Krwawa chmura/XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Krwawa chmura
Wydawca Nakładem Wydawnictwa Polskiego
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia M. Schmitt i s-ka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVI.

W gospodzie, do której Wei-hsin Yang się udał aby zabezpieczyć powierzony sobie towar, dowiedział się, iż wybuchł bunt.
— Niema cara, niema stójkowych, niema żandarmerji! — tłómaczył mało uspołecznionemu „chodji“ zarządca zajazdu.
— Został tylko „Czerwony Sznur“ — obliczał „chodja“, zawsze zajęty swemi sprawami.
Mandżur roześmiał się.
— To już trudno! — pocieszał Wei-hsin Yanga. — Niema życia bez władzy.
— A jedwab sprzedawać wolno?
— Na razie jeszcze wolno — odpowiedział zaskoczony trochę tem pytaniem Lu-Wang.
A pytanie wcale nie było niedorzeczne, jakby się napozór zdawało. W dniach pierwszej radości handel szedł bardzo źle a raczej — nie szedł wcale. Obiecywano sobie raj, lecz drożyzna wzrastała, towar znikał a ludzie stawali się coraz ostrożniejsi w wydatkach. Ośmielili się też bandyci. Napadali na „chodjów“, odbierali im towar, a wesoła milicja ochotnicza i nie umiała sobie dać rady z bandytami i lekceważyła „chodjów“.
— U nas teraz rewolucja — mówiono w komisarjatach — a wy durackiemi szmatami głowy nam zawracacie. Co wam ukradziono? Dziesięć arszynów jedwabiu? Jerunda! Nawet na porządną flagę czerwoną za mało.
A takie mieli przy tem miny, jakgdyby każdy z nich nową konstytucję obmyślał i jakby za złe brał Chińczykom, że zamiast pomagać, od tych trosk państwowych ich odrywają.
Z wiosną to się trochę poprawiło. Przedewszystkiem rozluźniły się więzy — nie było się już kogo bać, wszędzie można było chodzić, do wszystkich domów zaglądać. Odźwierni nie dbali, gdzie kto idzie i poco, strajkowali przez całe tygodnie, milicjant tyle tylko, że chodził po ulicy, naród stał się śmielszy, rozkazujący, natarczywy, przekupni uliczni całemi gromadami obsiadali place, gmachy rządowe, ulice. „Chodje“, sztukmistrze chińscy i akrobaci, kobiety i dzieci, sprzedające sztuczne kwiaty, a nawet żebrzący i kradnący „kulisi“ w swych zatłuszczonych ubraniach niebieskich snuli się całemi gromadami. Tatarzy bez ceremonji handlowali ze złodziejami, a wreszcie na Moskwę spadła chmara małych, milczących a uważnych Japończyków, którzy z kuferkami galanterji japońskiej wciskali się wszędzie lub też — obrawszy sobie jakiś kąt na ulicy — całe dnie spędzali na jednem miejscu, siedząc w kuczki obok rozrzuconego towaru i przyglądając się przechodniom. Najprzyzwoitsze ulice i place zmieniały się w bazary i targowiska, po których uwijali się krzykliwi przekupnie gazet, pieśni rewolucyjnych i literatury partyjnej. Zdarzało się czasami, iż śmielszy milicjant próbował wziąć w karby ten niesforny żywioł, ale to się nie na wiele przydawało. Baby kłóciły się, na prawo i lewo szafowały najpotworniejszemi wyzwiskami, a w najlepszym wypadku przenosiły się ze swym towarem o dziesięć kroków dalej.
Drugą okolicznością sprzyjającą handlowi ulicznemu było to, że wśród niższych warstw ludności pokazało się naraz bardzo dużo pieniędzy. Wszyscy strajkowali, zdobywali coraz nowe podwyższenia płac, znowu strajkowali i — jakby niespodziewanie kopalnię złota odkryli — bez rachunku rozrzucali pieniądze. Przekupki uliczne kazały sobie przynosić do swych straganów jadło z pierwszorzędnych restauracji, dziewczęta nie targując się, brały po kilka arszynów jedwabiu, prości robotnicy rozbijali się po mieście kłusakami.
Ale przedewszystkiem wszędzie panoszyły się niezliczone bandy żołnierzy. Zaniedbani i niekarni na nikogo nie zwracający uwagi, tłumami obsiadali stopnie posągów, skąd zwykle przemawiali mówcy mityngowi, gromadami włóczyli się po placach i na skrzyżowaniu ulic, sprzedając otwarcie nie tylko papierosy, ale rzeczy zrabowane i skradzione, setkami tłumili się w podwójnych „ogonkach“ przed wszystkimi sklepami, gdzie cokolwiek sprzedawano. Czekali tak nieraz od popołudnia do następnego poranka, odwiedzani w nocy przez dziewczęta uliczne, którym na bruku rozścielali „szynele“ i obstąpiwszy je zwartem kołem, robili im w ten sposób buduary. W ogrodach, na skwerach i na bulwarach przez całe noce widać było, niby ogniki nocne, chwiejne płomyki świec, przy blasku których niezliczone „kluby karciane“ na wolnem powietrzu uprawiały hazard, nie licząc się z pieniądzmi.
Lud zaczynał się bawić.
W lecie miasto zdziczało. Bulwarów nie zamiatano i nie polewano wodą, po trawnikach wiatr nosił śmieci i brudne papiery, niechlujstwo, czające się dotychczas po kątach, wychodziło na światło dzienne. Bogato odzianych ludzi coraz mniej można było spotkać a zato mnożyły się tłumy gawiedzi miejskiej, zaśmiecającej wszystko i zapluwającej miasto łupinami „siemiaczek“. Od południa do północy gromadki ludzi radziły nad czemś i kłóciły się, zbierając się niespodzianie na rogach ulic, na placach i pod pomnikami, by taksamo niespodziewanie nagle się rozprószyć. Podobnie na kąsek łakomy zlatują się naraz rojnie muchy, by objadłszy go, z cichem brzęczeniem, rozpierzchnąć się i znów szukać czegoś nowego.
Chińczycy zupełnie już nie wiedzieli, czego się trzymać. Jasnem było, że dzieje się coraz gorzej. Pieniądz taniał z każdym dniem — tego nie trzeba im było tłómaczyć, ci wschodni ludzie sami doskonale się na tych rzeczach rozumieli. Na froncie było już zupełnie źle — front darł się w strzępy. A tu przychodziły coraz to dziwniejsze wieści. Jedni straszne rzeczy mówili o dalekiem, północnem mieście nadmorskiem, które marynarze obwołali republiką, a oficerów swoich pozamykali, potopili ich, lub porozbijali im głowy młotkami. Drudzy rozwodzili się nad wymową, dobrocią i wielkością jakiegoś proroka, który, przemawiając z balkonu do tysiącznych rzesz najbiedniejszym obiecuje panowanie nad światem i posiadanie wszystkiego, co na świecie jest, chleba, mięsa, cukru, pałaców najwspanialszych i najpiękniejszych kobiet. A tu znów szeptano sobie coś o strasznym jenerale-kozaku, ciągnącym już ponoś na Moskwę na czele dzikich jeźdzców z Azji środkowej, jeźdzców z dalekiego, krwawego, wojowniczego plemienia. Każdy z nich miał mieć po kilka pięknych, ostrych, krzywych szabel, a u siodła dwie sakwy z szkarłatnego jedwabiu, przetykanego złotem: jedna na łupy, druga na głowy nieprzyjaciół. Ten jenerał, gdy przyjdzie — wszystkich wytnie.
Lecz lud nie chciał wojny, zbrzydli mu już ci wszyscy wielcy jenerałowie; pragnął spokoju, a nie mógł go znaleźć. Więc zły i podrażniony, nie panował nad sobą i rzucał się na każdego, kto gniew jego wyzwał. Widział to Wei-hsin Yang raz na bazarze, gdy schwytano kilku złodziejaszków na gorącym uczynku. Powalono ich na ziemię i ludzie rozwścieczeni bili ich kułakami, deptali i kłuli bagnetami i szablami. Rozległy się dzikie wrzaski bólu, krew bryznęła — a w kilka chwil później po ziemi walały się już tylko bezkształtne, ledwo dyszące, krwawe masy. Wówczas z tłumu wyskoczył żołnierz jakiś i szablą uciął głowę jednemu z napół żywych złodzieji.
Jeszcze straszniejsze rzeczy opowiadali „chodje“, którzy jeździli do miast prowincjonalnych. Wszystkie linje kolejowe zabite były pociągami wojskowemi, wiozącemi żołnierzy z frontu. Rozwydrzone, zdziczałe żołdactwo zatrzymywało wszystkie pociągi po drodze, mordując opierających się im maszynistów, lub urzędników kolejowych. Biada, jeśli w spór wmieszał się oficer. Żołnierze czerwoni z gniewu, milcząc i sapiąc, otaczali go zwartem kołem a naraz rzucali się na niego, rozrywali go na sztuki, roznosili na drobne strzępy, i rozdeptywali butami. Jakiś „chodja“ widział, jak w restauracji kolejowej dwaj żołnierze rzucali młodemu oficerowi do zupy ogryzki z harbuza. Chłopak, nie mogąc znieść obelgi, zastrzelił z rewolweru obu żołnierzy a potem, na oczach publiczności, palnął sobie w łeb. W jakiemś mieście staremu jenerałowi kazano rozebrać się do naga i tańczyć „trepaka“ po szkle, to znów pułkownika, przewiązanego wpół ciała liną, wędzono żywcem nad ogniem.
Zaś w środkowych i północnych prowincjach był głód, ludzie piekli chleb z kory drzewnej, ginęli, wybijani przez choroby, lub jako robactwo rozłazili się po całym kraju, szukając chleba.
W tych czasach znowu żywą, choć zawsze ostrożną działalność rozwinął „Czerwony Sznur“. Wei-hsin Yang wiedział o tem, ale tym razem pełnił wyłącznie wywiadowczą służbę. Ponieważ mnóstwo robót stanęło, oddział bojowy „profesora“ wzrósł o setki „kulisów“, którzy straciwszy pracę, rozbijali na własną rękę i gotowi byli do najzuchwalszych przedsięwzięć. Ale po jakimś czasie „Czerwony Sznur“ ograniczył swą akcję w Moskwie i przeniósł się do Petersburga, gdzie dotychczas mało pracował.
Było to w jesieni.
Wei-hsin Yang ujrzał naraz, że go już nic więcej w Moskwie nie zatrzymuje. Z władzami nie było się co liczyć. „Czerwony Sznur“ zwerbował takie mnóstwo nowych ludzi, że kontrola stała się prawie niemożliwa, prócz tego ze wszystkich stron zjeżdżali się „chodje“ i „kulisi“. Można było poprostu kupić bilet do Irkucka i jechać.
Powoli Wei-hsin Yang likwidował swe interesy. Oddał towar, wzięty od firmy i wyrównał rachunki. Pożegnano go uprzejmie, pocieszając go nadzieją lepszych czasów, był przecie tak uczciwym i sumiennym, kupcem! Ale cóż zrobić? Złe dziś czasy dla handlu — wszyscy wyjeżdżają na Wschód!
Załatwiwszy pomyślnie wszystkie swoje sprawy i zupełnie już gotów do podróży, rozwiązując w myślach trudne zagadnienie, czy jechać na Charbin i Mukden, czy też może raczej z Władywostoku do Szangaju, stanął pewnego dnia w długim „ogonku“ przed kolejową kasą miejską, mieszczącą się w hotelu „Metropole“, na placu Teatralnym. Ludzi czekających na bilety, było mnóstwo niesłychanie i Wei-hsin Yang zrozumiał, że wypadnie mu tu postać dobrych parę godzin. Rozglądnąwszy się na prawo i lewo i widząc, że niema wyjścia — stanął i stał.
Naraz rozległy się strzały karabinowe i po placu zaczęły świstać kule. Niedoszli pasażerowie zawahali się, „ogonek“ zafalował — strzały gęstniały. Ktoś krzyknął i złapał się za nogę, drugi zalał się krwią i uciekł pod mur. Wystrzały rzechotały pośpiesznie, nerwowo, ale bardzo gęsto — i na wielkim placu pokazał się idący do ataku łańcuch strzelecki — żołnierze, wyrostki, gimnazjaliści, robotnicy. Ze zdumieniem patrzył Wei-hsin Yang, jak ci wojownicy, gęsto strzelając, rzucili się na hotel, waląc się doń wszystkiemi wejściami. Tuż, blisko, odezwały się działa.
Plac opustoszał. „Ogonek“ znikł. W powietrzu wydającem jakieś żałosne jęki, kołysał się i rozpływał powoli biały dym.
Nie wiedząc, co ze sobą począć, Wei-hsin Yang skierował się ku którymś z napół uchylonych drzwi hotelu. Zaczepił go niedorosły jeszcze, trzęsący się wojownik w siwym płaszczu i z haczykowatym nosem:
— Ty z nami, tawariszcz?
— Da, da! — potwierdził ruchem głowy Wei-hsin Yang, starając się jak najśpieszniej przecisnąć przez wąską szczelinę.
Nad placem Teatralnym z rykiem i świstem przeleciał szrapnel, pękł i zachichotał szyderczo.
Chińczyk rozglądał się nieśmiało.
Jacyś ludzie, napół w mundurach a napół po cywilnemu ubrani, ciągnęli przez elegancki, obszerny westybul karabin maszynowy, który ustawili w drzwiach. Ktoś, opasany i przewiązany na krzyż złociście lśniącą wstęgą karabinu maszynowego, rozdawał amunicję i granaty. W głębi kilka strojnych dam, drobnych, wątlutkich, w lśniących, czarnych, przykrótkich sukniach jedwabnych, z trwogą rozpytywało o coś zziajanego żołnierza, który, oparłszy karabin o ramię, w drżących palcach skręcał papierosa i niechętnie odpowiadał: — Czepucha! Jerunda! — Strwożona służba kręciła się po korytarzach bezczynnie.
Znowu grom wstrząsnął gmachem.
Damy zaczęły piszczeć; jedna z nich rozpłakała się.
— A wy się nie bójcie! — uspokajał je żołnierz, zaciągnąwszy się papierosem i dmuchając im wonnym dymem „białej, oczyszczonej machorki“, prosto w naróżowane twarze. To nasi strzelają!
— Jacy nasi? — jęknęła któraś z dam.
— Bolszewiki, izwiestno! W junkrów palą.
Wei-hsin Yang wśliznął się do wielkiej, przepysznie urządzonej i teraz mrocznej sali restauracyjnej. Kilku odważniejszych gości siedziało rozprószonych przy poszczególnych stolikach, pijąc herbatę. Tuż przy drzwiach ulokował się sztab rewolucyjny. Jeden z przywódców, pochylony nad mapą, mówił:
— Kreml już nasz. Czerwone wojska zajęły wszystkie gmachy i zabarykadowały się. Na placu Skobielewskim stoją nasze działa, wzięte na Chołynce. Poczta i telegraf w naszych rękach, cała Miaśnicka i Łubianka. Przeciw sobie mamy junkrów, oficerów, kozaków, bataljony szturmowe i te dziewki Boczkarewy... hołotę reakcyjną Kiereńskiego i Korniłowa... Ty czewo! — huknął na Chińczyka.
Wei-hsin Yang cofnął się i znowu zaczął się wałęsać po korytarzach. Wszędzie opatrywano broń, rozdawano amunicję, oglądano stanowiska i przygotowywano się do walki.
Naraz Chińczyk stanął.
Znalazł się w obszernym, ciepłym, cichym salonie, wybitym piękną materją i zaścielonym grubemi dywanami. Sprzętów w nim było niewiele — wygodne kanapki pod ścianami, trochę głębokich, skórą powleczonych foteli i kilka stolików wyłożonych zielonem suknem.
Rozległy się czyjeś stłumione kroki.
Szło kilku zbrojnych „krasnogwardiejców“.
— Patrzcie, jak to sobie „burżuje“ mieszkają! — mówił jeden z nich. — Jakie to dywany, jakie fotele — a, stoliki do kart! Rozumie się, jakżeby mogło być inaczej. Pewnie klub jakiś!
Weszli do olbrzymiej sali, całej obitej szkarłatną materją ze złoceniami. Czerwień tę, głęboką choć pyszną, przerywały gustownie linje białych, skromnie złoconych gzymsów. Pod jedną ścianą stał otoczony klubowemi fotelami, długi stół, na którym piętrzyły się stosy gazet. W drugim kącie, za przegrodą, zamkniętą na kłódkę, widać było zakurzone pianino.
„Krasnogwardiejec“, przeglądający gazety, rozrzucone na stole, roześmiał się naraz:
— To polski klub! „Lutnia!“ Czort pabieri! A pianino w kącie na klucz zamknęli! Pewnie! Za to stoliki karciane pootwierane! Ot, na czem oni w tej „Lutni“ grają!
(„Lutnia“ była w Moskwie klubem arystokratycznym; w latach 1915-16, prezesem tego klubu był Michał ks. Radziwiłł.)
Ktoś wpadł do sali:
— Na pozycję! Wszyscy!
Wei-hsin Yang pobiegł za innymi.
W westybulu podniósł leżący na ziemi karabin i torbę pełną naboi. „Krasnogwardiejcy“ biegli na górę — pędził za nimi. Gromadą całą wpadli znów do pięknego błękitnego saloniku o kilku oknach i z balkonem. Okna były wybite, zastawione płytami żelaznemi z łóżek, zatkane szmatami i dywanami. Ktoś widać „fortyfikował“ się tu. Za przykładem innych Wei-hsin Yang umieścił się w jednem z okien i wyjrzał ostrożnie przez strzelnicę.
Nic nie było widać, prócz domów stojących po drugiej stronie placu i rozdzielającej je ulicy. Za to mury grały muzyką bojową. Ryczały granaty, chichotały szrapnele, szczekały karabiny maszynowe, trzaskały strzały pojedynczych strzelców.
— Tam kto to strelajet, każetsa! — mruknął jeden z „krasnogwardiejców“.
— Gdzie, gdzie?
— A ot tam, gdzie to okno!
— Tak ty im pluń w okienko;
— No, a jeśli nie strzelają...
— A ty wsio rawno pli! Tam kto będzie? Kontrrewolucjonista swołocz Pli, Kitajec! My wsie tieper bratja!
Wei-hsin Yang uśmiechnął się uprzejmie. Bracia! Pamiętał bardzo dobrze — tych zbuntowanych żołnierzy, z którymi kiedyś szedł, paląc, mordując i grabiąc. To też byli bracia — nieznani. Bracia z pod czarnego sztandaru zbuntowanej nędzy. Cóż? Pokazało się, że dobrze było iść z nimi. Nie pamiętał tak sytych i wesołych dni, jak te, które wówczas przeżył. I oto wracają znów, pełne wrzawy, huku wystrzałów, zapachu krwi — czerwone, radosne dni buntu!
Przed nim był wysoki jakiś, biały gmach, prawie bez okien, z małemi tylko, półokrągłemi okienkami na piątem piętrze. Zmierzył do jednego takiego okienka — wypalił.
Zabawa trwała dość długo, ale po jakimś czasie na strzały zaczęły odpowiadać strzały. Kule trzaskały w ściany, brutalny rechot karabinów maszynowych rozlegał się coraz bliżej i głośniej.
„Krasnogwardiejcy“ zaniepokoili się.
— Cztoż eto takoje? Każetsa — nasi cofają się?...
Jeden z „krasnogwardiejców“, snać śmielszej natury wychylił się z poza barykady i zaczął się rozglądać, ale w tej chwili, nawet nie krzyknąwszy, osunął się na ziemię, z głową zalaną krwią. Towarzysze jego zmięszali się, zaś Wei-hsin Yang, wskazując na trupa, rzekł z właściwym sobie uśmiechem:
— Odin — uże gatow! Tepier kto? Ty? Ja?
— Czort, staboj, żółtorożyj! — żachnął się któryś z „towarzyszów“.
Wtem zaczęło się dziać coś nieopisanego. Nieprzyjacielski karabin maszynowy „chwycił“ okno i wlał w nie strugę pocisków, które rykoszując, rozpryskiwały się po całym pokoju. Błękitne obicia w mgnieniu oka pokryły się czarną ospą, zadzwoniły zwierciadła, z trzaskiem posypały się drzazgi z pięknych sprzętów.
— Za wysoko! — krzyknął Wei-hsin Yang.
Rzucił się na ziemię i jednym „szczupakiem“, jak ryba, przesunął się do sąsiedniego pokoju — stamtąd na korytarz.
Z czterech „krasnogwardiejców“, którzy wraz z nim bronili tych okien, na korytarzu znalazło się już tylko dwóch.
— Naszczypali nas I — mruknął jeden z nich, ponury żołnierz.
— Zdaje się, coś niewyraźnie — skrzywił się drugi. — Prawdopodobnie wybili naszych z Łubianki.
Na dole panował popłoch. „Krasnogwardiejcy“ kręcili się niespokojnie. We drzwiach terkotał karabin maszynowy.
— Do kogo ten bałwan strzela? — mówił na cały głos jakiś pan o wyglądzie starego oficera. — Do swoich?
— Junkrzy bagnetami wybili naszych z Łubianki! — krzyknął ktoś.
— Towariszczi! — rozległ się głos dowódcy — zmienimy pozycję! Za mną!
Gromada otaczających go „krasnogwardiejców“ hurmą rzuciła się do drzwi, na łasce Opatrzności pozostawiając na górnych piętrach swych towarzyszów, karabiny maszynowe i amunicję. Na placu ktoś się, potknął i upadł. Kule gwizdały żałośnie.
Uciekający skierowali się do dwóch gmachów. Jedni wpadli do Teatru Wielkiego, drudzy tuż obok zatarasowali się w Teatrze małym.
A junkrzy, młodzi chłopcy ze srebrno-błękitnemi lub srebrno-czerwonemi epoletami, już zaczęli robić porządki w Metropolu.
I znowu Wei-hsin Yang tułał się po korytarzach nieznanego sobie gmachu. Miał wrażenie, że jest w klasztorze — w korytarzu były drzwi koło drzwi. Kiedy jedne z nich otworzył, ujrzał ogromną, pustą salę i scenę pogrążoną w półmroku, zamyślaną, odchłanną z białą konchą budki suflerskiej w pośrodku. Słabo tu rozlegało się echo strzałów, a tylko z poza sceny dolatywały krzyki i śmiech.
Wiedziony instynktem, który budzi się w ludziach walczących, Wei-hsin Yang znalazł wejście prowadzące za scenę, tam, skąd dochodziły okrzyki i śmiech.
— Sapagi, sapagi, towariszczi! — wołał ktoś uradowanym głosem.
W bogato zaopatrzonych salach słynnej garderoby Teatru Małego gospodarowali „krasnogwardiejcy“. A były tam całe stosy przepysznych kostjumów, rosyjskich, polskich, szwedzkich, niemieckich, tatarskich, prawdziwy jedwab, prawdziwy aksamit, prawdziwa skóra — jak na bogaty, solidny teatr przystało. Więc szermierze nowych porządków zrzucali dziurawe buty, strząsali z niemytych nóg czarne, zesztywniałe onuce i owijali stopy w biały atłas lub jedwab zdarty z hiszpańskich peleryn lub z rokokowych robronów a wciągnąwszy na nogi wysokie, pyszne buty przytupywali radośnie, rozkoszując się całością podeszwy i jędrnym tonem obcasa. Ale porozrzucane w garderobie bogactwa zbyt kusiły a „człowiek rosyjski“ lubi się ubrać fantastycznie — więc dalejże zaczęto rozchwytywać aksamitne szarawary, kaftany, kontusze, delje futrem podbite, piękne czapki futrzane.
Radość nie trwała długo.
Junkrzy, ostrzelawszy oba teatry z kilkunastu karabinów maszynowych, przygotowywali się do szturmu.
„Krasnogwardiejcy“ postanowili nie przyjąć go.
A kiedy załoga Teatru Małego wypadła na ulicę, zdumieli się junkrzy i ci śmielsi Moskiewicze, którzy z poza spuszczonych rolet obserwowali te krwawe boje:
Bo oto z ciemnego wnętrza teatru wybiegła gromada bojarów z czasów Dymitra Samozwańca, szlachty polskiej, Tatarów, rejtarów szwedzkich i zielonych strzelców Piotra Wielkiego, a na końcu z toporem w ręku i w białym sutym atłasowym stroju biegł „rynda“ — żołnierz z przybocznej straży Iwana Groźnego.
Była to jedna z „towarzyszek“ przezornie i zawczasu myśląca o nowym kostjumie.
Za to Wei-hsin Yangowi noga się tu powinęła.
Uczuł, że go coś mocno trąciło w lewe ramię. Domyślił się, że to postrzał, ponieważ jednak nogi miał całe, więc biegł co tchu w piersiach. Ale po chwili pchnęło go coś w plecy, w oczach mu pociemniało. Rzucił karabin i worek z amunicją i gnał dalej, skręciwszy w jakąś boczną ulicę. A w tem nogi się pod nim związały, potknął się, wyrznął łbem o bruk i straciwszy przytomność, rozciągnął się jak długi.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.