Kroniki lwowskie/7

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Kroniki lwowskie
Podtytuł umieszczane w Gazecie Narodowej w r. 1868 i 1869, jako przyczynek do historji Galicji
Pochodzenie Gazeta Narodowa Nr. 39. z d. 16. lutego r. 1868
Wydawca A. J. O. Rogosz
Data wyd. 1874
Druk A. J. O. Rogosz
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
7.
Reminiscencje z dawnych czasów. — Konfiskaty. — Złoba Narodówki. — Niebezpieczne podobieństwo. — Przestroga dla matek, by nie prowadziły dzieci na wizyty. — Towarzystwo naukowo-literackie. — Stowarzyszenie rzemieślników mieszczan lwowskich. — Oświata ludu. — Frakomania powiatowa.

Kto wzdycha za dawnemi, dobremi czasami, powinien czuć się szczęśliwym, jeżeli przyjazne losy pozwoliły mu w tym tygodniu przebywać we Lwowie. Mieliśmy mnóstwo reminiscencyj z dawniejszej i niedawnej przeszłości. Najprzód, niebo samo sprzysięgło się przeciw nowoczesnemu postępowi, i zasypało nas śniegiem, w skutek czego kolej żelazna przestała funkcjonować. W kawiarniach można było w skutek tego widzieć ludzi, którzy w braku świeżych dzienników wlepiali wzrok natężony w kolumny Tygodnika Lwowskiego i przypatrywali się rycinie, przedstawiającej patrona Rusi, który z więcej niż niebiańską flegmą przebija dzidą księcia piekieł.
Oprócz zacisza patrjarchalnego, które utworzył nam parę dni brak komunikacji, mieliśmy jeszcze podwójną konfiskatę Dziennika Lwowskiego, która nam przypomniała czasy mniej patrjarchalne, ale także niby już minione. Dziennik odzwierciedlił sobie w skutek tego swoje curriculum vitae, i skonstatował, że mu wcale do twarzy z tą nową, objektywną aureolą męczeńską. Jest zaprawdę coś szczytnego, wzniosłego w tej myśli, że p. Schmerling i p. Belcredi poszli drogą wszelkiej znikomości światowej, a p. dr. Henryk Jasiński i p. Karol Groman nietylko zostali, jeden p. Henrykiem Jasińskim, a drugi p. Karolem Gromanem, ale nawet powiększyli swój format i wkrótce wystąpią zapewne in folio. Piorun objektywny lub subjektywny może zabić tylko materję,… duch, idea, zawsze odnoszą zwycięztwo i widzą w końcu program swój ziszczony. Tak się też stało, gdy poległ Przegląd, gdy ustąpił z placu Dziennik Polski[1], każdym razem zabłysła dla Austrji i dla Europy nowa era, i pan Michał Poremba mógł powiedzieć sobie z zadowoleniem, że jego czcionki niemało przyczyniły się do zwycięztwa programu, reprezentowanego przez te dzienniki. Nadaremnie więc Słowo usiłuje zdradliwemi pochwałami osłabić znaczenie dziejowego posłannictwa, które wziął na siebie Dziennik Lwowski. Moskiewski ów organ podnosi radość, z jaką Dziennik Lwowski wita wieść o nowych reformach w Kongresówce, i powiada, że Dziennik jest organem Polaków, bez rjeszitelnoj, ili łuczcze, tolko szto wyrablajuszczoj sia jakojś nowoj programy politycznoj. Jest to wierutne kłamstwo, bo Dziennik Lwowski musi mieć jakiś stały, wyrobiony już program, skoro sam skonstatował, że znaczna część bronionych przez niego zasad już weszła w życie. Zresztą Słowo chwali tak zdradziecko Dziennik Lwowski tylko dla tego, by tem mocniej uwydatnić złobę Narodówki. Narodówka bowiem w opinii Słowa jest zbiorowym wyrazem na to wszystko, co w razie zwycięstwa „idei Sławiaństwa“ powinno się najprędzej i najbliżej zapoznać z łagodnością wszechsłowiańskiej procedury karnej, której najgłówniejszym wykonawcą był Murawiew. Jedna tylko, w razie tak smutnej ewentualności, pozostanie nam okoliczność łagodząca: — oto artykuł, w którym Gazeta powątpiewa o reformach w Kongresówce i wykazuje tendencję takich wiadomości, był wysze inspirowanyj. A. więc, gdyby br. Beust, ks. Karol Auersperg i hr. Gołuchowski nie rozżarzali w nas nienawiści ku Moskwie, gdyby nas z góry nie inspirowali, nie bylibyśmy wrogami wsiego Sławiaństwa, pojechalibyśmy nawet byli na kongres etnograficzny, i zamiast procesować się z p. Pawlewiczem, bylibyśmy mu służyli za vis-à-vis w kadrylu, tańczonym na cześć zjednoczenia się p. Palackiego z p. Katkowem. Należelibyśmy, według Słowa, do tej „lepszej“ części narodu polskiego, która pragnie pobratać się z Moskalami, i której Niemcy w tem przeszkadzają.
Dotychczas ta łuczszaja czast’ naszego narodu ma bardzo mało reprezentantów we Lwowie. Na reducie wtorkowej pewien jegomość, wcale niezajmujący się polityką, dla zamaskowania się scharakteryzował się tak, że był przypadkiem podobnym do jednego z świeckich ojców naroda, którzy przeszłego roku reprezentowali w Petersburgu i Moskwie Słowian podkarpackich. W tłumie złożonym widocznie z samych ludzi złobnych i z wysze inspirowanych, powstał za zjawieniem się jego szmer złowrogi, anti-etnograficzny, który już miał zamienić się w istotę czynu przekroczenia przeciw bezpieczeństwu honoru, §. nie wiem który, gdy w sam czas wystąpił jakiś człowiek mniej złobny, i wytłumaczył wzburzonemu tłumowi, że wydatne czoło, wraz z faworytami i innemi akcesorjami, niekoniecznie dowodzi uczestnictwa w kongresie etnograficznym, i że podobieństwo bywa często złudnem. Gdyby nie ta wątpliwość co do tożsamości osoby, jegomość ów byłby mógł być „przyciśniętym do muru“, i Słowo mogłoby było mieć o jeden dowód więcej, że p. Beust inspiruje nas złobą ku Moskwie.
Redutę tę ożywiła między innemi inwazja pokolenia Beduinów, którzy pod dowództwem swojego emira czy szejka pogwałcili jawnie prawa koranu, bo wypili dwadzieścia kilka butelek wina, i to — jak niektórzy twierdzą — chrzczonego wina. Zresztą Arabowie ci okazali się i pod innym względem zwolennikami postępowych wyobrażeń, postanowiwszy bowiem ofiarować bukiet najpiękniejszej damie, obecnej na reducie, rozstrzygnęli powszechnem głosowaniem, kto ma otrzymać ten bukiet. Maski były dowcipne, a komu brakło dowcipu, posługiwał się grubiaństwem; nieuniknionem zaś dalszem następstwem tej reduty, równie jak wszystkich poprzedzających, była i jest jeszcze dziś zawzięta walka znanego powszechnie „nadepniętego“ i niedowcipnie „zaczepiętego“ sprawozdawcy z nieboszczykiem Kopczyńskim, który musiał pewnie już kilka razy obrócić się w grobie tego roku.
Niemniej wesoło i żywo idą w tym roku zabawy w domach prywatnych. Kronikarz nie odpowiedziałby swemu powołaniu, gdyby od czasu do czasu nie opowiedział jakiego nowego wypadeczku, który wydarzył się w tym lub owym domu, albo gdyby przynajmniej nie odegrzał jakiej starej, zapomnianej już anegdotki. Otóż podaję dziś taką anegdotkę, którą mi opowiadano jako rzecz bardzo nową — choć nie wiem, czy nie wydarzyła się już gdzie przed kilkunastą laty.
Na zabawie u pewnego wyższego urzędnika znajdowała się między innemi pewna pani z dwiema córkami, z których jedna ma lat ośmnaście, a druga siedm. Matka ze starszą córką wyszła na chwilę z bawialnego pokoju do drugiego, a tymczasem inni goście rozpoczęli rozmowę z mniejszą, siedmioletnią córeczką. Pytano ją, jaki też podarunek dostała na wilię, itp. Dziecko to jest bardzo wielomowne, zaczęło więc rozpowiadać różne rzeczy, które widziało i słyszało w domu. Między innemi towarzystwo dowiedziało się, że starsza siostra otrzymała na wilię na kolędę od ojca pudełko z przyrządami do szycia w kształcie ładownicy oficerskiej. Prezent ten wydał się pannie zbyt małocennym. Na to miał jej rzec der Fritz (brat obydwu panienek): „Ty byś może chciała, żeby ci zamiast ładownicy dano zaraz całego oficera, bo nie potrzebowałabyś codziennie chodzić na spacer ulicą Karola Ludwika, aby się z nim widzieć“. A siostra jemu: — „Co tobie do tego, trutniu, ja się ciebie nie pytam, którędy ty chodzisz, gdy wracasz z kolegiów!“ — „Więc dopiero, prawiło dalej l'enfant terrible, wmięszał się między nich der Papa, i powiedział im: — „Ihr seid’s doch ein wahres Mistfich, uważajcie przynajmniej, żeby służąca nie słyszała, co tu mówicie, bo rozgada to w całem mieście“. — Byliby się goście dowiedzieli więcej może jeszcze podobnych tajemnic familijnych, gdyby matka ze starszą córką nie wróciła była do bawialnego pokoju i nie położyła końca temu opowiadaniu.
Oprócz ruchu karnawałowego, mamy także zwiększony nieco ruch stowarzyszeń, jeżeli można nazwać ruchem obracanie się wkoło na tem samem miejscu. Założyciele Towarzystwa naukowo-literackiego rozesłali na wszystkie strony odezwę, wzywającą do przystępowania, wraz z drukowanemi statutami. Dziennikarze tutejsi gotowi są w największej części przystąpić do Towarzystwa, jeżeli założyciele oświadczą wyraźnie, że paragraf 10. statutów, wymagający od członków rocznego zdawania sprawy ze swoich prac naukowych i literackich, nie wyklucza prac dziennikarskich, i że tłumaczenie, jakie zdaje się dawać temu paragrafowi wspominany przez nas na tem miejscu artykuł Dziennika Literackiego, jest mylne. W przeciwnym razie, dziennikarze musieliby się uważać za wykluczonych, bo nie mogą się zobowiązywać do prac innych, oprócz tych, które należą do ich zawodu, i które nie zostawiają im czasu do innych zajęć. W ogólności, cały ten paragraf 10. wydaje się niepraktycznym, bo praca umysłowa nie da się kontrolować, jak postęp ucznia gimnazjalnego w naukach i pilność w wypracowywaniu pensów. W tym względzie, równie jak w rzeczach, które wskazaliśmy poprzednio, zmiana statutów byłaby konieczną, jeżeli Towarzystwo ma się rozwinąć i przynieść jaką korzyść krajowi i swoim członkom.
Wszystkie stowarzyszenia, których urządzenie jest wadliwe i niezgodne z potrzebami stowarzyszonych i z wymaganiami czasu, muszą powoli upadać. Tak się też dzieje ze „Stowarzyszeniem wzajemnej pomocy rzemieślników mieszczan lwowskich“, które tego roku utraciło znaczną część swoich członków. Założono je podług zastarzałych dziś już wyobrażeń o jakiejś wyłączności i odrębności cechowej, i zamiast rzeczywistego stowarzyszenia wzajemnej pomocy, utworzono coś nakształt instytutu dobroczynności. Temi dniami odbyło się walne zgromadzenie, na którem przedłożony był projekt zmiany statutów w duchu postępowym, na kształt stowarzyszeń, utworzonych w Niemczech przez Schultze-Delitscha. Przyjęcie tej zmiany było w interesie stowarzyszonych, a mimo to — rzecz trudna do uwierzenia — projekt upadł. Gdzieindziej dziwić się będą, jakim sposobem zgromadzenie mogło powziąć uchwałę, sprzeczną z interesem ogółu i każdego pojedyńczego członka. U nas objawy takie nie należą do rzadkości. Znajdzie się niestety zawsze ktoś, komu się niepodoba najrozsądniejsza uwaga, najtrafniejszy pomysł. Ten ktoś nie szuka nigdy za argumentami na zbicie przeciwnego zdania, boby ich zresztą i nie znalazł, ale poprostu „zmawia się“ z drugimi, którzy najczęściej nie wiedzą nawet dokładnie o co chodzi, i nie starają się wcale aby to wiedzieć. Nic łatwiejszego, jak znaleźć u nas ludzi, którzy nie chcą myśleć, dowiadywać się, rozumieć — oczywista tedy rzecz, iż taki ktoś, choćby dźwigał kilkopiątrowy kołtun na głowie, łatwiej uzyska większość, niż ten, coby stawiał wniosek najrozumniejszy, ale wymagający zbadania i zrozumienia rzeczy. Tym sposobem zapadają u nas nieraz najdziwaczniejsze i najśmieszniejsze uchwały, a udają się one tem lepiej, jeżeli motorowie owego „zmówienia się“ potrafią przeciwstawić rozsądnemu wnioskowi jaką kwestję osobistą lub koteryjną. Już to pod względem koteryjności, my mieszczanie prześcignęliśmy dawno szlachtę, na którą tyle narzekano. Jak niegdyś szlachta na karmazynów i na szaraków, tak my dzielimy się na „mieszczan“ i na „inteligencję“. Dziękuję, jeżeli mieszczanin jest przeciwieństwem inteligencji, nie chcę nazywać się mieszczaninem, — bo przecież „inteligencja“ w dosłownem tłumaczeniu znaczy tyle, co rozum, a nikt sam sobie nie chce wystawiać patentu na głupotę, która jest przeciwieństwem rozumu. Otóż i w sprawie Stowarzyszenia rzemieślników mieszczan lwowskich ci, którzy się „zmówili“ przeciw zmianie statutów, poruszyli tę drażliwą dla wielu strunę. Wszak w razie rozszerzenia statutów, mogliby wejść do Stowarzyszenia przemysłowcy, którzy nie są „mieszczanami“ w jakiemś tam przedpotopowem znaczeniu tego słowa! Mniejsza o to, że słowo to ma dziś już inne znaczenie, że mieszczaninem jest każdy, kto mieszka w mieście i w jakikolwiek sposób należy do gminy. „Zmówili się“ tedy, zrobili wrzawę, i projekt, który mógł ocalić Stowarzyszenie od upadku i nadać mu nowy rozwój, upadł, a nikt nie jest w stanie powiedzieć, dlaczego powstawał przeciw projektowi? Prawdziwie, kto jeszcze nie przyszedł do przekonania jak się należy brać do „oświaty ludu“, ten może teraz przyzna, że lud, potrzebujący oświaty, mieszka nietylko po wsiach.

Nikt nie pamięta o oświacie klas średnich, podczas gdy wiele mówi się i pisze — choć nie wiele się robi, dla oświaty ludu wiejskiego. Niedawno wydawca i nakładca pewnego pisma literackiego rozesłali odezwę do wszystkich — Wydziałów i Rad powiatowych, wzywając je, by prenumeratą na to pismo, zechciały przyczynić się do — oświaty ludu. Nie wiem, czy Rady powiatowe uznały za stosowne pójść za tem wezwaniem.


Ad vocem Rad powiatowych, muszę na zakończenie dzisiejszej kroniki przytoczyć ciekawy dokument, którego oryginał znajduje się w mojej tece. W pewnym powiecie, którego nazwiska nie chcę wymieniać, członkowie Rady powiatowej otrzymali następujące, indentyczne noty prezydjalne:

„Wzywam szanownego Pana, ażebyś dn… miesiąca…… 1867 raczył przybyć do X. na pierwsze posiedzenie Rady powiatowej, i ażebyś przy tej sposobności był ubranym w czarny frak, takież spodnie, kamizelkę i krawatkę.

N. N.
zastępca marszałka.“

Za autentyczność tego dokumentu mogę zaręczyć. Nazwisko autora niechaj pozostanie tajemnicą, chyba, że sam zażąda jej wyjawienia. Ciekawa rzecz, czy zaproszenie takiej samej treści wystosowane było także do włościan, którzy są członkami Rady powiatowej w X., i czy się zastosowali w zupełności do prezydialnego okólnika?

(Gazeta Narodowa Nr. 39. z d. 16. lutego r. 1868.)







  1. Dziennik Lwowski, „Organ demokratyczny“ zawieszony przez jakiś czas wyrokiem władzy, pojawiał się pod tytułem Dziennika Polskiego, ale później wrócił do dawniejszego tytułu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.