Kroniki lwowskie/24

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Kroniki lwowskie
Podtytuł umieszczane w Gazecie Narodowej w r. 1868 i 1869, jako przyczynek do historji Galicji
Pochodzenie Gazeta Narodowa Nr. 136. z d. 14. czerwca r. 1868
Wydawca A. J. O. Rogosz
Data wyd. 1874
Druk A. J. O. Rogosz
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
24.
Tydzień obfity. — Wiedeń by nam pozazdrościł. — Kronikarz w kłopocie. — Czy to do śmiechu czy do płaczu? — Okropni żydzi! — Okropna inteligencja! — Fatum kelnerskie! — Panowie X, Y, Q i żydzi, a obowiązki i prawa obywatelskie. — Demokraci cechu demokratycznego. — Co o naszej Radzie miejskiej mówią ludzie złośliwi. — Sejm jako miecz Damoklesa.

Skończyliśmy tydzień, obfity w wypadki tragiczne i komiczne. Samobójstwo i zabójstwo z miłości, przyczem w obydwu razach ofiarą była kobieta, i to kobieta młoda i przystojna — oto temat, którego pozazdroszczą nam dzienniki wiedeńskie. Wiedeń posiada pod tym względem wyjątkową publiczność czytającą i wyjątkowe dziennikarstwo. Tam najważniejsze sprawy publiczne są niczem obok wypadków brukowych i kryminalnych, których opisy jak najdokładniejsze zajmują kolumny wszystkich większych i mniejszych pism miejscowych. Wypadki, powyżej wzmiankowane, dostarczyłyby tam wątku do nieskończenie długich i szczegółowych opowiadań, i do przeróżnych ludowych sztuk teatralnych. U nas ta gałęź literatury codziennej leży zupełnie odłogiem, i możnaby okoliczność tę nazwać objawem bardzo chwalebnym i pocieszającym, gdyby się dało orzec z pewnością, czy ona jest wynikiem niezepsutego jeszcze smaku publiczności, czy raczej pochodzi z braku nadliczbowych publicystów, spekulujących na próżniaczą ciekawość tłumu i na jego złe instynkta. Z próżniactwa bowiem tylko można zajmować się drobnostkami, a upodobanie w szczegółach procesów kryminalnych, w drobiazgowej dokładności opisów każdej pospolitej zbrodni i każdego zbrodniarza, jest z pewnością objawem złych i dzikich instynktów.
Nie wiem, do jakiego rodzaju wypadków, do tragicznych, czy do komicznych, zaliczyć posiedzenia, odbyte w tym tygodniu przez naszą Radę miejską. Na pierwszy rzut oka mógłby może kto znaleźć powód do śmiechu w postępowaniu niektórych ojców naszego miasta — wszak są ludzie, którzy śmieją się ze wszystkiego, nawet z tak opłakanego faktu, iż stolarze żydowscy robią konkurencję chrześciańskim, albo iż mamy już we Lwowie — o zgrozo! dwóch czy trzech lakierników — żydów![1] Cynizm, z jakim tak zwana „inteligencja“ traktuje dawne zwyczaje i obyczaje, jako to: instytucje cechowe i najświętszą ze wszystkich, instytucję „obywatelstwa“ miejskiego nadającą między innemi prawo do bezpłatnego umieszczenia w szpitalu św. Łazarza na wypadek nędzy — cynizm ten przechodzi już wszelkie granice. Ta inteligencja chciałaby podobno używać wszystkich praw i zaszczytów, jakiemi pocieszają się (styl stenogramów demokratycznych — tyle co: deren sich erfreuen) prawdziwi mieszczanie i obywatele miasta! Należy przyznać, że powołanym i niepowołanym humorystom dostarczyć mógł w tym wypadku nie mało materjału pomnikowy fakt postanowienia i uchwalenia wniosku wstecznego przez tych samych mężów, w których imieniu i z własnej i nieprzymuszonej woli wydano jednocześnie odezwę do kraju, zapowiadającą, iż będą pracować nad wprowadzeniem w życie zasad równości obywatelskiej, wolności sumienia i równouprawnienia wyznań. Los, najgenialniejszy ze wszystkich autorów dramatycznych, pomścił się tu srogą ironią za lekkomyślne przybranie niewłaściwej nazwy partyjnej. Nazwa, tak jak strój nie zmienia człowieka bynajmniej. Niedawno widzieliśmy w pewnem humorystycznem piśmie niemieckiem komiczną ilustrację z balu kelnerskiego: Jakiś gość zadzwonił w szklankę: nagle wszyscy, tak na oko eleganccy danserowie rzucają swoje damy, zapominają, że nie są w służbie i lecą co tchu w stronę, zkąd wyszedł sygnał, wołając: bitte, bitte, gleich! Tak to zawsze i wszędzie natura ciągnie wilka do lasu.
Ale niestety, komiczna ta na pozór okoliczność, w gruncie jest nader smutną. Cieszyliśmy się już nadzieją, że nastąpiło istotne, szczere zbliżenie się przynaimniej między wykształceńszą częścią ludności chrześciańskiej a żydowskiej. Żyjemy na jednej i tej samej ziemi, nie możemy ani wypędzić, ani wytępić się nawzajem, łączą nas codzienne stosunki, łączy wspólność interesów — dlaczegóż mamy sobie wypominać ciągle jakieś dawne i nowe, prawdziwe i urojone krzywdy, dlaczegóż nie mamy szczerze podać sobie ręki i pracować wspólnie dla wspólnego dobra? Czy miasto straciłoby może na tem, gdyby w skład jego reprezentacji weszło więcej tak zacnych i światłych mężów, jak n. p. pp. Marek Dubs, dr. Fränkel, dr. Loewenstein, dr. Hönigsmann, Kolischer i inni? Gdyby nareszcie żydzi tutejsi nie liczyli nawet w swojem łonie tak znakomitych i sprawie naszej sercem przychylnych mężów, nie mielibyśmy jeszcze żadnej podstawy odmawiać im praw obywatelskich, z któremi rodzi się każdy człowiek, i w których wykonywaniu przeszkadzać mu nikt nie może, skoro uprawniony upomina się o to, co mu się należy. Mówią niektórzy, że żydzi powinni wprzód złożyć dowody, iż pojmują i wypełniają obowiązki obywatelskie, nim będą mogli upomnieć się o prawa. Śmieszny to warunek, i gdyby go zastosowano do chrześcian, mielibyśmy — niestety — zbyt mało uprawnionych do wyboru i t. p. Oto p. X służył swojego czasu reakcji, oto p. Y. za czasów Meternichowskich bywał asesorem przy sądach, w których bito i męczono więźniów politycznych, a pana Q. dom i kieszeń zamknięte były zawsze dla braci, cierpiących za sprawę ojczystą; oto nawet jeden z najgrubszych patrjotów i zawziętych demokratów dzisiejszych — jako mąż zaufania policji, po roku 1848 wskazywał tę młodzież rzemieślniczą, którą jako skompromitowaną politycznie oddawano pod karabin i t. d. i t. d. Nikt nie ma prawa sądzić drugiego, bo mało kto jest bez winy. Zarzucamy żydom polskim brak patrjotyzmu bardzo niesłusznie, bo Polska dała im tylko przytułek, a nie zrobiła ich Polakami, tak jak nie zrobiła Polakami mieszczan i chłopów. A mimo to, wraz z mieszczaństwem, ocknęli się i żydzi, i poczuli się do obowiązków obywatelskich. Lata 1861, 1862 i 1863 dały tego świetne dowody. I tak dziś stoją rzeczy, że — choć nie wiem, czy zgodzi się na to Czas i książę Sanguszko — gdybyśmy dziś mieli nanowo Rzeczpospolite i senat na wzór dawnego, to musiałoby się w nim znaleźć krzesło n. p. dla Mejselsa. Tak, obok „urodzonych legatów“, obok książąt Siewierskich, obok potomków Gedymina i Ruryka, obok Pilawitów, Łodziów, Prusów i Szreniawitów, powinienby zasiąść Mejsels, żyd, z długą brodą i z pejsami, w jarmurce, bo — zasłużył na to, i więcej podobno, niż nie jeden z tamtych....
Otóż mamy… zacząłem od kazania demokratycznego, a zaszedłem do senatu! Już słyszę, jak „z pod Wawelu“ woła ktoś, mocno zgorszony, że nie należy łowić ryb przed niewodem itd. Już widzę, jak Benjaminek wzywa wszystkich ojców kościoła i doktorów, by mię oświecili! Cofam się tedy i wracam do uchwały naszej Rady miejskiej. Nie będzie ona żydom rękojmią ogólnego u nas przejęcia się zasadami postępowemi, ale na szczęście, żydzi są zbyt wykształceni, by nie wiedzieli, że i u nas świat nie kończy się na radnym Dąbrowskim i na jego kolegach, demokratach z cechu demokratycznego. Skończy się to wszystko na ostrych przymówkach ze strony liberałów niemieckich, którzy nagle odkryją u nas ogromną agitację klerykalną i gotowi jeszcze wołać o stan oblężenia, bo wyobrażą sobie, że najnowsze i najpiękniejsze ich cacka, ustawy zasadnicze, są w niebezpieczeństwie. Mniemam, że trwoga ta okaże się wkrótce nieuzasadnioną, i że radny Dąbrowski nie obali konstytucji austrjackiej, nawet gdyby się sprzymierzył z owym panem (X) z Wiednia, który tak nienawidzi Mühlfelda i wielbi hr. Thuna. To też przejęty tą pewnością, przeszedłbym zaraz nad całą tą kwestją do porządku dziennego, gdyby mnie nie gniewały niektóre złe języki, wyzyskujące po swojemu sprawę obrad nad statutami miasta Lwowa.
Każde społeczeństwo wydaje ludzi złośliwych, ale w całej Polsce nie ma ich podobno nigdzie tyle, co tu we Lwowie. Świadczy o tem częste pojawianie się różnych dowcipnych i niedowcipnych pism satyrycznych w naszem mieście. Otóż byli to zapewne autorowie jakiegoś takiego niedrukowanego jeszcze pisma, których słyszałem onegdaj wieczór, w chwili, gdy nagle deszcz zmusił wiele ludzi różnych odcieni politycznych i socjalnych schronić się do jednej i tej samej restauracji, jak niegdyś sępy i tygrysy wraz z gołębiami i owcami znalazły schronienie w arce Noego. Rozprawiali oni o statucie miasta Lwowa i rozumowali mniej więcej w ten sposób:
„Radni nasi wiedzą doskonale, że ograniczenie liczby żydów, mogących wejść w skład Rady, nie utrzyma się ani w sejmie, ani w ministerstwie. Nie o to im też chodziło, by utrzymać ten paragraf, ale o to, by zostawić jakąś niedokładność w statucie, tak, by sejm musiał odesłać go napowrót Radzie miejskiej do przerobienia. Stanie się to może aż w jesieni, i tym sposobem cała sprawa odwleczoną zostanie aż do przyszłej znowu sesji sejmowej, co wszystko razem potrwa najmniej półtora roku. Przez ten czas urzędować będzie ciągle dzisiejsza Rada, składająca się z 60ciu zaledwie członków, biorących rzeczywiście udział w obradach, między którymi silnie złączona koterja, licząca trzydzieści kilka głosów, stanowi większość i uchwala wszystko co jej się podoba. Otóż ta koterja — prawili dalej właściciele wzmiankowanych powyżej złych języków — radaby jak najdłużej utrzymać się przy władzy, bo zawsze to przyjemnie gospodarować w mieście, które ma budżet półmilionowy, t. j. większy od budżetu niejednego udzielnego księztwa, wydzierżawiać dochody, realności i dobra miejskie, rozstrzygać w sprawie dostaw, administrować akcyzę i t. p. Choć to, uchowaj Boże, nie przynosi żadnego zysku, ale zawsze to bardzo przyjemnie! Gdy wejdzie w życie nowy statut, rozpisane będą na jego podstawie nowe wybory, i kto wie, czy dzisiejsza większość znajdzie się w takim komplecie w przyszłej Radzie, i czy będzie mogła tak na komendę przeprowadzać głosowanie?“
Straszna rzecz, jakie to jeszcze małe miasteczko, ten Lwów, i jakie plotki w nim się wywodzą! Ma się rozumieć, że całe to powyższe rozumowanie jest z gruntu... bezzasadne, z wyjątkiem chyba faktu, że istnieje rzeczywiście w dzisiejszej Radzie coś nakształt koterji, która w pewnych danych razach „zmawia się“ i uchwala wszystko, co jej się podoba. Łaskawy czytelnik osądzi jednak, jakiej to potrzeba złośliwości, by na tak drobnym fakcie osnuć podobne rozumowanie! Zapewne Wysoki sejm krajowy zechce zadać kłam wszystkim takim przypuszczeniom, i dla skrócenia całej sprawy, zmieni bez dalszego odwoływania się do Rady miejskiej te punkta statutu, które będą potrzebowały zmiany, ażeby już raz stolica kraju przestała być rządzoną na podstawie prowizorycznych, administracyjnych rozporządzeń.

(Gazeta Narodowa, Nr. 136. z d. 14. czerwca r. 1868.)







  1. Jak widzimy, nie było jeszcze wówczas wydane hasło „walki z żydami na polu ekonomicznem“ w parafii „narodowej.“ Cala ta kronika świadczy owszem, że „parafia narodowa“ należała wówczas do djecezji „żydowsko-liberalnej.“





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.