Przejdź do zawartości

Kroniki lwowskie/31

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Kroniki lwowskie
Podtytuł umieszczane w Gazecie Narodowej w r. 1868 i 1869, jako przyczynek do historji Galicji
Pochodzenie Gazeta Narodowa Nr. 183. z d. 9. sierpnia r. 1868
Wydawca A. J. O. Rogosz
Data wyd. 1874
Druk A. J. O. Rogosz
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
31.
Uroczystość w Zurychu. — Patrjotyzm za upoważnieniem władzy. — List pasterski Czasu. — Jako cesarz Józef zaprowadził propinację a p. (F.) skasował ją bez wynagrodzenia. — Bajeczne dzieje początków XIX. wieku. — „Nieokrzesana“ kartoflanka i „ukształcony“ likier. — Niepokój wyborców hr. Leszka Borkowskiego. — Teatr lwowski na Bukowinie. — Świętojańskie robaczki. — Zamach rumuński na scenę polską.

Przez dwa dni jeszcze można zapisywać się do udziału w wycieczce do Zurychu i Rapperswyl na uroczystość odsłonięcia pomnika, wystawionego staraniem Wł. hr. Platera. Odbędzie się ona dnia 16. b. m. Pociąg odjedzie ze Lwowa we Wtorek. Z dzienników węgierskich dowiadujemy się, że Perczel, Klapka, Podmaniczky i inni znakomici Węgrzy przyrzekli osobisty swój udział hr. Platerowi. Tembardziej należy życzyć sobie, by z naszej strony obchód ten nie był pominięty z obojętnością. Mniejsza o to, że właściwy powód zjazdu, odsłonięcie pomnika polskiego na obcej ziemi, i to pomnika wzniesionego na pamiątkę początku naszych nieszczęść, nie wydaje się pomysłem zbyt szczęśliwym. Zjazd mógłby się odbyć także bez żadnego pretekstu: czyliż potrzeba pomówienia o naszej sprawie nie jest dostatecznym powodem? Dlatego też dziwimy się, że Czas, Dziennik Pozn. i Gazeta Toruńska nietylko zachowują się obojętnie wobec tej sprawy, ale nawet kładą główny nacisk na niewłaściwość pierwotnego pomysłu, i wprost oświadczają się przeciw zjazdowi. Mamy nadzieję, że mimo tego odpowiednia liczba osób z Galicji, W. księztwa Poznańskiego i Prus przybędzie na dzień 16. bm. do Zurychu. Od udziału wstrzymają się tylko ci, którym stosunki nie pozwalają przedsiębrać dalekiej i kosztownej podróży, potem ci, którzy biorą udział w sprawach publicznych jedynie w najbliższem porozumieniu z bezpośrednio nad nimi przełożoną polityczną władzą. Takich mamy teraz w Galicji bardzo wielu. Wyrobił się pewien rodzaj patrjotyzmu, bardzo wygodny i pożyteczny nawet: patrjotyzm, rozpoczynający swoje wylania od toastów na osoby wysoko i jak najwyżej położone, powołujący się zawsze na szczęśliwe stosunki, które nam w tem błogosławionem królestwie Galicji i Lodomerji pozwalają „nazywać się Polakami“, słowem, patrjotyzm grzejący się przy słońcu swobody przedlitawskiej tylko pod ochroną arcylojalnego parasola. Mam znajomych między takimi patrjotami, i mogę zaręczyć, że żaden z nich nie pojedzie do Zurychu.
Już to u nas zawsze trudno o jednomyślność: co wychodzi ze Lwowa, nie może znaleźć uznania w Krakowie i t. d. Nieszczęście chciało, że odezwa hr. Platera najpierwej podniesioną została we Lwowie, dlatego to może Czas widział się spowodowanym wydać list pasterski dla djecezji krakowskiej, odradzający od udziału w uroczystości szwajcarsko-polskiej. Może szanowny organ krakowski bał się, by która z wiernych jego owieczek przez zetknięcie się delegatami narodowo demokratycznymi nie dała się uwieść na bezdroża, prowadzące do tego rozkładu chrześciańskiego ustroju społecznego, o którym tak pięknie pisał nieodżałowany Benjaminek! Ad vocem Benjaminka, podział on się gdzieś bez śladu, burze polityczne, któreśmy przetrwali w ostatnich miesiącach, musiały go porwać ze Lwowa — nie ma już komu pisać o rumfordzkiej zupie! Co się tyczy możliwych obaw Czasu, byłyby one z gruntu płonnemi: delegaci narodowodemokratyczni szanują ustrój społeczny świata chrześciańskiego, wyparli się „Organu demokratycznego“, który właśnie zniósł bez wszelkiej indemnizacji jus primae noctis i propinację. Według dokładnych informacyj historycznych, jakie posiada „Organ demokratyczny“ jus primae noctis było to coś jota w jotę podobnego do propinacji, i wykonywała je szlachta jeszcze w 19tym wieku! Spodziewam się, że nikt nie zażąda dowodów od autora artykułu — należy bowiem szanować tajemnice życia rodzinnego. Propinację zaś, pisze „literata“ p. (F), wymyślił właściwie cesarz Józef, i nadał ją szlachcie za prowadzenie juryzdykcji nad włościanami. Oczywista rzecz tedy, że szlachta posiada w złej wierze przywilej szynkowania wódką, i że potrzeba go jej odebrać bez wynagrodzenia. Tyle tylko względów ten strupieszały, niepotrzebny żywioł szlachecki znajduje u p. (F.), że właściciele posiadłości tabularnych nie będą zmuszeni zwrócić poszkodowanym wszystkie zyski, jakie podczas tyloletniego nieprawnego używania wyciągnęli z propinacji, wraz z procentami i innemi wynagrodzeniami. Niewczesnem jest to pobłażanie ze strony p. (F.) — wszak tym sposobem możnaby od razu utworzyć kapitał zakładowy dla banku włościańskiego, pokryć koszta podróży do Zurychu dla wszystkich mężów, „stojących na straży godności i ducha narodowego“, i utworzyć szkółkę niedzielną, w której nie jeden „literata“ mógłby dowiedzieć się ciekawszych jeszcze szczegółów historycznych, niż te, których nam udzielił p. (F.).
Ale p. (F.) posiada nietylko wiadomości historyczne, sięgające do czasów cesarza Józefa i do tych mglistych początków wieku XIX., w których według podań kronikarskich, ludzie rozmawiali na migi, nie znali użytku żelaza i tolerowali barbarzyńskie jus primae noctis, po dukacie od głowy, natura opatrzyła go także bystrym wzrokiem, przenikającym przyszłość. Przewiduje on, że w przeciągu 40 lat, ludek nasz zrobi tak ogromne postępy w cywilizacji, że zamiast prostej kartoflanki, żytniówki, piwa i miodu, będzie spijał likiery i wina, wyjęte z pod prawa propinacji. Nieokrzesany pija kartoflankę, bardziej ukształcony używa likierów“, powiada genialny antagonista prawa primae noctis. Z nastaniem tego likierowego „ukształcenia“, propinacja upadnie sama przez się, jestto więc jeden powód więcej, by nie indemnizować właścicieli prawa propinacyjnego.
W naszych mniej okrzesanych, kartoflankowych czasach, niestety jeszcze wyłączne prawo szynkowania wódki, intratniejszem jest od prawa szynkowania zasad demokratycznych. Gdyby zniesiono przywilej „Organu demokratycznego“ musianoby mu odmówić indemnizacji, bo jak słychać, mało mamy jeszcze ludzi „ukształconych“ tak dostatecznie, by się upajali tym zasadniczym likierem. Nawet szlachta, pożal się Boże, okazuje się w tej mierze bardzo zacofaną, ale kara nie ominie jej w postaci bezindemnizacyjnego zniesienia propinacji! Dalej więc, komu miła ojczyzna i arenda, niechaj staje pod sztandar „opozycji“, inaczej czeka go zguba niechybna!
Jeszcze twardszą okazuje się publiczność nasza „na punkcie“ przedsiębiorstw publicznych innego rodzaju. Jest to naprawdę chwalebny dowód solidarności narodowej, że usiłowania moskiewskie w celu założenia organu polsko-moskiewskiego we Lwowie, przyjęte zostały z tak jednomyślnem oburzeniem. Żadna księgarnia nie chciała podjąć się sprzedaży, żadna drukarnia nie przyjęła manuskryptów do druku, a nawet zecerzy, tak mało u nas mający zarobku, oświadczyli, że nie będą składać pisma, siejącego zarazę w obozie narodowym. Wydawca musiał udać się do drukarni świętojurskiej. Tego rodzaju objawy są nader pocieszającemi. Ubogi zarobnik ceni wyżej interes sprawy narodowej niż chleb codzienny; kupiec odpycha ze wzgardą zysk, jakiby mógł mieć z udziału w podłej robocie moskiewskiej. Wszystkie pisma krajowe, bez względu na wzajemne swoje niechęci, potępiły jednomyślnie pierwszą próbkę nieczystej tej, zgubnej propagandy. Nawet fejletonista Czasu przyznał onegdaj otwarcie, że okazał się zbyt łatwowiernym po przeczytaniu programu Słowianina i ocenił go po słuszności, jako pismo, służące interesowi moskiewskiemu. Mówią także, że hr. Leszek Borkowski ma wystąpić z jakiemś oświadczeniem, odnoszącem się do listu jego, który p. Turowski wydrukował w Słowianinie. Tymczasem oświadczenia tego jakoś nie widać, a Słowianin ogłasza, że pozyskał stałe współpracownictwo jakiejś pierwszorzędnej znakomitości polityczno-literackiej. Łatwo pojąć, że wyborcy hr. Leszka Borkowskiego, zaniepokojeni tem zagadkowem zajściem, i nie mało już zdziwieni listem, umieszczonym w 1szym zeszycie onego fabrykatu moskiewskiego, oczekują z niecierpliwością jakiegoś wyjaśnienia ze strony swego szanownego posła.
Dawno już nie słyszeliśmy nic o naszym teatrze. Wiemy tylko, że w Czerniowcach wypełniał on ze wszyskich sił swoją misję cywilizacyjną. Niegdyś panowie polscy na własną rękę przedsiębrali wyprawy na Wołoszę, osadzali i strącali hospodarów, dziś rola ta spadła na demokrację; nowy dowód, że demokracja nasza trzyma się tradycyj narodowych. Korespondenci polscy z Czerniowiec uczyniliby jednak dobrze, gdyby nie rozprawiali zupełnie o misji żywiołu polskiego na Bukowinie. Co się ma zrobić, zrobi się i bez niewczesnych przechwałek: nam, którzy mamy tyle do zniesienia ze strony obcych cywilizatorów, najmniej wypada naśladować ich ton i ich arogancję w mieście, które nie leży w obrębie granic Polski.
Scena lwowska doznała w Czerniowcach bardzo dobrego przyjęcia, wydarzyły się jej tylko dwa wypadki, któreby pod pewnym względem można uważać za mniej szczęśliwe. Pierwszym z nich jest przedstawienie spłodzonego na Bukowinie dramatu pod tytułem: Świętojańskie robaczki, którego autor objawił więcej dobrej chęci niż dramaturgicznego saroir-faire. Wprowadza on między innemi na scenę coś nakształt klerykalnego dziennikarza polskiego, i każe c. k. oficerom od kawalerji, między którymi jest jeden Kroat, nawracać go do właściwszych pojęć o posłannictwie polskiego narodu. Przytem sztuka obfituje w sceny erotyczne, posunięte do takiej ostateczności, że tylko spuszczenie kurtyny zapobiega widokowi zbyt drastycznego ich rozwiązania.
Drugi wypadek dowodzi, że Rumuni przyswajają sobie nietylko naszą dramatyczną cywilizację, ale nawet nasze dramatyczne artystki. Dotknie to może boleśnie wielu miłośników ojczystej sztuki pięknej, o ile ta reprezentowaną jest przez piękniejszą połowę rodu ludzkiego, ale nareszcie potrzeba pogodzić się z rzeczywistością i przeboleć nie jedną stratę. Stało się: jakiś baron, którego nazwisko oczywiście kończyć się musi na ....aki, zaślubia pannę ** artystkę z towarzystwa pana Miłaszewskiego. Wieść złowroga, zwiastująca nam tę klęskę, rozbiegła się już od kilku dni po mieście naszem. Biedni my „Słowianie!“ Niemcy wzięli nam p. Giskrę, Rumuni pannę, brakuje nam jeszcze tylko, „dass uns noch die Schweizer den Schmidt' stehlen thäten“.

(Gazeta Narodowa, Nr. 183. z d. 9. sierpnia r. 1868.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.