Kroniki lwowskie/44

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Kroniki lwowskie
Podtytuł umieszczane w Gazecie Narodowej w r. 1868 i 1869, jako przyczynek do historji Galicji
Pochodzenie Gazeta Narodowa Nr. 258. z d. 8. listopada r. 1868
Wydawca A. J. O. Rogosz
Data wyd. 1874
Druk A. J. O. Rogosz
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
44.
Szczególna apatja Podwawelczyków wobec najświeższej krzywdy, wyrządzonej im na korzyść Lwowa. — „Czas“ walczy zwycięzko sam z sobą. — Tryumf „Słowa“. — Sprawa wywozu śmiecia w Radzie miejskiej. — Zapiski artystyczne i literackie.

Jesteśmy, jako Galicjanie, narodem tak mocno zaufanym, że nawet pora kwaśno-ogórkowa zaczęła się u nas tego roku dopiero w październiku, i teraz, to jest w listopadzie, doszła do swojego punktu kulminacyjnego. Jakaś ogólna stagnacja zapanowała na wszystkich punktach, nic się nie robi, nic się nie dzieje — nawet nikt się nie kłóci. Już nawet i mężowie podwawelscy stali się nieczułymi na wyrządzone im krzywdy: Oto zabrano im p. Possingera, a nie upominają się wcale o niego i nie zazdroszczą Lwowianom tego nabytku. Straszna to apatja i kiedy już pod Wawelem żaden głos nie daje się słyszeć w obronie praw starożytnego grodu królewskiego, to my przynajmniej powinniśmy dać w tej mierze dowód bezinteresowności i zawołać do braci Krakowian: „Zbudźcie się i opamiętajcie! Zabrano wam c. k. komisję namiestniczą, c. k. dyrekcję skarbową, a teraz pozbawiono was nawet c. k. hofrata, któregoście tak kochali i szanowali. Mieliście kiedyś Weiglów, Mieroszewskich, Zieleniewskich — gdzież są dzisiaj ci mężowie? czemu nie upominają się o zwrot e. k. hofrata, zabranego z pośród waszego kochającego grona i przeniesionego między Polaków, ateistów i demokratów Lwowskich?....“ Może ta gorąca odezwa poruszy uśpionych, może się ockną i wypowiedzą nam wojnę, a może nawet zwyciężą.... Ha, smutna to ewentualność, ale wolimy już zostać bez p. hofrata, niż krzywdzić bez miary i końca naszych braci Krakowian. My nie jesteśmy bez serca, póki Kraków gniewał się i zżymał, sprzeciwialiśmy się jemu, ale teraz ta cicha i niema boleść rozbraja nas zupełnie i budzi w nas szlachetniejsze uczucia. Gdybyśmy mogli, odesłalibyśmy Krakowianom to, cośmy im wzięli w ostatnich czasach, franco, i za recepisem pocztowym. O, gdybyśmy mogli!....
Wracając do wzmianki o apatji i o spóźnionej porze kwaśnoogórkowej, wypada wspomnieć o nieudałej próbie wznowienia polemiki dziennikarskiej 185 o federalizm, autonomię i t. p. Tak się to jakoś nie klei, że Czas widział się wczoraj spowodowanym, faute de combattants, stoczyć walkę sam z sobą, w tym przedmiocie. Powiedział sobie najprzód, że jest dziennikiem federalistycznym, że od dwudziestu lat stoi wiernie i wytrwale przy tym sztandarze, a następnie za pomocą bardzo logicznego i trafnego wywodu przekonał sam siebie, iż federacja na dziś jest niemożliwą w Austrji. Zwyciężka ta polemika odbywała się z zachowaniem wszelkich możliwych względów na przyzwoitość i godność własną: Czas, rachujący się ze stosunkami rzeczywistemi, nie powiedział najmniejszej niegrzeczności Czasowi, marzącemu o federacji, pobił go wprawdzie z kretesem, ale bez przymć wek osobistych, bez „kijów“, słowem bez wszelkich nieumiarkowanych wycieczek, ze swojej strony, Czas federalista, nie wspomniał nawet Czasowi utylitaryście o sprawie kupna dóbr krajowych, o ministrze rodaku, o rozporządzeniu ministerjalnem z d. 16. z. m. — tak, że ostatecznie zwycięzca i zwyciężony wyszli z honorem z tej sprawy. Cała nasza publicystyka powinnaby brać ztąd przykład, że można prowadzić dyskusję, nie wywlekając na jaw brudów domowych.
Przegląd spraw dziennikarskich wypada mi zakończyć wzmianką o radości, jakiej doznaje obecnie Słowo, nietylko z powodu, że die polnische Regierung hat aufgehort, ale z innej, ważniejszej nierównie przyczyny. Dzięki objęciu stolicy biskupiej w Chełmie przez ks. Kuziemskiego, pierepiska między konsystorzami w Chełmie, Przemyślu i Lwowie, odbywa się bez opłaty pocztowej, co w oczach Słowa, jest pierwszym krokiem do zlania się Rusi unickiej w jedno ciało. Nie przeszkadza to zresztą bynajmniej wykazywać w fejletonie Słowa niezmiernej wyższości prawosławia nad katolicyzmem, tak jak ks. Kuziemskiemu jego małoruski akcent nie utrudnia wcale dobrych stosunków z Wielkorusami. W ogóle, kto się chce nauczyć strzydz i golić za jednym zamachem, powinien pilnie przypatrywać się tutejszym i chełmskim moskalofilom. Umieją oni przy największej lojalności przedlitawskiej być przyjaciółmi federalistów czeskich, deklamować o idei wielkoruskiej i o całości monarchi i astrjackiej, jak gdyby to jedno z drugiego wypływało, szczepić prawosławie i udawać gorliwych unitów, jak gdyby to była rzecz najnaturalniejsza i najłatwiejsza pod słońcem, cieszyć się łaskawą względnością cara dla ks. biskupa chełmskiego i blagoskłonnem przyjęciem, jakiego doznali kryłoszanie przemyślscy i lwowscy ze strony p. Possingera. Blagoskłonność ta według Słowa, objawi się wkrótce zupełną pabiedą narodu russkiego nad kierunkiem, inaugurowanym przez hr. Gołnchowskiego. Pan hofrat przy pomocy ministerstwa skasuje najprzód Radę szkolną, zasystuje ustawę o języku wywykładowym i t. d. wszystko to oczywiście według fantazji Słowa, mocno rozgorączkowanej z powodu ustąpienia hr. Gołuchowskiego.
W łonie rady miejskiej odniosła we czwartek polityka utylitarna wielkie zwycięztwo nad polityką zasad, a to w kwestji — wywożenia śmiecia. Przed trzema laty, p. Jan Szuman bronił zwycięzko zasady utrzymania licytacji, teraz zaś drugi p. Szuman spowodował odstąpienie od tej zasady. Obszerne sprawozdanie z czynności Rady miejskiej, umieszczone w Gazecie, wyjaśni czytelnikom przebieg i szczegóły tej sprawy, ale nie wyjaśni bynajmniej powodów, dla których odstąpiono od licytacji, i postanowiono zrobić układ z p. Borkowskim, nie przypuszczając nikogo więcej do konkurencji. Była mowa o korzyściach, jakie ztąd wypłyną, dla miasta, ale korzyści te przedstawiano w mglistych nieco zarysach, zamiast w kształcie namacalnych cyfer. Gdyby to ojcowie miasta sprawy własnej swojej kieszeni traktowali w sposób tak pobieżny, nie mielibyśmy nic przeciw temu, ale miasto ma prawo wymagać, by się rachowano nieco ściślej w sprawach, gdzie chodzi o pieniądze gminy. Nigdzie w świecie kwestje pieniężne nie bywają załatwiane w sposób tak lekkomyślny, jak u nas. Wiecznie słyszymy skargi, że miasto niema funduszów potrzebnych na utrzymanie porządku, na upiększenia i t. p., a gdy dochody i wydatki mają być wzięte pod kontrolę, odbywa się to jakoś tak, że kilkanaście, albo kilkadziesiąt tysięcy złr. różnicy nie wchodzi bynajmniej w rachubę.
Niektórzy przypisują to wysokiemu estetycznemu zmysłowi pp. radnych. Kwestje pieniężne już same przez się nie mają nic ponętnego dla ludzi, zajmujących się wznioślejszemi i piękniejszemi rzeczami, cóż dopiero, jeżeli kwestje te są w związku z wywożeniem śmiecia i innych nieczystości! W mieście, gdzie sztuki piękne kwitną tak, jak u nas, gdzie np. teatr stoi tak wysoko, gdzie malarstwo doznaje tak troskliwej opieki, trudno wymagać od Radnych, ażeby poświęcali swój czas rozbiorowi tak smrodliwego przedmiotu, jak wywóz śmiecia. Delikatne nerwy członka albo dyrektora Towarzystwa sztuk pięknych nie znoszą tego bynajmniej, i byłoby barbarzyństwem wymagać n. p. od p. Wajdy, albo.od p. Szumana, ażeby wyrywał się ze słodkiego objęcia Muz dla dokładnego obliczenia ilości stóp kubicznych śmiecia i odpadów kanałowych, które mają być wywiezione, i guldenów, które za to mają być wypłacone — zwłaszcza, że guldeny nie na to są w kasie miejskiej, ażeby tam pleśniały, ale na to, by ludzie z nich żyli. Jeden więc tedy tylko zostaje sposób pogodzenia interesów miasta z interesami pp. radnych: oto potrzeba je rozłączyć, potrzeba dać miastu radnych z mniej estetycznem wykształceniem i mniej słabemi nerwami, a dzisiejszym członkom reprezentacji gminnej zostawić czas wolny do zajmowania się więcej idealnemi przedmiotami, których nie potrzeba obliczać na stopy kubiczne i na guldeny, pochodzące z majątku gminy miejskiej.

Do rzędu tych rzeczy, usuwających się z pod formułek matematycznych, należy między innemi nasze Towarzystwo przyjaciół sztuk pięknych. Rezultaty jego działań nie dają się wcale obliczyć ani zmierzyć, nawet nie podpadają wcale pod zmysły ludzkie, bo nie widać ich nigdzie Spodziewaliśmy się napływu artystów i obrazów do Lwowa, rozbudzonego zamiłowania w utworach sztuki, dotychczas czekamy daremnie na początek tej nowej artystycznej ery. A jednak nie można powiedzieć, by sztuka malarska w Polsce nie była na drodze pomyślnego rozwoju, tylko rozwój ten odbywa się po za sferą działalności naszych stowarzyszeń. Dawniej było prawidłem, ogólnie przyjętem, że malarz polski nie może mierzyć się z francuzkim, niemieckim, włoskim. Malarze, poduczywszy się cokolwiek za granicą, Wracali do kraju i niedbali już wcale o postęp w swej sztuce, bo tu kontentowano się ich umiejętnością i nie wymagano od nich wielkich rzeczy. Dopiero, gdy Matejko, Grottger, Rodakowski, złożyli świetne dowody, że Polak może stanąć na równi z mistrzami obcymi, skończyła się ta epoka wygodnej mierności; już dziś nie wystarcza malować dobrze „jak na Lwów“, potrzeba współzawodniczyć z całym światem. Do takiego współzawodniczenia utwory lwowskie, które widzieliśmy na tegorocznej naszej Wystawie, nieszczególnie się jakoś kwalifikowały. Miło nam powiedzieć, że poza wystawą można oglądać rzeczy, nietylko przynoszące zaszczyt artystom naszym, ale mogące śmiało iść w porównanie z najcelniejszemi utworami sztuki zagranicznej. Między innemi należy tu wykończony właśnie portret lir. Grołueliowskiego, pędzla p. Leopolskiego, któremu znawcy jednogłośnie przyznają zalety, godne prac pierwszorzędnych mistrzów. P. Leopolski wyszle zapewne ten portret na jaką wystawę zagraniczną, gdzie praca jego znajdzie należne jej wysokie uznanie, poczem dopiero uwierzą u nas, że portret malowany jest po mistrzowsku — bo bez takiego approbatur niemieckiego albo franeuzkiego nie możemy się jeszcze odważyć na przypisanie wysokiego stopnia doskonałości żadnemu malarzowi, który mieszka i maluje nie w Paryżu, w Monachium, w Rzymie, ale w Polsce. Tymczasem, jak już nadmieniłem, szczupła liczba prawdziwych znawców sztuki przyznaje obrazowi p. Leopolskiego nadzwyczajne zalety. Nie małe to zadanie, sprawić wrażenie obrazem, w którym akcesorja tak są niewdzięczne i tak mało pomagają artyście. Czarny frak i biórko — to nie są przedmioty, nęcące oko, musi tedy głowa być malowaną nader świetnie i znakomicie, jeżeli obraz ściąga tak wielką uwagę na siebie! To, co tak uderza każdego w tym portrecie, da się streścić w kilku słowach: jest to największa prawda realna, przy idealnej, jeżeli tak rzec można, harmonii tonów i świateł. Niema efektów wyszukanych, sztucznych, staranność W wykończeniu szczegółów nie czyni ujmy całości: jednem słowem jest to utwór, który w każdej galerji obrazów musiałby zająć zaszczytne miejsce.  
(Gazeta Narodowa, Nr. 258. z d. 8. listopada r. 1868.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.