.— Możny to rycerz i znamienity, chociaż świecki — gość.
A straszny Żmujdzin objął się za szyję rękoma, poczem prawicą uczynił gest, jakby pokazując idący w górę od szyi powróz.
— Będzie mu tak! — rzekł — tak, jak i innym.... tak!
Na to Zbyszko zmarszczył brwi.
— Słysz Skirwoiłło — rzekł — nie będzie mu ani tak, ani inak, gdyż to mój jeniec i przyjaciel. Razem nas książę Janusz pasował, i jednym palcem tknąć ci go nie dam.
— Nie dasz?
— Nie dam.
I poczęli patrzeć sobie w oczy, marszcząc brwi, przyczem twarz Skirwoiłły skurczyła się i stała się do głowy drapieżnego ptaka podobna. Zdawało się, że obaj wybuchną, lecz Zbyszko, nie chcąc kłótni ze starym wodzem, którego cenił i szanował, a mając przytem serce rozkołysane wypadkami dnia, chwycił go nagle za szyję, przycisnął do piersi i zawołał:
— Zali chciałbyś mi go wydrzeć, a z nim i nadzieję ostatnią? Za co mnie krzywdzisz?
Skirwoiłło nie bronił się uściskom, a wreszcie wysunąwszy głowę z ramion Zbyszka, począł spoglądać na niego z podełba i sapać.
— No — rzekł po chwili milczenia — jutro każę moich jeńców powiesić, ale jeśliby ci który był potrzebny, to ci go też daruję.
Poczem uściskali się po raz wtóry i rozeszli w dobrej zgodzie, ku wielkiemu zadowoleniu Maćka, który rzekł:
— Złością widać z nim nic nie wskórasz, ale dobrocią możesz go jako wosk ugnieść.
— Taki to już naród — odpowiedział Zbyszko, — jeno Krzyżacy o tem nie wiedzą.
I to rzekłszy, kazał przywieść przed ognisko pana de Lorche, który wypoczywał w szałasie; jakoż po chwili przyprowadził go Czech, rozbrojonego, bez hełmu, jeno w skórzanym kaftanie, na którym wyciśnięte były pręgi od pancerza, i w czerwonej mycce na głowie. De Lorche wiedział już przez giermka, czyim jest jeńcem, ale właśnie dla tego przyszedł chłodny, dumny, z twarzą, na której przy blasku płomienia można było czytać upór i wzgardę.
— Dziękuj Bogu — rzekł mu Zbyszko — iże cię podał w moje ręce, bo nic ci ode mnie nie grozi.
I wyciągnął ku niemu przyjaźnie dłoń, lecz de Lorche ani się poruszył.
— Nie podaję ręki rycerzom, którzy cześć rycerską pohańbili, z Saracenami przeciw chrześcijanom walcząc.
Jeden z obecnych Mazurów przełożył jego słowa, których znaczenia Zbyszko i tak się zresztą domyślił. Więc w pierwszej chwili zagotowała się w nim krew, jak ukrop.
— Głupcze! — krzyknął, chwytając mimowoli za rękojść mizerykordyi.
A de Lorche podniósł głowę.
— Zabij mnie — rzekł — wiem, iż wy nie szczędzicie jeńców.
— A wy ich szczędzicie? — zawołał, nie mogąc znieść spokojnie takich słów, Mazur. — A to nie powiesiliście na brzegu wyspy wszystkich, których ujęliście w poprzedniej bitwie. Dla tego i Skirwoiłło wiesza waszych.
— Tak uczyniono — odrzekł de Lorche — ale to byli poganie.
Jednakże widać było, jakby pewien wstyd w jego odpowiedzi, i nie trudno było odgadnąć, że w duszy takiego uczynku nie pochwalał.
Tymczasem Zbyszko ochłonął i ze spokojną powagą rzekł:
— De Lorche! Z jednych rąk dostaliśmy pasy i ostrogi; znasz mnie też i wiesz, że cześć rycerska nad życie i szczęście mi milsza — przeto słuchaj, co ci teraz pod przysięgą na świętego Jerzego powiem: wielu z tych ludzi nie od wczoraj przyjęło chrzest, a ci, którzy nie są jeszcze chrześcianami, jak do zbawienia wyciągają ręce do krzyża, ale zali wiesz, kto im przeszkody czyni, do zbawienia nie dopuszcza i chrztu broni?
Mazur przetłómaczył w lot Zbyszkowe słowa, więc de Lorche spojrzał pytającym wzrokiem w twarz młodzianka.
Ów zaś rzekł:
— Krzyżacy?
— Nie może być — zakrzyknął geldryjski rycerz.
— Na włócznię i na ostrogi świętego Jerzego, Krzyżacy! Bo gdyby tu krzyż zapanował, utraciliby pozór do najazdów, do panowania nad tą ziemią i do gnębienia tego nieszczęsnego ludu. Tyś ich przecie poznał, de Lorche, i wiesz najlepiej, żali sprawiedliwe są ich uczynki.
— Alem mniemał, że grzechy gładzą, z pogany walcząc i do chrztu ich nakłaniając.
— Chrzczą ci oni ich mieczem i krwią, nie wodą zbawienia. Czytaj jeno tę kartę, a zaraz poznasz, czy nie ty to właśnie krzywdzicielom, drapieżnikom i starościcom piekielnym przeciw wierze i miłości chrześciańskiej służysz.
To rzekłszy, podał mu list Żmujdzinów do królów i książąt, który był wszędy bardzo upowszechnion, a de Lorche wziął go i zaczął przebiegać oczyma przy blasku ognia.
I przebiegł prędko, albowiem nie była mu obcą trudna sztuka czytania, zaczem zdumiał się niepomiernie i rzekł:
— Zali to wszystko prawda?
— Tak mnie i tobie dopomóż Bóg, który najlepiej widzi, że nie własnej ja tu tylko sprawie, ale i sprawiedliwości służę.
De Lorche zamilkł na chwilę, poczem rzekł:
— Jeńcem twoim jestem.
— Daj rękę — odpowiedział Zbyszko. — Bratem moim jesteś, nie jeńcem.
Więc podali sobie prawice i zasiedli do wspólnej wieczerzy, którą Czech kazał przygotować pachołkom. Podczas posiłku de Lorche dowiedział się z niemniejszem zdumieniem, że Zbyszko mimo listów nie odzyskał Danusi, i że komturowie zaprzeczyli ważności glejtom z powodu wybuchu wojny.
— To teraz rozumiem, dla czegoś tu jest — rzekł do Zbyszka — i Bogu dziękuję, że ci mnie jeńcem oddał, bo tak myślę, że za mnie oddadzą ci zakonni rycerze kogo zechcesz, gdyż inaczej wielki krzyk byłby na Zachodzie, albowiem z możnego rodu pochodzę...
Tu uderzył się nagle dłonią w myckę i zawołał:
— Na wszystkie relikwie z Akwizgranu! Toż na czele posiłków, które nadciągały do Gotteswerder, stali Arnold von Baden i stary Zygfryd von Löwe. Wiemy to z listów, które do zamku przyszły. Zali ich nie wzięto w niewolę?
— Nie! — rzekł, zrywając się Zbyszko. — Nikogo ze znaczniejszych! Ale prze Bóg! wielką mi nowinę powiadasz. Prze Bóg! są inni jeńce, od których dowiem się, nim ich powieszą, czyli nie było jakiej niewiasty przy Zygfrydzie.
I począł wołać na pachołków, aby świecili mu łuczywem, i biegł w stronę, gdzie byli pobrani przez Skirwoiłłę jeńce. De Lorche, Maćko i Czech biegli z nim razem.
— Słuchaj! — mówił mu po drodze Geldryjczyk. — Puścisz mnie na słowo, sam w całych Prusiech będę jej szukał, a gdy ją znajdę, wrócę do ciebie i wówczas mnie za nią wymienisz.
— Jeżeli żywa! jeżeli żywa! — odrzekł Zbyszko.
Ale tymczasem dobiegli do ławy Skirwoiłłowych jeńców. Jedni z nich leżeli na wznak, drudzy stali przy pniach, okrutnie przykrępowani do nich łykiem. Łuczywo jasno oświecało głowę Zbyszka, więc wszystkie oczy nieszczęśników zwróciły się ku niemu.
Wtem z głębi zawołał jakiś donośny, pełen przerażenia głos:
— Panie mój i obrońco! Ratuj mnie!
Zbyszko porwał z rąk pachołka parę płonących szczepek, skoczył z niemi do drzewa, z pod którego dochodził głos — i podniósłszy je w górę, zawołał:
— Sanderus!
— Sanderus! — powtórzył ze zdumieniem Czech.
A ów, nie mogąc ruszyć skrępowanemi rękoma, wyciągnął szyję i jął znowu wołać;
— Miłosierdzia!... Wiem, gdzie jest córka Juranda!... Ratujcie mnie!

VIII.

Pachołkowie rozwiązali go zaraz, lecz on, mając członki zdrętwiałe, upadł na ziemię, a gdy go podniesiono, począł mdleć raz po razu, gdyż był i srodze poturbowan. Próżno z rozkazu Zbyszka zawiedziono go przed ognisko, dano jeść i pić, natarto sadłem, a następnie okryto ciepło skórami. Sanderus nie mógł przyjść do siebie, a następnie zapadł w sen tak głęboki, że zaledwie na drugi dzień w południe zdołał go Czech rozbudzić.
Zbyszko, którego niecierpliwość paliła jak ogniem, przyszedł do niego natychmiast. Z początku nie mógł się jednak niczego dowiedzieć, albowiem, czy to ze strachu po strasznych przejęciach, czy z folgi, jaka ogarnia zwykle słabe dusze, gdy grożące im niebezpieczeństwo przeminie, porwał Sanderusa płacz tak niepohamowany, iż próżno usiłował odpowiedzieć na zadawane mu pytania. Łkanie ściskało mu gardło, wargi się trzęsły, a z oczu płynęły łzy tak obfite, jakby życie miało razem z niemi wypłynąć.
Wreszcie przemógłszy się nieco i pokrzepion kobylem mlekiem, którem Litwa nauczyła krzepić się od Tatarów, począł biadać, że go „synowie Beliala“ zbili na leśne jabłko dzidami, że mu zabrali konia, na którym wiózł relikwie wyjątkowej mocy i ceny, a nakoniec, że gdy go przykrępowano do drzewa, mrówki pogryzły mu tak nogi i całe ciało, iż czeka go na pewno śmierć, nie dziś, to jutro.
Lecz Zbyszka schwycił w końcu gniew, wiec porwał się i rzekł:
— Odpowiadaj, powsinogo, na to, o co pytam i bacz, aby cię coś gorszego nie spotkało!
— Jest tu opodal mrowisko czerwonych mrówek — ozwał się Czech. — Każcie go, panie, na niem położyć, a wnet język w gębie odnajdzie.
Hlawa nie mówił tego szczerze i uśmiechał się nawet, albowiem w sercu miał dla Sanderusa życzliwość, lecz ów przeraził się i jął wołać:
— Miłosierdzia! miłosierdzia! Dajcie mi jeszcze tego pogańskiego napitku, a powiem wszystko, com widział i czegom nie widział!
— Jeśli choć słowo zełżesz, wbiję ci klin między zęby! — odrzekł Czech.
Lecz zbliżył mu powtórnie do ust bukłak z kobylem mlekiem, ów zaś chwycił go, przywarł do niego chciwie ustami, jak dziecko do piersi matki, i począł łykać, otwierając i zamykając naprzemian oczy. Aż gdy wyciągnął ze dwie kwarty, lub więcej, otrząsnął się, położył sobie na kolanach bukłak i rzekł, jakby się oddając konieczności:
— Paskudztwo!...
Poczem do Zbyszka:
— Ale teraz pytaj, zbawco!
— Była-li moja niewiasta w tym oddziale, z którym szedłeś?
Na twarzy Sanderusa odbiło się pewne zdziwienie. Słyszał on był wprawdzie, że Danusia była żoną Zbyszka, ale że ślub był tajny, i że zaraz ją porwano, więc w duszy zawsze myślał o niej tylko jak o Jurandowej córce.
Jednakże odpowiedział z pośpiechem:
— Tak, wojewodo, była! Ale Zygfryd de Löwe i Arnold von Baden przebili się przez nieprzyjaciół.
— Widziałeś ją? — pytał z bijącem sercem młodzian.
— Oblicza jej nie widziałem, panie, ale widziałem między dwoma końmi kolebkę z wikliny, całkiem zamkniętą, w której kogoś wieźli, i strzegła jej ta sama jaszczurka, ta sama służka zakonna, która przyjeżdżała od Danvelda do Leśnego dworu. A i śpiewanie słyszałem też żałosne, z kolebki dochodzące...
Zbyszko aż pobladł ze wzruszenia, siadł na pniu i przez chwilą nie wiedział, o co pytać więcej. Maćko i Czech byli też wzruszeni niepomiernie, gdyż ważną i wielką usłyszeli nowinę. Czech pomyślał może przytem o tej swojej kochanej pani, która została w Spychowie, a dla której wiadomość ta była jakby wyrokiem na niedolę.
Nastała chwila milczenia.
Wreszcie chytry Maćko, który Sanderusa nie znał i zaledwie o nim coś poprzednio słyszał, spojrzał na niego podejrzliwie i spytał:
— Coś ty za jeden? I coś robił między Krzyżaki?
— Com za jeden, wielmożny rycerzu — odpowiedział włóczęga — niech ci na to odpowiedzą: ten waleczny książę (tu wskazał Zbyszka) i ten mężny czeski hrabia, którzy mnie znają od dawna.
Tu widocznie komys począł na niego działać, bo się ożywił i zwróciwszy się do Zbyszka, począł mówić donośnym głosem, w którym nie była już ani śladu poprzedniego osłabienia.
— Panie, ocaliliście mi podwójnie życie. Bez was byłyby mnie wilcy zjedli, albo dosięgała kara biskupów, którzy wprowadzeni w błąd przez moich nieprzyjaciół (o, jak ten świat jest niegodziwy!), wydali rozkaz ścigania mnie za sprzedaż relikwii, których podejrzewali prawdziwość. Ale ty, panie, przygarnąłeś mnie: dzięki tobie i wilcy mnie nie strawili i pościg nie mógł mnie dosięgnąć, albowiem brano mnie za jednego z twoich ludzi. Nigdy też nie zbrakło mi przy tobie ni jadła, ni napoju — lepszego, niż to tu kobyle mleko, którem się brzydzę, ale którego napiję się jeszcze, aby okazać, że ubogi, pobożny pielgrzym nie cofa się przed żadnem umartwieniem.
— Gadaj, skomorochu, żywo, co wiesz i nie błaznuj! — zawołał Maćko.
Lecz ów podniósł powtórnie bukłak do ust, opróżnił go całkowicie, i jakby nie słyszał słów Maćkowych, zwrócił się znów do Zbyszka:
— Za to też pokochałem cię, panie. Święci, jak mówi Pismo, dziewięć razy na godzinę grzeszyli, więc i Sanderusowi czasem zdarzy się zgrzeszyć, ale Sanderus nie był i nie będzie niewdzięcznikiem. Przeto gdy przyszło na cię nieszczęście, pamiętasz, panie, com ci rzekł: Oto pójdę od zamku do zamku i nauczając ludzi po drodze! będę szukał twojej straty. Kogom nie pytał, gdziem nie był! — długoby mówić, dość, żem znalazł, i od tej chwili, nie tak rzep przyczepi się do opończy, jako ja przyczepiłem się do starego Zygfryda. Uczyniłem się sługą jego i od zamku do zamku, od komturyi do komturyi, od miasta do miasta, chodziłem za nim bez przestanku aż do ostatniej bitwy.
Zbyszko tymczasem opanował wzruszenie i rzekł:
— Wdzięcznym ci jest, i nie ominie cię nagroda. Ale teraz odpowiadaj, o coć zapytam: żali przysięgniesz mi na zbawienie duszy, że ona żyje?
— Przysięgam na zbawienie duszy! — odrzekł poważnie Sanderus.
— Czemu Zygfryd opuścił Szczytno?
— Nie wiem, panie, jeno się domyślam: Nie był ci on nigdy starostą w Szczytnie, a opuścił je, może bojąc się rozkazów mistrza, który, jako mówiono, pisał do niego, aby brankę oddał księżnie mazowieckiej. Może przed owem pismem uciekał, gdyż dusza zapiekła się w nim od boleści i pomsty za Rotgera. Powiadają teraz, że to był jego syn. I nie wiem, jako tam było, jeno wiem, że aż mu się coś w głowie pomieszało z zaciekłości, i że póki żyw, póty córki Jurandowej — chciałem rzec: młodej pani — z rąk nie popuści.
— Dziwne mi się to wszystko zdawa — przerwał nagle Maćko — bo gdyby ów stary pies taki był na całą Jurandową krew zawzięty, to byłby Danuśkę zabił.
— I chciał to uczynić — odparł Sanderus — ale coś ci go takiego spotkało, że aż potem ciężko zachorzał i o mało ostatniej pary nie puścił. Siła o tem szepcą sobie jego ludzie. Niektórzy prawią, jako idąc nocą do wieży, aby młodą panią zamordować, napotkał złego ducha — inni, że właśnie Anioła. Dość, że go znaleziono na śniegu przed wieżą całkiem bez duszy. Teraz jeszcze, gdy o tem wspomni, to mu włosy dębem stają na głowie, a przez to i sam nie śmie podnieść na nią ręki, i boi się innym rozkazać. Wozi z sobą niemowę, dawnego kata szczycińskiego, ale nie wiadomo dla czego, bo ów się też boi jako i wszyscy.
Słowa te uczyniły wielkie wrażenie. Zbyszko, Maćko i Czech zbliżyli się do Sanderusa, który przeżegnał się i tak dalej mówił:
— Nie dobrze tam być między nimi. Nieraz słyszałem i widziałem rzeczy, od których ciarki po skórze chodzą. Waszym miłościom mówiłem już, że staremu komturowi popsowało się coś w głowie. Ba, jakoże inaczej miało być, kiedy go duchy z tamtego świata nawiedzają! Byle sam został, poczyna coś koło niego sapać, tak właśnie, jakby komuś tchu nie stawało. A to jest ów Danveld, którego zabił straszny pan ze Spychowa. To Zygfryd mówi mu: „Czego? Msze ci na nic, po cóż przychodzisz?“ A tamten tylko zgrzytnie i potem znów sapie. Ale częściej jeszcze przychodzi Rotger, po którym też siarką w izbie czuć, i z nim jeszcze więcej komtur rozmawia: „Nie mogę! (mówi mu) nie mogę! Jak sam przyjdę, to wówczas, ale teraz nie mogę!“ Słyszałem także, jak się go pytał: „Zali ci to ulży, synku?“ I tak ciągle. A i to bywa, że przez dwa, albo i trzy dni do nikogo słowem się nie odezwie, na twarzy zaś widać mu boleść okrutną. Kolebki onej pilnie strzeże i on, i ta służka zakonna, tak, że młodej pani nikt nigdy dojrzeć nie może.
— Nie znęcają się nad nią? — spytał głucho Zbyszko.
— Szczerą prawdę waszej miłości powiem, żem bicia i krzyków nie słyszał, ale śpiewanie żałosne tom słyszał, a czasem jakoby ptak kwilił...
— Gorze! — ozwał się przez zaciśnięte zęby Zbyszko.
Lecz Maćko przerwał dalsze pytania:
— Dość tego — rzekł. — Praw teraz o bitwie. Widziałeś? Jakoże uszli i co się z nimi stało?
— Widziałem — odpowiedział Sanderus — wiernie opowiem. Bili się z początku okrutnie ale gdy poznali, że ich oskoczono ze wszystkich stron, dopieroż poczęli myśleć, jakoby się wyrwać. I rycerz Arnold, który jest prawy olbrzym, pierwszy rozerwał koło i taką drogę otworzył, że przedostał się przez nią i stary komtur razem z kilkoma ludźmi i z kolebką, która była między dwoma końmi przywiązana.
— A to pogoni nie było? Jakże się stało, że ich nie dościgli?
— Pogoń była, ale nie mogła nic poradzić, bo jak dotarła zbyt blizko, to rycerz Arnold zwracał się ku niej i potykał się ze wszystkimi. Boże broń każdego od spotkania się z nim, gdyż to jest człek tak strasznej siły, że nic mu to i ze stoma się potykać. Trzy razy się tak zwracał, trzy razy pościg powstrzymał. Ludzie, co byli przy nim, poginęli — wszyscy. Sam on był widzi mi się ranny i konia miał rannego, ale ocalał, a przytem dał czas staremu komturowi do przezpiecznej ucieczki.
Maćko, słuchając tego opowiadania, pomyślał jednak, że Sanderus prawdę mówi, przypomniał sobie bowiem, iż począwszy od miejsca, w którem Skirwoiłło stoczył bitwę, droga na długiej przestrzeni w stroną odwrotną pokryta była trupami Żmujdzinów, pociętych tak strasznie, jakby ich pobiła ręka olbrzyma.
— Wszelako, jakżeś ty to wszystko mógł widzieć? — zapytał Sanderusa.
— Widziałem to — odparł włóczęga — bom się chwycił za ogon jednego z tych koni, które niosły kolebkę i uciekałem razem, pókim nie dostał kopytem w brzuch. Naonczas mnie zemdliło i dla tegom się dostał w ręce waszmościów.
— Jużci mogło się tak przygodzić — rzekł Hlawa — ale ty bacz, abyś czego nie zełgał, gdyż źlebyś na tem wyszedł!
— Znak jeszcze jest, odpowiedział Sanderus. — Kto chce, może zobaczyć; wszelako lepiej jest na słowo uwierzyć, niż być potępionym za niedowiarstwo.
— Choćbyś i prawdę czasem niechcący rzekł, będziesz wył za świętokupstwo.
I poczęli się przekomarzać, jak to mieli zwyczaj czynić dawniej, lecz dalszą rozmowę przerwał Zbyszko:
— Szedłeś tamtym krajem, więc go znasz. Jakież tam są w pobliżu zamki i gdzie, jak mniemasz, mogli się schronić Zygfryd i Arnold.
— Zamków tam w pobliżu nijakich nie ma, gdyż wszystko tam jedna puszcza, przez którą niedawno przerąbany jest ów gościniec. Wsi i osad też nie ma, bo co było, to sami Niemcy popalili, wskroś tej przyczyny, że jak się zaczęła ta wojna, to tamtejszy lud, który z tego samego plemienia, co i tutejszy, pochodzi, podniósł się także przeciw krzyżackiemu panowaniu. Ja myślę, panie, że Zygfryd i Arnold tułają się teraz po boru i albo będą chcieli wrócić, zkąd przyśli, albo przedostać się ukradkiem do onej fortecy, do której ciągnęliśmy przed ową nieszczęsną bitwą.
— Pewnikiem tak i jest! — rzekł Zbyszko
I zamyślił się głęboko. Ze zmarszczonych jego brwi i skupionego oblicza łatwo było wymiarkować, z jakim rozmyśla wysiłkiem, ale nie trwało to długo. Po chwili podniósł głowę i rzekł:
— Hlawa! Niech konie i pachołcy będą gotowi, bo wraz ruszamy w drogę.
Giermek, który nie miał nigdy zwyczaju zapytywać się o powody rozkazów, podniósł się i nie rzekłszy ni słowa, skoczył ku koniom; natomiast Maćko wytrzeszczył na bratanka oczy i zapytał ze zdumieniem:
— A... Zbyszko! Hej! A ty dokąd? Co?... Jakoże?...
Lecz ów odpowiedział równie pytaniem:
— A wy co myślicie? Zalim nie powinien?
Na to zamilkł stary rycerz. Zdumienie gasło stopniowo na jego twarzy; ruszył głową raz i drugi, a wreszcie odetchnął z głębi piersi i rzekł jakby dopowiadając sobie samemu:
— No jużci... Nie ma rady!
I poszedł też ku koniom, Zbyszko zaś zwrócił się do pana de Lorche i za pośrednictwem umiejącego po niemiecku Mazura rzekł mu:
— Tego od ciebie nie mogę chcieć, abyś mi przeciw tym ludziom pomagał, z którymi pod jedną chorągwią służyłeś, przeto jesteś wolny i jedź, dokąd chcesz.
— Nie mogę ci teraz mieczem przeciw czci mojej rycerskiej pomagać — odparł de Lorche — ale co do wolności, to też nie. Zostaję twoim jeńcem na słowo, i stawię się na wezwanie, dokąd każesz. A ty w razie jakowej przygody pamiętaj, że za mnie każdego jeńca Zakon wymieni, gdyż nie tylko z możnego, lecz i zasłużonego Krzyżakom rodu pochodzę.
I poczęli się żegnać, położywszy sobie wedle zwyczaju dłonie na ramionach i całując się w policzki, przyczem de Lorche rzekł:
— Pojadę do Malborga, albo na dwór Mazowiecki, abyś wiedział, że jeśli nie tu, to tam mnie znajdziesz. Poseł twój niech mi jeno powie dwa słowa: Lotaryngia-Geldrya!
— Dobrze — odpowiedział Zbyszko. — Pójdę jeszcze do Skirwoiłły, by ci dał znak, który Żmujdzini szanują.
Poczem udał się do Skirwoiłły. Stary wódz dał znak, i nie czynił żadnych trudności codo odjazdu, wiedział bowiem o co chodzi, lubił Zbyszka, był mu wdzięczny za ostatnią bitwę i przytem nie miał żadnego prawa zatrzymywać rycerza, który należał do innego kraju, a przyszedł tylko z własnej ochoty. Więc dziękując za znaczną usługę, jaką oddał, opatrzył go żywnością, która w opustoszałym kraju przydać się mogła, i pożegnał życzeniem, aby kiedyś w życiu mogli się jeszcze napotkać w jakiejś wielkiej i ostatecznej z Krzyżakami rozprawie.
Temu zaś śpieszno było, albowiem trawiła go jakby gorączka. Ale przyszedłszy do pocztu, zastał wszystko gotowe, a między ludźmi i stryja Maćka, już na koniu, uzbrojonego w kolczugę i w hełmie na głowie. Więc zbliżywszy się do niego, rzekł:
— To i wy ruszacie zemną?
— A zaś co mam robić? — spytał nieco opryskliwie Maćko.
Na to Zbyszko nie odrzekł nic, pocałował tylko zbrojną prawicę stryja, poczem siadł na koń i ruszyli.
Sanderus jechał z nimi. Drogę aż do pobojowiska wiedzieli dobrze, ale dalej on miał być przewodnikiem. Liczyli też i na to, że jeśli napotkają gdzie w lasach chłopów miejscowych, to ci, jako nienawidzący swych panów krzyżackich, pomogą im w tropieniu starego komtura i owego Arnolda von Baden, o którego nadludzkiej mocy i męstwie tyle Sanderus opowiadał.

IX.

Do pobojowiska, na którem Skirwoiłło wyciął Niemców, droga była łatwa, bo znajoma. Dotarli też do niego rychło, ale przejechali je pośpiesznie z przyczyny nieznośnego zaduchu, jaki wydawały niepogrzebane ciała. Przejeżdżając, spędzili wśród wilków ogromne stada wron, kruków i kawek, poczem jęli szukać na szlaku śladów. Jakkolwiek przeszedł tą drogą poprzednio cały oddział, jednakże doświadczony Maćko znalazł bez trudu na stratowanej ziemi wyciski olbrzymich kopyt, idące w kierunku powrotnym, i tak począł mniej biegłej w wojennych sprawach młodzieży rzecz objaśniać:
— Szczęście, iż od bitwy nie było deszczu. Baczcie jeno: koń Arnoldów, jako niosący męża nad miarę wielkiego, musiał też być ogromny, a i to łacno wymiarkować, że cwałując w ucieczce, mocniej nogami bił w ziemię, niż idąc powoli w tamtą stronę, a przeto i większe powybijał doły. Patrz, który masz oczy, jako na wilgotnych miejscach znać podkowy! Da Bóg, wyślakujemy psubratów godnie, byle przedtem gdzie za murami ochrony nie znaleźli.
— Sanderus mówił — odpowiedział Zbyszko, ze niemasz tu w pobliżu zamków, i tak to jest, gdyż kraj ten świeżo Krzyżacy zajęli i nie zdążyli się w nim pobudować. Gdzie im się schronić? Chłopi, którzy tu mieszkali, są w obozie u Skirwoiłły, bo to ten sam lud, co i Żmujdzini..... Wsie, jako mówił Sanderus, sami Niemcy popalili a baby z dziećmi w głębiach borowych zatajone. Byle koni nie żałować, to ich dognamy.
— Koni trzeba żałować, bo choćby się nam i udało, to potem w nich zbawienie nasze — rzekł Maćko.
— Rycerz Arnold — wtrącił Sanderus — był w bitwie kiścieniem po plecach uderzon. Nie zwarzał na to z początku, bił się i zabijał, ale później musiało go rozebrać, bo tak zawsze bywa, że zrazu nic, a potem boli. Z tej przyczyny nie trzeba im zbyt prędko umykać, a może trzeba będzie i wypoczywać.
— A ludzi, mówiłeś, nie ma przy nich nijakich? — zapytał Maćko.
— Jest dwóch, którzy między siodłami kolebkę wiozą, a prócz nich rycerz Arnold i stary komtur. Była spora garść i innych, ale tych Żmujdzini, dognawszy, pozabijali.
— Tak ma być — rzekł Zbyszko — że tych ludzi, co przy kolebce, nasi pachołkowie powiążą; wy stryjku, chwycicie starego Zygfryda, a ja na Arnolda uderzę.
— No! —odpowiedział Maćko — już ci Zygfrydowi poradzę, bo za łaską Pana Jezusa moc w kościach żywie. Ale ty sobie zbyt nie ufaj, bo tamten ma być wielkolud.
— O wa! Obaczym! — odparł Zbyszko.
— Krzepkiś jest, tego nie przeczę, ale przecie są tężsi od ciebie. Zaliś to zabaczył o tych naszych rycerzach, którycheśmy w Krakowie widzieli? A panu Powale z Taczewa dałbyś rady? A panu Paszkowie Złodziejowi z Biskupic, a tembardziej Zawiszy Czarnemu? co? Nie pusz zbytnio i bacz, o co chodzi.
— Rotger też był nie ułomek — mruknął Zbyszko.
— A dla mnie znajdzie się robota? — spytał Czech.
Lecz nie otrzymał odpowiedzi, gdyż myśl Maćka była zajęta czem innem.
— Jeśli nam Bóg pobłogosławi — rzekł — to byle się potem do puszcz mazowieckich dostać! Tam już będziemy przezpieczni, i raz się skończy.
Lecz po chwili westchnął, pomyślawszy zapewne, że i wówczas jeszcze nie wszystko się skończy, trzeba bowiem będzie coś zrobić z nieszczęsną Jagienką.
— Hej! mruknął, dziwne są wyroki Boskie. Nieraz ja o tem myślę, czemu też to nie przypadło na cię spokojnie się ożenić, a mnie spokojnie przy was siedzieć... Bo przecie najczęściej tak bywa — i śród wszystkiej ślachty w naszem Królestwie my jedni tylko włóczym się, ot, po różnych krajach i wertepach, miast doma gospodarzyć po Bożemu.
— Ano! prawda jest, ale wola Boska! — odpowiedział Zbyszko.
I czas jakiś jechali w milczeniu, poczem znów stary rycerz zwrócił się do synowca:
— Ufasz ty temu powsinodze? Co to za jeden?
— Człek jest lekki i może nicpoń, ale dla mnie okrutnie życzliwy, i zdrady się od niego nie boję.
— Jeśli tak, to niechże jedzie naprzód, bo jeśli ich zgoni, tedy się nie spłoszą. Powie im, że z niewoli uciekł, czemu łacno uwierzą. Lepiej tak będzie, bo gdyby nas zdala ujrzeli, to alboby zdołali się gdzieś zataić, albo obronę przygotować.
— W nocy on sam naprzód nie pojedzie, bo jest strachliwy — odrzekł Zbyszko — ale w dzień pewnie, że tak będzie lepiej. Powiem mu, żeby trzy razy w dzień zatrzymywał się i czekał na nas; jeśli zaś nie znajdziem go na postoju, to będzie znak, że już jest z nimi, i wtedy, pojechawszy jego śladem, uderzym na nich niespodzianie.
— A nie ostrzeże ich?
— Nie. Lepiej on mnie życzy, niż im. Powiem mu też, że napadłszy na nich, zwiążem i jego, by się zaś ich pomsty później nie potrzebował bać. Niech się do nas wcale nie przyznaje.
— To ty myślisz tamtych żywych ostawić?
— A jakoże ma być? — odpowiedział nieco frasobliwie Zbyszko. — Widzicie... Żeby to było na Mazowszu, albo gdzie u nas, tobyśmy ich pozwali, jako Rotgera pozwałem, i potykali się na śmierć, ale tu w ich kraju nie może to być. Tu chodzi o Danuśkę i o pośpiech. Trzeba się duchem i cicho sprawić, aby biedy na się nie napytać, a potem jakoście rzekli, co pary w koniach walić do puszcz mazowieckich. Uderzywszy niespodzianie, może zaskoczym ich bez zbroi, ba i bez mieczów? To jakoże ich zabijać? Hańby mi strach! Obaśmy teraz pasowani, a i oni także...
— Już ci — rzekł Maćko. — Ale może i do potkania się przyjść.
Lecz Zbyszko zmarszczył brwi i w twarzy odbiła mu się głęboka zawziętość, wrodzona widocznie wszystkim mężom z Bogdańca, albowiem w tej chwili stał się zwłaszcza ze spojrzenia, tak do Maćka podobny, jakby był jego rodzonym synem.
— Czegobym też chciał — rzekł głucho — to cisnąć tego krwawego psa, Zygfryda pod nogi Jurandowi! Daj-że to Bóg!
— Daj-że, daj! — powtórzył zaraz Maćko.
Tak rozmawiając, ujechali spory szmat drogi, gdyż zapadła noc, pogodna wprawdzie, ale bez miesiąca. Trzeba się było zatrzymać, dać wytchnąć koniom i ludzi pokrzepić jadłem i snem. Przed spoczynkiem zapowiedział jednakże Zbyszko Sanderusowi, że nazajutrz ma sam jechać naprzód, na co ten zgodził się chętnie, wymówiwszy sobie tylko, by w razie niebezpieczeństwa od zwierza lub miejscowego ludu miał prawo ku nim uciekać. Prosił też, by nie trzy, ale cztery razy wolno mu było czynić postoje, gdyż w samotności ogarnia go zawsze jakowyś niepokój, nawet w zbożnych krainach, a cóż dopiero w boru tak dzikim i szkaradnym, jak ów, w którym znajdują się obecnie.
Rozłożyli się tedy na nocleg i, pokrzepiwszy ciało jadłem, pokładli się na skórach przy małem ognisku, nanieconem pod wykrotem, o pół stajania od drogi. Pacholicy pilnowali kolejno koni, które, wytarzawszy się, drzemały po zjedzeniu obroków, zakładając sobie nawzajem głowy na kark. Lecz zaledwie pierwszy brzask osrebrzył drzewa, zerwał się pierwszy Zbyszko, pobudził innych, i o świcie ruszyli w dalszy pochód. Ślady olbrzymich kopyt Arnoldowego ogiera odnalazły się znów bez trudności, albowiem zaszły w nizkim, błotnistym zwykle gruncie i utrwaliły się od posuchy.
Sanderus wyjechał naprzód i znikł im z oczu, wszelako na połowie czasu międzv wschodem słońca a południem znaleźli go na postoju. Powiedział im, że nie widział żywej duszy, prócz wielkiego tura, przed którym jednakże nie umykał, ponieważ zwierz pierwszy zeszedł mu z drogi. Natomiast o południu, przy pierwszym posiłku, oświadczył, iż ujrzał chłopa, bartodzieja z leziwem, i nie zatrzymał go tylko z obawy, że w głębi boru mogło się ich znajdować więcej. Próbował go o to i owo wypytywać, ale nie mogli się rozmówić.
W czasie następnego pochodu Zbyszko począł się niepokoić. Co będzie, jeśli przyjadą w okolice wyższe i suchsze, gdzie na twardym szlaku znikną widoczne dotąd ślady? Również, gdyby pościg trwał zbyt długo i doprowadził ich do kraju ludniejszego, w którym mieszkańce przyzwyczaili się już zdawna do posłuszeństwa Krzyżakom, napad i odebranie Danusi stałoby się prawie niepodobnem, albowiem, choćby Zygfryda i Arnolda nie ubezpieczyły mury jakiego zamku lub gródka, ludność miejscowa wzięłaby z pewnością ich stronę.

Lecz na szczęście obawy te okazały się płonne, gdyż na następnym postoju nie znaleźli na umówionem miejscu Sanderusa, a natomiast odkryli na sośnie, stojącej tuż przy drodze, wielki zacios w kształcie krzyża, świeżo widocznie uczyniony. Wówczas spojrzeli na się i spoważniały im twarze, a serca poczęły bić żywiej. Maćko i Zbyszko zeskoczyli natychmiast z siodeł, by zbadać ślady na ziemi, i szukali pilnie, ale nie długo, gdyż same rzucały się w oczy.

Sanderus widocznie zjechał z drogi w bór, idąc za wyciskami wielkich kopyt, nie tak głębokiemi, jak na gościńcu, ale dość wyraźnemi, grunt bowiem był tu torfiasty, i ciężki koń wtłaczał za każdym krokiem igliwie hacelami, po których zostawały czarniawe po brzegach dołki.
Przed bystremi Zbyszkowemi oczyma nie skryły się i inne wyciski, więc siadł na koń, a Maciek za nim, i poczęli się naradzać z sobą i Czechem cichemi głosami, jakby nieprzyjaciel był tuż.
Czech radził, by zaraz pójść piechotą, ale oni nie chcieli tego czynić, nie wiedzieli bowiem, jak daleko przyjdzie im jechać borem. Piesi pachołkowie mieli ich jednak poprzedzać i w razie dostrzeżenia czego, dać im znać, aby byli w pogotowiu.
Jakoż niebawem ruszyli w bór. Drugi zacios na sośnie upewnił ich, iż nie stracili śladu Sanderusa. Wkrótce też dostrzegli, iż są na dróżce, a przynajmniej na perci leśnej, którą nieraz ludzie musieli przechodzić. Wówczas byli już pewni, że znajdą jakąś osadę leśną, a w niej tych, których szukają.
Słońce zniżyło się już nieco i świeciło złotem między drzewami. Wieczór zapowiadał się pogodny. Bór był cichy, albowiem zwierz i ptactwo miało się ku spoczynkowi. Gdzieniegdzie tylko wśród świecących w słońcu gałęzi migały wiewiórki, całkiem od wieczornych promieni czerwone. Zbyszko, Maćko Czech i pachołcy jechali jeden za drugim, gęsiego. Wiedząc, że piesi pachołcy znacznie są na przedzie i że w porę ostrzegą, stary rycerz mówił tymczasem do bratanka, nie tłumiąc zbytnio głosu:
— Porachujmy się ze słonkiem — mówił. — Od ostatniego postoju do miejsca, w którem był zacios, ujechaliśmy okrutny szmat drogi. Na krakowskim zegarze byłoby godzin ze trzy... To tedy Sanderus dawno jest między nimi i miał czas opowiedzieć im swoje przygody. Byle jeno nie zdradził.
— Nie zdradzi — odrzekł Zbyszko.
— I byle mu uwierzyli — kończył Maćko — bo jeśli nie uwierzą, to będzie z nim źle.
— A czemuby zaś nie mieli uwierzyć? Albo to o nas wiedzą? A przecie jego znają. Nieraz zdarzy się brańcowi z niewoli uciec.
— Bo mnie o to chodzi, że jeśli powiedział im, iż z niewoli ucieka, to może pościgu się za nim bali i zaraz ruszyli.
— Nie. Potrafi on klimkiem rzucić. A to rozumieją, że pościg tak dalekoby nie poszedł.
Na czas umilkli, lecz po chwili Maćkowi zdało się, że Zbyszko coś szepce do niego, więc się odwrócił i zapytał:
— Jako powiadasz?
Ale Zbyszko oczy miał wzniesione w górę i nie do Maćka szeptał, tylko polecał Bogu Danuśkę i swoje śmiałe przedsięwzięcie.
Maćko począł się też żegnać, ale zaledwie uczynił pierwszy znak krzyża, gdy jeden z posłanych naprzód pacholików wysunął się ku nim nagle z leszczynowych gąszczów.
— Smolarnia! — rzekł. — Są!
— Stój! — szepnął Zbyszko i w tej samej chwili zeskoczył z konia.
Za nim zeskoczył Maćko, Czech i pacholikowie, z których trzej dostali rozkaz, aby zatrzymali się z końmi, mając je w pogotowiu i bacząc aby broń Boże, który z rumaków nie zarżał. Pięciu pozostałym rzekł Maćko:
— Będzie tam dwóch masztalerzy i Sanderus, których w mig mi powiążecie, a gdyby który zbrojny był i chciał się bronić, to go w łeb.
I ruszyli zaraz naprzód. Po drodze szepnął jeszcze Zbyszko stryjcowi:
— Bierzcie starego Zygfryda, a ja Arnolda.
— Pilnuj się jeno! — odpowiedział stary.
I mrugnął na Czecha, dając mu do zrozumienia, aby w każdej chwili gotów był nieść pomoc swemu panu.
Ów zaś skinął głową, że tak i będzie, przyczem nabrał tchu w piersi i zmacał, czy miecz łatwo mu wychodzi z pochew.
Lecz Zbyszko spostrzegł to i rzekł:
— Nie! Tobie rozkazuję ku kolebce zaraz skoczyć i nie odstępować jej ni piędzią podczas bitki.
Szli szybko i cicho, ciągle wśród leszczynowej gąstwy, ale nie szli już daleko, gdyż najwyżej po dwóch stajaniach zarośla urwały się nagle okalając małą polankę, na której widać było wygasłe kopce smolarskie i dwie ziemne chaty, czyli numy, w których zapewne mieszkali smolarze, dopóki nie wygnała ich ztąd wojna. Zachodzące słońce oświecało ogromnym blaskiem łąkę, kopiec i obie stojące daleko od siebie numy. Przed jedną z nich siedziało na kłodzie dwóch rycerzy, przed drugą — barczysty, czerwonowłosy prostak i Sanderus. Ci obaj zajęci byli wycieraniem szmatami pancerzy, a u nóg Sanderusa leżały prócz tego dwa miecze, które widocznie miał zamiar oczyścić później.
— Patrz — rzekł Maćko, cisnąc z całej siły ramię Zbyszka, aby go jeszcze przez chwilę powstrzymać. — Umyślnie im wziął miecze i pancerze. Dobrze! Ten z siwą głową musi być....
— Naprzód! — krzyknął nagle Zbyszko.
I wichrem skoczyli na polanę. Tamci zerwali się także, lecz nim zdołali dobiedz do Sanderusa, chwycił groźny Maćko starego Zygfryda za pierś, przegiął w tył i w jednej chwili wziął go pod siebie. Zbyszko i Arnold zczepili się z sobą jak dwa jastrzębie, opletli się ramionami i poczęli się zmagać straszliwie. Barczysty Niemiec, który siedział przedtem koło Sanderusa, porwał wprawdzie za miecz, ale nim zdołał nim machnąć, uderzył go pachołek Maćków, Wit, obuchem w rudą głowę i rozciągnął go na miejscu. Rzucili się potem wedle rozkazu starego pana wiązać Sanderusa, ten zaś, choć wiedział, iż to rzecz była umówiona, jął tak ryczeć ze strachu, jak roczne cielę, któremu podrzynają gardło.
Lecz Zbyszko, chociaż tak krzepki, iż ścisnąwszy gałąź drzewa, sok z niej wyciskał, poczuł że dostał się jakby nie w ludzkie, ale w niedźwiedzie łapy. Poczuł nawet i to, że gdyby nie pancerz, który miał na sobie, nie wiedząc, czy nie przyjdzie mu potykać się na ostre, olbrzymi Niemiec byłby mu pokruszył żebra, albo może i kość pacierzową połamał. Uniósł go wprawdzie młodzian nieco w górę, ale ów podniósł go jeszcze wyżej, i zebrawszy wszystkie siły, chciał grzmotnąć nim o ziemię, tak, aby więcej nie powstał.
Lecz Zbyszko ścisnął go również z tak okrutnym wysiłkiem, że aż oczy Niemcu krwią zaszły, poczem wsunął mu nogę między kolana, uderzył w zgięcie i zwalił na ziemię.
Zwalili się raczej oba, młodzian jednakie padł pod spód, ale w tej chwili baczny na wszystko Maćko, rzucił nawpół zgniecionego Zygfryda w ręce pachołkom, sam zaś ruszył ku leżącym, w mgnieniu oka skrępował pasem nogi Arnolda, poczem skoczył, siadł na nim jak na zabitym dziku i przyłożył mu ostrze mizerykordyi do karku.
Ów zaś krzyknął przeraźliwie, i ręce osunęły mu się bezwładnie ze Zbyszkowych boków, a potem począł jęczeć, nie tyle od ukłócia, ile dla tego, że nagle uczuł okrutny i niewypowiedziany ból w plecach, w które otrzymał był uderzenie maczugą jeszcze podczas bitwy ze Skirwoiłłą.
Maćko chwycił go obu rękoma za kołnierz i ściągnął ze Zbyszka, a Zbyszko przypodniósł się z ziemi i siadł, poczem chciał wstać i nie mógł, więc siadł znowu i przez dłuższą chwilę siedział bez ruchu. Twarz miał bladą i spotniałą, oczy krwią nabiegłe i posiniałe usta — i spoglądał przed się jakby nie całkiem przytomnie:
— Coć jest? — zapytał z niepokojem Maćko.
— Nic, jenom utrudzon bardzo. Pomóżcie mi stanąć na nogach.
Maćko zasunął mu ręce pod pachy i podniósł go odrazu.
— Możesz stać?
— Mogę.
— Boli cię co?
— Nic. Jeno mi brak tchu.
Tymczasem Czech, ujrzawszy widocznie, że na majdanie wszystko już skończone, zjawił się przed numą, dzierżąc za kark służkę zakonną. Na ten widok zapomniał Zbyszko o trudzie, siły wróciły mu odrazu, i jak gdyby nie zmagał się ze strasznym Arnoldem, skoczył do numy.
— Danuśka! Danuśka!
Ale na to wołanie nie odpowiedział żaden głos.
— Danuśka! Danuśka! — powtórzył Zbyszko.
I umilkł. W izbie było ciemno, zatem w pierwszej chwili nie mógł nic dojrzeć. Natomiast z poza kamieni, przyładowanyoh pod ognisko, doszedł go szybki i głośny oddech, jakby przyczajonego zwierzątka.
— Danuśka! Prze Bóg! To ja! Zbyszko!
A wtem ujrzał w mroku jej oczy, szeroko otwarte, przerażone, nieprzytomne.
Więc skoczył ku niej i chwycił ją w ramiona, lecz ona nie poznała go zupełnie, i wyrywając mu się z rąk, poczęła powtarzać zdyszanym szeptem:
— Boję się! boję się! boję się!......








  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak numeru nowego rozdziału.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.