Krwawa chmura/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Krwawa chmura
Wydawca Nakładem Wydawnictwa Polskiego
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia M. Schmitt i s-ka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.

W Irkucku nie zabawił długo. Zablisko było Wschodu — nie czuł się bezpiecznym. Prócz tego przybył w zły czas. Z powodu nadchodzącej zimy o robotę było coraz trudniej. Jeszcze gorączkowo krzątano się w przystaniach, ładując i wyładowując statki parowe i wielkie, czarne, brzuchate barki żaglowe — ale z zamarznięciem rzek musiało to ustać a wówczas całej masie pozbawionych zajęcia „kulisów“ pozostałaby tylko ciężka praca nad nieustannem czyszczeniem toru. Wei-hsin Yang wolał poszukać innego miasta, gdzie mógł mieć jakiś wybór.
Wymiarkowawszy co mu było potrzebne i zebrawszy jakie-takie informacje, puścił się znowu w drogę, prąc wciąż na zachód. W Irkucku sprawił sobie piękną mandżurską czapkę z czarnego, lśniącego futra, rozpinaną i opatrzoną nausznikami a oprócz tego na bazarze kupił nową kurtkę futrzaną, pokrytą niebieskiem suknem. W stroju tym wyglądał jak typowy, dorabiający się i dbały o siebie „chodja“.
Jechał wagonem robotniczym w tłumie robotników i chłopów rosyjskich, brodatych, z płaskiemi twarzami, o dziwnie krzywo rozstawionych oczach, wąskich a nieraz skośnych. Wyglądali strasznie i groźnie, ale Wei-hsin Yang nie mógł się na nich skarżyć. Nikt mu nie dokuczał, nikt się nad nim nie znęcał. Rozmawiano z nim na migi, czasem dla zwrócenia uwagi trącając go żartobliwie kułakiem w żebra. Uczono go po rosyjsku różnych słów, z których wszyscy śmiali się do rozpuku, nie wyłączając kobiet. A wdzięczny Wei-hsin Yang korzystał chętnie. Jego rosyjski słownik składał się ze sporego zapasu wyborowych wyzwisk i „mocnych słów“, z „da“ i „niet“, „nie panimaju“, „kalaszo“ i „paszol, paszol“! To wystarczało mu najzupełniej i kiedy z miedzianym czajnikiem w ręce stał w „ogonku“, czekając na swą porcję wrzątku, zaczepiony odgryzał się mężnie, wywołując tem wybuchy śmiechu i sam szczerząc swe białe zęby. — Maładiec! — wołali, klepiąc go wielkiemi jak łopaty dłońmi Rosjanie, uradowani bliskiemi swemu sercu klątwami w ustach Chińczyka.
Tak dowlókł się po wielu dniach do Samary, gdzie udało mu się zdobyć miejsce w praczkarni. Pilnie i skrzętnie prał w niej całą zimę, karmiąc się przytem dostatnio białym rosyjskim chlebem przenicznym i herbatą z cukrem. „Kulisi“ na ogół trzymali się swych zwyczajów narodowych, ale niektóre rzeczy chętnie przejmowali od Rosjan.
Wśród zawodowych praczkarzy, którym całe życie upływało nad brudami obcych ludzi w dusznej, przesiąkłej mydlinami atmosferze, były też ptaki niebieskie wiecznie w przelocie, tajemniczy włóczędzy, pracujący w praczkarni tylko przygodnie — do wiosny. Chińczycy są towarzyscy i rozmawiają chętnie — więc w praczkarni mówiono dużo i warto było posłuchać niektórych opowiadań. Były to historje, obracające się zwykle około jakiejś zbrodni, zemsty krwawej lub rabunku. Iskrzyły się one dźwięcznemi nazwami miast i portów całej Azji a czasem i Ameryki, zaczynały się w Kantonie lub Tientsinie, szły starymi gościńcami Państwa Środka, kołysały się w czarnych dżonkach na żółtych wodach chińskich, aby skończyć się w ślepej i ciemnej uliczce Moskwy, Tuły czy Samary cichą zaciętą walką i pchnięciem noża w ciemnościach nocnych.
Świat był w tych opowiadaniach tak mały, namiętności ludzkie tak silne i gwałtowne, ludzie — tacy wolni i odważni — przez lądy i oceany przeskakiwali z miejsca na miejsce jak iskry. Oto żółty, chudy, półnagi człowiek wydzierał się nagle z puszczy dżonk niezliczonych, niby miasto drewniane lasem masztów pokrywających potężny, stary Yang-tse-Kiang i naraz znajdował się pod gorącem niebem Meksyku lub Kalifornji, w błękitnej, kwiecistą zielenią przybranej przystani San Francisko, aby po paru latach dziwnych przygód znów znaleźć się w przewiewnej herbaciarni Nagasaki lub Kobe, słuchając brzękania japońskich „samusen“, grzmotu bębnów, szczękania kastaniet i pieszczotliwych głosów małych tancerek, tak chętnie zrzucających ze smukłych, żółtawych ciał różnobarwne, fałdziste „kimona“. To znów przypomniał sobie ktoś kuplety, słyszane kiedyś w Singapore, gdy nocną porą stał w ulicy, w tłumie półnagich, słońcem wysuszonych ludzi, podziwiających skoki i deklamację wędrownego aktora, w pysznej szacie przemawiającego z wysokości improwizowanej na środku ulicy sceny jak kielich czarownego kwiatu świecącej barwami i złotem i brzęczącej pieśniami niby muszek błyszczących.
Opowiadano o rafinowanej sztuce miłości uprzejmych i słodkich Chinek i zestawiano je z melancholijnemi przewrotnemi dziewczętami Seulu. Przypominano sobie wielkie hebanowe murzynki o mocnym zapachu ciała, dziecinnych oczach i czerwonych łakomych ustach i śmiano się z ciężkich, wielkich, białych a tłustych Rosjanek, — mieszających konfitury z herbatą. Porównywano wdzięki wiotkich, smukłych, bronzowych Malajek, o cienkich, giętkich członkach z pięknością ociężałych tancerek Birmy i Syamu, rozwiązłość półdzikich dziewcząt plemion dalekich wysp z rozpasaniem chudych i drobnych śpiewaczek Manilli, śpiewających dzikie, zawodzące pieśni miłosne przy drżącym akompaniamencie „banjo“. Żaden Boccacio nie byłby w stanie opisać tych przygód miłosnych i tych bójek w dzielnicach domów publicznych, w palarniach opjum i tajnych domach gry. A wciąż napomykano o jakichś tajemniczych osobistościach bardzo potężnych i które wszystko mogą, którym nigdy się nic nie stanie, które czerpią złoto pełnemi garściami a zabijają jednym ruchem palca.
Tu dopiero uszu nadstawiał Wei-hsin Yang, który, choć też niejedno mógł opowiedzieć, nigdy o swych przygodach nie mówił. Zdaleka, chytrze, nieraz przez długie tygodnie obmyślając pytania, wybadywał towarzyszów o to, czy istotnie ci mocni, nieustraszeni a potężni mężowie istnieją, czy te dziwne związki tajne naprawdę im podlegają — bo że istnieją, o tem sam na sobie się przekonał — i jak możnaby dowiedzieć się o nich. Bo nieraz już przychodziło mu na myśl, że może on na kupca się nie nadaje i że nie wszyscy mogą być kupcami. Mimo, że bardzo zręcznie — jak sądził — zabierał się do rzeczy, niczego pewnego dowiedzieć się nie mógł. Zbywano go milczeniem, śmiechem a czasem pogróżkami.
W rzadkie, wolne od pracy dnie Wei-hsin Yang ubierał się w swój odświętny, błękitny strój mandżurski i wychodził na przechadzkę. Wysoki, smukły, o szerokich barkach i elastycznych, spokojnych ruchach, wyglądał okazale, a nawet elegancko. Dobrze od szerokiej czarnej czapy futrzanej odbijała jego żółta, zamyślona, posępna twarz, błękitna kurta była ciepła i zasobna a z pod niebieskich, zwężających się ku dołowi szarawarów, spinanych srebrnemi haftkami, widać było śnieżno-białe onuce, obciśle przylegające do nogi oraz długie wązkie stopy w czarnych, płytkich ciżmach.
Uśmiechały się nieraz do tego młodego cudzoziemca pulchne córki lub żony rybaków czy kupców samarskich, jaskrawo ubrane i wymalowane na różowo, obiecująco, a nieraz wyzywająco mierzyły go czarnemi oczami śniade, pyzate, przysadkowate Tatarki, wypluwając w jego stronę chmury łusek ziarna słonecznikowego, które gryzły bezustannie. Śmiało i bezwstydnie zaczepiały go brzydkie, brudne służące Mordwinki, ale Wei-hsin Yang, zapatrzony w swe dumy dalekie, nie miał dla kobiet ani spojrzenia ani myśli. Jak każdy tułacz oderwany od ziemi rodzinnej, widział i spostrzegał tylko to, co się w nim samym działo, obojętny i ślepy na wszystko inne. W tłumie był sam jak na pustyni. Mówił sam do siebie na głos i uśmiechał się do swych myśli a oczy jego, inteligentne mimo swej nieobecności, patrzyły zawsze ponad głowy ludzkie.
Najchętniej chodził Wei-hsin Yang tam, gdzie stromemi, spadzistemi uliczkami, nieraz po skrzypiących, drewnianych schodkach szło się nad brzeg Wołgi. Rzeka była zamarznięta, zawiany śniegiem lód miejscami tylko świecił jak zakrwawiona stal, przeciwległy brzeg ginął w zaspach śnieżnych. Ale Wei-hsin Yang z rozkoszą myślał o tem, co to będzie, gdy o wiośnie lody pękną i czarne wody z szumem wystąpią z niskich brzegów, jak to one rozleją się po nizinach, porywając i unosząc domy, ludzi, bydło i sprzęty, jak wszystko zmieszane z sobą i potrzaskane pomknie w nieznaną dal, ku nieznanemu ujściu, ku nieznanemu końcowi i jak się przystroją potem brzegi w nową zieleń i jak po odpływie wód w bruzdach polnych i rowach przydrożnych rzucać się będzie i pluskać mnóstwo tłustych, srebrno-łuskich ryb.
A nie wiedział ten były „riksza“ i praczkarz, iż stoi nad rzeką buntu i krwawego powstania, nad rzeką, która zrodziła i upodobała sobie nadewszystko pieśni rozbójnicze, błyskające nożem i pożarami, perłami łez i szałem zrozpaczonego pijaństwa. Nie wiedział Wei-hsin Yang, iż kamysze nadbrzeżne, których zieleń spodziewał się ujrzeć na wiosnę, od wieków były i są gniazdami zdradliwych podstępów zbójeckich i schroniskami narabowanego łupu i że w operzeliskach tej rzeki spoczywa więcej ciał martwych niż na cmentarzach.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.