Kroniki lwowskie/80

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Kroniki lwowskie
Podtytuł umieszczane w Gazecie Narodowej w r. 1868 i 1869, jako przyczynek do historji Galicji
Pochodzenie Gazeta Narodowa Nr. 180. z d. 18. lipca r. 1869
Wydawca A. J. O. Rogosz
Data wyd. 1874
Druk A. J. O. Rogosz
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
80.
Czego od nas chcą ci Krakowiacy? — Haracz dla p. Königa. — Dr. Zeisberg. — Teka Stańczyka i królik, który jest zającem. — Prądy opozycyjne lwowskie i brukowe kombinacje polityczne kronikarza.

Okrzyczano w najnowszych czasach Lwów jako widownię demagogicznych agitacyj, jako siedlisko niespokojnego, burzliwego tłumu, który żadnej świętości i żadnej powagi uszanować nie umie, i bez najmniejszej wyrozumiałości zżyma się, demonstruje, i niemal dąży do rewolucji. Przyszło już nawet do tego, że jak słychać, każdego Lwowianina, przybywającego n. p. do spokojnego i grzecznego Krakowa, zamykać będą na kwarantanę do redakcji Przeglądu Polskiego, gdzie go autor „Teki Stańczyka“ poprzekłuwa swojemi szpilkami, poczem wykadzi go drugi współpracownik czystym bursztynem swego lojalnego usposobienia, a delegowany ad hoc rzymski referent Czasu pokropi go święconą wodą, i dopiero tak oczyszczonego i wywietrzonego puszczą drabanty p. prezydenta na ulice skromnego, wzorowo-milczącego starego grodu.
Cały ten hałas jest z gruntu niesłusznym i nieuzasadnionym. Ale chociaż jako ex officio meo rywal kronikarza Czasu, mógłbym idąc za jego przykładem zaprzeczyć sucho i stanowczo, że we Lwowie niema żadnego rozdrażnienia, „ponieważ ani nam, ani Gazecie Lwowskiej nic o tem nie wiadomo“, wolę jednakże trzymać się mniej urzędowego sposobu argumentowania, i zamiast gołosłownego zaprzeczenia, postawić dowody. Oto są:
1)  „Wiadomo, że dla dogodzenia separastycznym zachciankom einiger versprengten Uiberreste oestlicher Nationalitäten[1] — obok c. k. przedlitawskiego teatru tolerowany tu czasem bywa także teatrzyk polski. Mówię: czasem, bo w miesiącu lipcu i sierpniu wolno temu teatrzykowi dawać przedstawienia tylko za specjalnem zezwoleniem dyrekcyi niemieckiej i za opłatą 26 złr. 50 et. od każdego wieczora na rzecz tejże niemieckiej dyrekcji.
Otóż, gdyby owe versprengte Uiberreste tak okrzyczane w Krakowie jako zgraja rewolucjonistów, miały w sobie nie już ducha rewolucyjnego, ale tylko prawdziwe i głębokie poczucie godności narodowej, lub w braku tegoż, przynajmniej zwykłe ludzkie poczucie sprawiedliwości i słuszności, nie znosiłby tak spokojnie podobnego stanu rzeczy. Nie wiem, a raczej powiedzieć nie mogę, coby zrobił, ale rzeczą jest niezawodną, iż te versprengte Uiberreste znajdując się tu we Lwowie do aboryginów germańskich w stosunku mniej więcej 95: 5 uprzątnęłyby się wkrótce i nader pięknie z przywilejami sceny niemieckiej i ze wszystkimi tymi, którzy tych przywilejów w jakikolwiek sposób bronią i istnienie ich przedłużają.
Prawda, że w takim wypadku, ja przynajmniej, nie chciałbym być ani kuratorem fundacji Skarbkówskiej, ani syndykiem tejże, ani nawet dependentem u p. syndyka, albowiem gdzie drwa rąbią, tamby i trzaski latać musiały.
Ale wypadek ten nie nastąpi, ponieważ niema u nas rozdrażnienia, ponieważ nam wszystko jedno, czy parę guldenów mniej, czy więcej zapłacimy za kulturę niemiecką, i ponieważ nakoniec, ta bestyjka Geistingerka przyjeżdża tu czasem i pozwala nam podziwiać swoje kształty na scenie niemieckiej. A jużci każdy przyzna, że ludność, która dla jednej pary cielistych trykotów znosi cierpliwie krzywdę, wyrządzoną godności narodowej i prostej słuszności — nie jest rewolucyjnie, ani nawet jako tako opozycyjnie usposobioną.
2)  Wiadomo dalej, że niektórzy Polacy oprócz sztuki palenia papierosów i niemniej trudnego kunsztu palenia mówek popularnych, uczą się także innych, mniej potrzebnych rzeczy, n. p. matematyki, historji i t. d. W tym celu istnieje przy uniwersytecie lwowskim fakultet filozoficzny, kształcący profesorów gimnazjalnych. Ponieważ ci profesorowie w gimnazjach wykładać mają po polsku, i ponieważ oprócz tego jako Polacy w ogóle życzą sobie słuchać wykładów polskich, więc docent historji przy tym fakultecie, dr. Liske wniósł prośbę, by mu wolno było wykładać historję po polsku, zwłaszcza, że uczniom przynależności przedlitawskiej staje się już zadość z powodu, iż dr. Zeisberg wykłada historję po niemiecku.
Prośbę tę fakultet polecił do zreferowania dr. Zeisbergowi, i idąc za zdaniem referenta, wszystkiemi głosami przeciw trzem oświadczył się za jej odrzuceniem, „ponieważ — jak opiewał referat — pretensje Polaków są nieuzasadnione, ponieważ oni są tu drobną mniejszością (eine verschwindend kleine Minorität), ponieważ to ubliżałoby prawom innych szczepów i t. d.“
Otóż dr. Zeisberg może jest Katonem kultury niemieckiej, i może ma więcej cywilnej odwagi niż jej koniecznie mieć musi doktoryzowany syn Wielkiej Germanji, ale gdyby nawet tak było, doktor Zeisberg nie ośmieliłby się pisać podobnego referatu, gdyby we Lwowie istniało rzeczywiście jakie rozdrażnienie. Albowiem łatwoby się stać mogło, iżby owa verschwindend kleine Minorität znalazła sposoby, któreby nawet najtwardszej czaszce doktorskiej uprzystępniły tę prawdę, iż w mieście i kraju, gdzie wszystkie objawy życia publicznego i umysłowego, wszystko, co się prawdziwie rusza i prawdziwie żyje, jest polskie — Polacy nie mogą być „drobną mniejszością“.
Gdy jednak dr. Zeisberg nie uważał za potrzebne hamować swoją odwagę cywilną pod tym względem, więc przeczuwał, iż przyjraiemy jego referat tak spokojnie, jak przyjmujemy obowiązek opłacania się dyrekcji niemieckiej za przedstawienia polskie.
A zatem, we Lwowie niema rozdrażnienia, niema prądu opozycyjnego, niema potrzeby zamykać Lwowian na kwarantanę w Przeglądzie Polskim, niema potrzeby kropić ich święconą wodą.
Quod erat damonstrandum.
Ach, ale Przegląd i Czas odpowiedzą mi, że nasz prąd opozycyjny lwowski, jakkolwiek w kwestjach praktycznych, takich np. jak obydwie powyższe, nie umie znaleźć odpowiedniego wyrazu, za to w teorji wyprawia okrutne herezje! Mniejsza o to! Kto niemoże i nie umie złamać pręta, ten nie złamie całej ich wiązanki. Gdybym był tyranem, śmiałbym się z takiej opozycji i dmuchał bym jej w oczy dymem z mego sygareta. Potrzeba znowu tak nerwowych ludzi jak autor „Teki Stańczyka“, by się bali wybryków opozycji w „Tygrysowie“.
„Tygrysów“ u Stańczyka, to Lwów. Kraków ochrzcił on Gawronowem, Czas nazwał Wiecznością, Kraj Całością, Przegląd Polski Lustratorem Galicyjskim. I pod wygodną formą tych pseudonimów mówi on wiele trafnych a więcej jeszcze dowcipnych rzeczy Czasowi, Krajowi i sobie. Szkoda, że łut gruntowej rozwagi więcej wart niż cetnar dowcipu, inaczej „Teka Stańczyka“ byłaby skarbem nieocenionym. Tak zaś, pierwszy w niej list mianowicie, w zeszycie lipcowym, wart bardzo mało, wart nawet czegoś gorszego, niż „mało“.
Dowcipkując o Przeglądzie Polskim w Przeglądzie Polskim, Stańczyk zarzucił temu pismu, że ma chód nieregularny, jak młody królik. Tymczasem satyry takiej, jak listu p. Optymowicza, nie mógł pisać królik pisał ją zając. Zając, który się boi suchego liścia, przewracającego się pod jego skokami. Otóż do najniebezpieczniejszych natur w polityce, należy zajęcza. Niema głupstwa, niema podłości, niema zbrodni, którejby się człowiek niedopóścił ze strachu. A do jednej z tych trzech kategoryj zaliczyćby wypadało insynuację, jakoby żywszy cokolwiek ruch polityczny w Galicji, świadczący o budzącem się z uśpienia uczuciu narodowem, był dalszym ciągiem ruchu z r. 1863, objawem teorji „nieprzerwalności powstania“. Takie przemyślne kombinacje lepiej doprawdy zostawić policji, ona ma w tem więcej wprawy i fantazji. Jeżeli ludność polska w Galicji, korzystając po raz pierwszy po dwudziestu latach ze swobód konstytucyjnych, okazuje skłonność do demonstracyj patrjotycznych, które mniej są. dobre od rzeczywistej pracy na polu patrjotycznem, to jeszczeby to i młodego zająca przestraszać nie powinno, a tem mniej zmartwychwstającego Stańczyka. Między temi demonstracjami połowa jest zresztą aktów czystego pietyzmu, bo jużci, jeżeli np. na zaproszenie hr. Platera zjechano się w Itapperswyl, ta głównie dlatego, że niepodobna było przecież pozwolić, ażeby hr. Plater sam jeden z burmistrzem rapperswylskim inaugurował pomnik, o którym się tyle napisał. Taka już jest bieda z temi rzeczami, że choć ktoś o niestosownej porze i na niestosownem miejscu zrobi coś jeszcze mniej od miejsca i pory stosownego, potrzeba brać udział, ażeby nie powiedziano, że Polacy obojętnie pomijają uroczystości narodowe.
To samo da się powiedzieć o obchodzie Unii lubelskiej, której chciano dać zakrój, najmniej historji i obecnym stosunkom odpowiadający. Był między innemi n. p. projekt kolokwiów z Rusinami, w celu doprowadzenia  do skutku jakiejś zgody. Innemi słowy, p. R..... jako reprezentant  i pełnomocnik Polski miał zawierać traktat międzynarodowy, normujący nasze stosunki prawnopolityczne z ks. Pawlikowem i z p. Dziedzickim. Projekt był trochę zabawny, ale cóż robić, potrzebaby było pójść i posłuchać, gdyby to unicum dyplomatyczne przyszło było do skutku. Jeżeli mądrzy ludzie boją się każdego głośniejszego objawu, i zamiast brać sami inicjatywę, krzyczą na gwałt, że opozycja dąży do powstania, to znajdą się zawsze mniej mądrzy, którzy skwapliwie porwą się do przewodnictwa i poprowadzą rzeczy Bóg wie po jakiemu, i za którymi ogół nolens nolens pójść musi, bo każdy powiada sobie, że głupstwo staje się tem mniejszem, im więcej łudzi je popełnia.
Zresztą, póki autor „Teki Stańczyka“ z szelestu przewracających się suchych liści wróży dalszy ciąg 1863 r., jest on tylko śmiesznym, mimo przysługi, jaką tym sposobem wyrządza nieprzychylnym nam pismom centralistycznym. Ale odeprzeć należy głośno, i napiętnować właściwą nazwą oszczerstwa takie jak np. słowa p. Optymowicza: „Najwięcej wabimy naszych ludzi nadzieją, że się kasa narodowa znowu zapełnia“. Nie można zaprzeczyć, że są tacy ludzie, ale tacy ludzie nie robią powstania; oni przychodzą brać dyety z kasy narodowej, gdy już ci, co zrobili powstanie, polegną na polu bitwy albo zginą na rusztowaniu. Nie ci, co zrobili powstanie w r. 1863, umaczali palce w kasie narodowej, ale ci, co je zwichnęli, a byli to po wielkiej części ludzie bardzo konserwatywni i bardzo dobrze urodzeni.
Rzecz widoczna, że autorowi „Teki Stańczyka“ obłędy dwóch albo trzech zapalonych głów z pomiędzy wychodźtwa naszego pomięszały się z naszym spokojnym ruchem politycznym w kraju, i że w jakiejś chwili nerwowego rozdrażnienia cień okropny potrząsł jego „firanek karmazynem“... Ale nie czytajmy tych słów, zawierają one złe omen.
Jeżeli można dostrzedz coś niebezpiecznego, coś dla sprawy narododowej szkodliwego w dążeniach najskrajniejszego w Galicji stronnictwa, to jest to chyba jego kokietowanie z panslawizmem, które W jakiejkolwiek formie rozpoczęte, prowadziło dotychczas zawsze do odstępstwa sprawy narodowej, prowadziło tam, gdzie zaszedł p. Dziedzicki i p. Rapacki, i gdzie niebawem ku powszechnemu zdumieniu naszego naiwnego ogółu zajdzie wielu innych, na których nam więcej zależeć może, niż na pp. Dziedzickim i Rapackim. Mniemam, ze gdyby autor „Teki Stańczyka“ spożytkował swój dowcip, atrament i obszerne miejsce w Przeglądzie Polskim na walkę przeciw temu kierunkowi, położyłby tym sposobem większe zasługi, niż trwożliwem dzwonieniem na gwałt tam, gdzie się nie pali, i gaszeniem ognia tam, gdzieby się jeszcze w znacznej części nieznośnego chłodu pozbyć należało.
Na gruncie lwowskim cały obecny ruch polityczny wywołał dopiero jeden fakt donioślejszy, tj. pozbyliśmy się jednego posła, demokraty starego autoramentu, który nie pytał, czy na podwórzu ratuszowem byli wyborcy, czy nie wyborcy, ale abdykował z powodu, iż Najjaśniejszy lud, zgromadzony na przestrzeni 300 kwadratowych sążni, kazał mu zbawiać ojczyznę według metody dr. Smolki. Druga znowu frakcja Najjaśniejszego ludu, także nie mało potrzebująca miejsca na wygodne stanie i siedzenie, oświadczyła się pisemnie przeciw metodzie Smolki. Gotów się jeszcze ten ostatni obrazić, uważać to za pośrednie wotum nieufności i złożyć także mandat. Ciekawa rzecz, co się dalej stanie w takim razie? No — ja moje pierwsze, studja polityczne robiłem między wyborcami, którzy jednego pięknego poranku oświadczyli się prawie jednogłośnie za hr. Russockim i za — hr. Borkowskim; jestem tedy ostrzelany z katastrofami tego rodzaju, i na wypadek nowych wyborów nie zadziwię się ani trochę, gdy z urny wyborczej we Lwowie wyjdą nagle: Henryk Jasiński i p. Karol Groman. Et postea demitte seroum tuum, Domina in pace!'

(Gazeta Narodowa, Nr. 180. z d. 18. lipca r. 1869.)







  1. Ob. mowę dr. Giskry o kulturze niemieckiej na festynie strzeleckim w Wiedniu w r. 1868; Przyp. kron.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.