Kroniki lwowskie/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Kroniki lwowskie
Podtytuł umieszczane w Gazecie Narodowej w r. 1868 i 1869, jako przyczynek do historji Galicji
Pochodzenie Gazeta Narodowa Nr. 54. z d. 7. marca r. 1869
Wydawca A. J. O. Rogosz
Data wyd. 1874
Druk A. J. O. Rogosz
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
60.
P. Bismark zaczyna nam robić trudności. — Jenerał Bum-Bum i jego plany strategiczne. — Milczeć, to złoto; mówić to srebro; a pisać — to papier: dewiza naszej delegacji w Wiedniu. — Kto się obawia jawności? — Sprostowanie. — O nosach nadto ciekawych. — Zgromadzenie ludowe.

O Bismarku jeszcze nie słychać nic nowego. Nie odstąpił on od swego szlachetnego zamiaru odbudowania idei federalistyeznej, rozbitej w gruzy w skutek zapatrywania się Gazety Narodowej na stanowisko lir. Gołuchowskiego — nie, nie odstąpił, ale stawia, jak mówią, niektóre nowe warunki, nader uciążliwe. I tak, najprzód, ponieważ Moltke postarzał się, Palkenstein zaś już w odstawce, i Związek północno niemiecki znajduje się w tej chwili ogołoconym z geniuszów strategicznych, więc hr. Bismark żąda nie mniej i nie więcej, jak tylko ażebyśmy mu odstąpili autora artykułów o „obronie Galicji“ na szefa jeneralnego sztabu armii pruskiej! Każdy pojmie, że byłaby to z naszej strony zbyt wielka ofiara. Możemy się obejść bez dóbr koronnych, bez propinacji, i bez wynagrodzenia za nią, możemy w najdorszym razie ofiarować 5 złr. w. a. na składkę dla Schillervereinu — ale wymagać od nas, byśmy się pozbyli jednego męża, który wie, zkąd przyjdą Moskale i na którym punkcie należy im wygarbować skórę, to za wiele! Sam naczelny wódz armii wielkiego księstwa Gerolstein nie manewrował tak znakomicie i z taką łatwością, jak nasz jenerał Bum-Bum, narodowy i demokratyczny. Tamten mawiał zawsze tylko o trzech korpusach, które miały posuwać się w prawo i w lewo, spotkać nieprzyjaciela, pobić go, lub — według okoliczności, dać się pobić przez niego. Nasz zaś, rzuca po pięćdziesiąt korpusów naraz w Lubelskie, na Polesie, w Sandomierskie na Wołyń i na Podole, posuwa je naprzód, na prawo i na lewo bez względu na to, czy istnieją, jakie drogi, mosty i przewozy w tych rozmaitych kierunkach, stawia prócz tego jednę rezerwę po tej stronie Karpat, drugą, po tamtej, fortyflkuje Halicz i ztamtąd bez najmiejszęj przeszkody rusza wprost do Kijowa. Rzecz naturalna, że p. Bismark pogląda pożądliwem okiem na ten nieoceniony egzemplarz galicyjskiego Hannibala — ale nic z tego nie będzie! Natomiast moglibyśmy mu odstąpić niejeden inny skarb, któryby mu prawdziwą przyjemność sprawił. Jaki to np. nieoceniony Krautjunker byłby z pewnego Galicjanina, t. j. z tego, co to nie może odkryć różnicy między swoimi parobkami a urzędnikami Towarzystwa kredytowego! Hr. Bismark lubi niezmiernie milczący parlament. Moglibyśmy mu odstąpić nie powiem kogo, ale powiem, że na mocy uchwały większości koła delegacji polskiej w Wiedniu, delegaci nasi nietylko z wszelką solidarnością obowiązani są milczeć na posiedzeniach Rady państwa, ale nakazano im milczeć nawet o tem, co się mówi i robi w kole. Mianowicie zaś niewolno żadnemu członkowi koła korespondować do dzienników krajowych. Hr. Bismark przepada za ludźmi, którzy nie korespondują do dzienników i nie nadużywają umiejętności pisania, tak niebezpiecznej ze względu auf den beschränkten Unterthanenverstand. Widzimy tedy, że moglibyśmy się pogodzić z Bismarkiem i poczynić sobie wzajemne ustępstwa, dla stron korzystne.
Owa uchwała większości koła polskiego, zabraniająca delegatom pisywać korespondencje, jest jednym z najgenialniejszych pomysłów politycznych od czasu wynalezienia szupasów, cwangpasów i procesów prasowych i innych tym podobnych wydoskonaleń społeczeństwa ludzkiego. Delegat, który przy głosowaniu pozostaje w mniejszości, nietylko musi w Radzie państwa milczeniem swojem pochwalić to, co większość postanowiła, ale nawet wobec swoich wyborców musi jeszcze chcąc niechcąc przyjmować na siebie odpowiedzialność in solidum za wszystko, co ta większość robi — bo nie wolno mu ani przed zapadnięciem uchwały w kole, ani po uchwale wyjawić publicznie, że z takich a takich powodów był innego zdania, niż większość, i że dopiero po żywej dyskusji uległ uchwale większości. W istocie, patrjotyzm każdego delegata i jego poczucie obowiązku i potrzeby solidarności, wystawione są w skutek takiego teroryzmu na niemałą próbę!
Do niedawna Czas umieszczał korespondencje, pisane przez członków delegacji naszej w Wiedniu, a zawierajęc bardzo długie i bardzo szerokie, choć nie zawsze bardzo głębokie wywody, których celem było popierać i uzasadniać postępowanie większości koła polskiego. To nie raziło nikogo. Ale gdy w Gazecie Narodowej odezwał się z Wiednia jeden i drugi głos z przeciwnem zdaniem, powzięto ową uchwałę nakazującą milczenie — Uchwałę, która w opinji publicznej więcej zaszkodzić niż pomódz może postanowieniom i krokom większości. Opinia publiczna, o ile jej nie wyrażają Malisz i jemu podobni — a nie wyrażają jej z pewnością — nie jest pozbawioną zdrowego rozsądku i przypuszcza, że ktoś może mieć takie zdanie w polityce, a ktoś drugi inne, i że pomimo tej różnicy w zdaniach, pomimo nawet wynikających ztąd starć, nieraz gwałtownych, obydwaj mają jak najlepsze zamiary i obydwaj szczerze chcą służyć sprawie publicznej. Ale kto lęka się światła dziennego, kto unika jawnej dyskusji i zmusza oponentów do milczenia, ten samochcąc podaje się w podejrzenie, że dla jakichś nieczystych celów obrawszy inną drogę, chce zagłuszyć opozycję, nie mogąc jej pobić w dyskusji. Niejeden człowiek, zapoznany przez współczesnych i przez potomność, najniesłuszniej w świecie postradał dobrą sławę dlatego tylko, że czynności swoje osłaniał mgłą tajemniczości. W pewnych, wyjątkowych wypadkach, dyskrecja jest bezwątpienia potrzebną, ale wypadki takie w walce perlamentarnej, jawnej, wydarzają się bardzo rzadko. Zostawmy fabrykowanie tajemnic stanu gabinetom i Wydziałom narodowo-demokratycznym, resursowym i. t. p.!
Oto jest, jako przykład i wzór godny naśladowania, przyjaciel mój Żegota Korab. Ten — nie obawia się dyskusji ani jawności. Zdarzyło się niedawno temu, że podałem w „Kronice lwowskiej“ wiadomość o akcie, nader chlubnie świadczącym o niewygasłyoh dotąd, nawet pod demokratyczną siermięgą, uczuciach czci i uszanowania dla zasług, po długiej linii przodków odziedziczonych, o akcie, który demokracje narodową lwowską w osobie jednego z najświetniejszych jej reprezentantów przedstawia z nowej i nader pięknej strony, jakkolwiek przedstawia go tylko na kolanach przed kanapą, i z kieliszkiem wina w dłoni. Dla braku dokładnych informacyj, i dla zbytniego pospieszenia się z opowiadaniem tak ciekawego i budującego faktu, dopuściłem się kilku niedokładności. I tak pokazuje się n. p. teraz, że Ż. K., demokrata i literat, nie ukląkł wcale przed kanapą, a to z tej nader ważnej i na cały ten fakt niepospolite światło rzucającej przyczyny, iż księżna nie siedziała na kanapie, lecz na fotelu. Niemniej też wynika z późniejszych doniesień aż nadto ugruntowana wątpliwość co do naczynia z winem, które Ż. K. przy tej sposobności miał w dłoni: jedni twierdzą bowiem, że był to kieliszek, a drudzy, że lampka. Za te wszystkie i za niektóre inne niedokładności Żegota Korab pociąga mię teraz przed trybunał opinii publicznej, i strofuje mię w 2ns 55 f<t, jej tylko właściwą lekkością dowcipu i głębokością wywodów, która znakomitemu temu organowi pomologicznemu zyskała tak powszechne uznanie w kołach sadzących, pielęgnujących i sprzedających pietruszkę, tudzież selery i kalafiory. Najbardziej zaś pognębia mię insynuacja..... nie, inicjatywa..... a może zresztą i insynuacja (muszę się zapytać uczonych protektorów Irydy, czy w tym wypadku mówi się insynuacja czy inicjatywa?) jakobym ja, w cudzoziemskich praktykach wychowany, nie wiedział, iż od niepamiętnych czasów było obyczajem demokracji narodowej klękać na widok książęcej mitry. Iris krzywdzi mię niesłusznie, bo powyższy zwyczaj demokratyczny, jest mi doskonale znany. Znany mi jest nawet organ demokratyczny którego najczerwieńsza czerwoność blednie wobec karmazynowego blasku pewnego książęcego płaszcza, i jest poprostu pożyczaną od księcia czerwonością. Dawniej, organ ten klękał tylko przed księciem, ale odkąd książę założył swój własny organ, demokracja narodowa klęka nawet przed książęcymi pachołkami. Mimo wszelkich klęsk naszych, nie jesteśmy ani o włos mniej demokratycznymi, jak za czasów złotej, szlacheckiej wolności, i nie zapomnieliśmy tradycji, iż za „czapką“ idzie „papka“.....
Pewien mąż stanu, nietylko pozbawiony węchu politycznego, ale nawet w najdosłowniejszem znaczeniu tego wyrazu, pozbawiony nosa, spowodował niedawno uchwałę, która zmierza do tego, by dzienniki nie wścibiały swego nosa w niektóre sprawy parlamentarne. Uczynił on to z zawiści, jak ów lis, który chciał anglezować wszystkie lisy, bo sam był bez ogona. Nieszlachetna to pobudka, ale zawsze pobudka. Organ zaś demokratyczny bez żadnego a żadnego powodu chciałby zabronić innym dziennikom — podawania pogłosek, krążących po mieście. Jużci, jeżeli jednemu wolno zaalarmować Europę, Azję i Afrykę piorunującą wieścią, iż w Paryżu schwytano jenerała „Winka“, to drugiemu nie powinno być zabronionem donieść, iż, „jak powiadają“ autorem nieznanej jeszcze komedji jest p. X. — Napisanie komedji nie rzuca jeszcze tak wielkiej plamy na charakter uczciwego człowieka, by zbytek, ostrożności był w takich razach potrzebnym. Gdyby zresztą utalentowanego pisarza posądzono publicznie o napisanie jakiej znanej już i uznanej lichoty, byłoby to czynem bardzo nielojalnym — ale póki możliwem jest przypuszczenie, że w mowie będąca komedja jest arcydziełem, posądzenie takie nie krzywdzi nikogo.
Ale wszystko to są fraszki, któremi niepotrzebnie nużę cierpliwość szanownego czytelnika. Nawet stokroć ważniejsze rzeczy byłyby w tej chwili fraszkami, jest to bowiem chwila, stanowiąca epokę w historji miasta i kraju. Dziś, w niedzielę, o godzinie 3. po południu, lud lwowski zgromadza się w browarze p. Domsa na pierwsze od stworzenia świata, galicyjskie zgromadzenie ludowe. Będziemy radzić i uchwalimy, że podatki dotychczasowe, tak bezpośrednie, jako też pośrednie, są dla nas bardzo uciążliwe i nieznośne, i że wolelibyśmy, gdyby one na przyszłość były mniejsze. Niema między ludem lwowskim nikogo, ktoby się na to nie zgodził; ale czy taka sama zgoda okaże się co do formy, w której wyrażoną ma być ta wielka prawda, i co do sposobu, w jaki mają być urzeczywistnione odnośne nasze życzenia — to inne pytanie. Na każdy sposób dyskusja publiczna jest pożądaną, i zgromadzenie się w tym celu ożywi udział ogółu w sprawach, ogół ten obchodzących. Z obawy, aby kto zaczytawszy się, nie opuścił zgromadzenia ludowego — kończę czemprędzej dzisiejszą kronikę, i za przykładem organu demokratycznego wzywam cię najusilniej, o ludzie lwowski! porzuć na chwilę kawiarnie i piwiarnie miejskie, i idź się zgromadzić w browarze p. Domsa!

(Gazeta Narodowa, Nr. 54. z d. 7. marca r. 1869.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.