Kroniki lwowskie/22

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Kroniki lwowskie
Podtytuł umieszczane w Gazecie Narodowej w r. 1868 i 1869, jako przyczynek do historji Galicji
Pochodzenie Gazeta Narodowa Nr. 126. z d. 31. maja r. 1868
Wydawca A. J. O. Rogosz
Data wyd. 1874
Druk A. J. O. Rogosz
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
22.
Jak to pojmuje demokrację i konstytucję 3. maja. Sodoma i Gomorra nadpełtwiańska. — Swój swego goli. — Dygresje polemiczne i poty. — Honor wiedeńsko dziennikarsko-floretowy. — Hejże na „Gazetę“. — Muza niemiecka, łaknąca ośmiu guldenów. — Wycieczki „Sokoła“ i „Gwiazdy“. — Nasza Rada szkolna i moskiewskie karabiny odtylcowe. — Cadett-Ruthene.

Jakie to szczęście, że w dzisiejszym wieku nadwątlenia zasad religijnych i społecznych, kiedy głos kaznodziejów zaledwie bywa słuchany wobec sprośnych elukubracyj takzwanej liberalnej prasy, mamy przynajmniej dzienniki klerykalne, które prostują błędne wyobrażenia ogółu o właściwym duchu chrześciaństwa i sprowadzają je do rozmiarów, nakreślonych przez teologów ze szkoły św. Ignacego Lojoli. Obałamuceni przez różnych niepowołanych komentatorów, historjozofów i filozofów, wierzyliśmy już prawie, że Chrystus Pan urodził się w stajni, żył w ubóstwie, i ubogim prostaczkom polecił rozszerzenie swej nauki dlatego, ażeby dać poznać, że królestwo Boże, mające zapanować na ziemi, nie zna różnicy urodzenia lub majątku. Wierzyliśmy, że słowa Zbawiciela: „Miłuj bliźniego twego jak siebie samego,“ między innemi powiadają także, iż nikt z nas nie powinien wywyższać się nad drugiego, ani poniżać go dla jego ubóstwa lub nieszlachetności-urodzenia. O gruby obłędzie antikatolicki! O srogi mylniku rozumniczy, będący dziełem szatana, tego arcymistrza bezbożnej polemiki dziennikarskiej, a oddający kościół i jego naukę jako narzędzie w ręce filantropów, niwelujących wszystkie stany i równających je wobec ludzkiego i boskiego prawa! Przyszło już do tego, że w tej Sodomie i Gomorze nadpełtwiańskiej, w tej kałuży wszelkiej przewrotności, siarką i smołą cuchnącej, która nazywa się Lwowem, poważono się w biały dzień, w przytomności c. k. komisarza policji, kuratora Zakładu narodowego imienia Osolińskich, opierać doktrynę demokratyczną, doktrynę równości wszystkich stworzeń dwunożnych, nieporosłych pierzem, na dogmatach i przykazaniach religii chrześcijańskiej! Poważono się tutaj podeptać i znieważać historyczną tradycję narodu polskiego, utrzymując, że konstytucja 3. maja czyniła niejakie ustępstwa idei demokratycznej, i że mimo przeszkód zewnętrznych, wewnątrz narodu myśl tej konstytucji przyjęła się i odniosła zwycięztwo, jak gdybyśmy przez sto lat rozwijali w ustawodawstwie i w administracji zasady tej wielkiej rewolucji umysłowej, dokonanej u nas równocześnie z krwawą rewolucją francuzką! Ale podwójne to świętokradztwo, opieranie zasady równości obywatelskiej na przykazaniu miłości bliźniego, i wykazywanie śladu idei demokratycznej w historji szlacheckiego i senatorskiego wyłącznie narodu, napiętnował onegdaj we wstępnym artykule Czas krakowski tak jak należało. Niechaj wie dr. Smolka, że kościół chrześciański, o ile w nim obowiązujące są ustawy, wychodzące nakładem i drukiem p. Kirchmajera[1], nie wie nic o równości stanów, o zniesieniu przywilejów i t. p. Niechaj wie także, że w niebie tak jak i na ziemi, gdyby po raz trzeci rozpoczął swoją karjerę polityczną, mógłby co najwięcej zostać tylko prezesem Towarzystwa, złożonego z demokratów lwowskich, podczas gdy po najdłuższem życiu swojem, dzisiejsi członkowie Izby panów będą zawsze senatorami w jakiejś Przedlitawii nadziemskiej, gdzie będą mogli twarz w twarz oglądać konkordat w całym jego blasku i majestacie.
Jakkolwiek atoli słusznem wydaje się oburzenie Czasu na przewrotność zasad i teoryj, wypowiedzianych przez pp. H. Szmita i dr. Smolkę, mniemam że szanowny organ wszystkich zakrystyj krakowskich niepotrzebnie ekspensuje tyle święconej wody i tyle ferworu kaznodziejskiego na egzorcyzmata przeciw upiorowi demokratycznemu, wylęgłemu przeszłej niedzieli we Lwowie, w sali strzelnicy miejskiej. Tak zwane Towarzystwo narodowo-demokratyczne lwowskie z tem, co Czas, księża biskupi i pp, senatorowie przedlitawscy wyobrażają sobie jako demokrację, nie ma dotychczas nic wspólnego, oprócz nazwy. Wszak założone zostało pod auspicjami opozycji“, która tak głośno, choć niegramatycznie, przemawiała za podziałem Galicji, która w kwestji sprzedaży dóbr krajowych nie okazała się mniej lojalną od Czasu, i która ani jednem słówkiem nie potępiła zasad politycznych i socjalnych, wypowiedzianych w owej broszurze p. Kominkowskiego, wymierzonej przeciw „mrzonkom o Polsce od morza do morza“ i przeciw zlaniu się żydów z narodem — w owej broszurze, tak bardzo pochwalonej w Czasie i.... w Słowie. Towarzystwo to, powtarzam, powstało pod auspicjami opozycji“ lwowskiej, której jest królestwo niebieskie, albowiem nietylko jest ubogą w duchu, ale nawet idzie w zawody z Volksfreundem, z Vaterlandem i z katolicką Kirchenzeitung, skoro potrzeba sławić zwolenników reakcji i ultramontanizmu, jak hr. Thun, albo obrzucać błotem pamięć łudzi liberalnych, jak ś. p. Mühlfeld[2]. Wprawdzie opozycja“ ta mieni się ultra-demokratyczną, ale kto wie, czy w tem właśnie nie kryje się heroiczny walenrodyzm. Cel bogobojny uświęca wszystkie środki, nawet najdemokratyczniejsze. Wprawdzie mówią ludzie pobłażliwsi, że redakcja liberalna może z braku inteligencji, obok liberalnych artykułów umieszczać reakcyjne, nie rozumiejąc ich doniosłości; ale kto wie, czy nie mogłaby czasem redakcja antiliberalna z tego samego powodu obok wstecznych artykułów umieszczać przez pomyłkę wykrzykniki i frazesy liberalne. Owoż tedy, jeżeli redakcja tego rodzaju zgromadzi około siebie kilkudziesięciu zwolenników, i nazwie to Towarzystwem narodowo-demokratycznem, to ani naród, ani „demokracja“, jeżeli ta ostatnia w ścisłem i doktrynerskiem swojem znaczeniu istnieje w Polsce, nie mają powodu unosić się radością, ani też Czas nie potrzebuje uciekać się do kropidła i do święconej wody. Co to komu szkodzi, że kilkadziesięcioro ludzi w wolnych chwilach, zamiast iść na Pohulankę albo do Kisielki, bawi się w formy parlamentarne, wybiera Wydział i prezesa, i poleca temuż, ażeby się dla prywatnej swojej satysfakcji zastanowił nad programem ks. Czartoryskiego i nad wysokiemi procentami, które bank włościański mógłby pobierać od swoich dłużników, gdyby się jacy znaleźli? Sinite parvulos venire ad me!
Jużto łaskawy czytelnik musi koniecznie przebaczyć mi częste moje dygresje polemiczne, bo jakżeż, wobec przeważającego w Europie systemu nieinterwencji, mogę pozwolić, ażeby dziennik „zagraniczny“, jak Czas, mięszał się w nasze domowe stosunki i turbował młode nasze Towarzystwo demokratyczne, które Bogu ducha winno! Znam ja niestety czytelników — oczywiście nie między abonentami Gazety Narodowej, którzy mają wstręt radykalny do wszelkiej polemiki. Czytelnicy ci są zwykle dobrej tuszy, pocą się wiele, osobliwie w lecie, a pocą się tem więcej, im więcej muszą myśleć. Otóż ażeby polemika dziennikarska była interesującą, potrzeba wiedzieć dokładnie, o co chodzi, ergo, potrzeba myśleć, a więc pocić się, co jest rzeczą nieznośną przy teraźniejszych upałach. Dlatego też najlepszym swojego czasu dziennikarzem był ś. p. Walery Wielogłowski, bo oprócz Ogniska, które nikogo nie piekło, dawał także sodową wodę, z sokiem lub bez soku, jak sobie kto życzył. Ale żart na bok, — wartoby raz wystąpić przeciw tej ociężałości umysłowej, która z góry już potępia wszelką dyskusję, byle nie potrzeba było zastanawiać się, która strona ma słuszność, i o co obydwom chodzi. W dziennikarstwie panuje znów zwyczaj, że strona pobita oświadcza, „iż z fałszem i kłamstwami wojować nie myśli, i na tem kończy wszelką polemikę.“ Wielkim zwolennikiem tej metody jest Czas krakowski. Powtarza on czasem sześć razy na tydzień tę samą formułkę, osobliwie, gdy jest schwytany in flagranti i już w żaden inny sposób wykręcić się nie może. Tymczasem, jakkolwiek słabe jest jeszcze nasze życie publiczne, jakkolwiek mały mamy udział w ustawodawstwie i w rządzie, nie możemy się jednak obejść bez dyskusji, i musimy zbijać szczegółowo każde zdanie, przeciwne naszemu, czy ono jest wypowiedzane w złej czy w dobrej wierze.
Szczególny sposób zbijania niemiłych sobie opinij wybrali niektórzy członkowie c. k. armii w Wiedniu. Dziennik Sonnt. u. Montags-Ztg. ogłosił niektóre szczegóły życia urzędowo-wojskowego, które zdaniem wysokiej generalicji powinny były zostać tajemnicą urzędową. W skutek tego redaktor, p. Scharff, otrzymał mnóstwo wyzwań od jenerałów i oficerów, oświadczył jednak stanowczo, że gotów jest udowodnić prawdziwości tego co napisał, i odmawia wszelkiej satysfakcji. Mimo konstytucyjnych i cywilnych rządów, położenie p. Scharffa nie należy jednak do najprzyjemniejszych, i cywilny minister obrony krajowej nie wystarcza, ażeby go ochronić od nieprzyjemności, które go spotykają co chwila ze strony wojskowych. U nas więcejby może potrzeba odwagi, ażeby w podobnym razie odmówić satysfakcji, aniżeli jej wymaga pojedynek, choćby z fechmistrzem pułkowym. Niemcy, a szczególniej dziennikarze wiedeńscy, mają pod tym względem jak widać, bardzo postępowe wyobrażenie. Utrzymują oni, bardzo zawzięcie, że wolność prasy i wolność słowa byłyby tylko złudzeniem, gdyby za artykuły i mowy musiano zdawać sprawy nietylko opinii publicznej i sądom, ale także i pierwszemu lepszemu rębajle, którego całe uczucie honoru polega na wprawnem wywijaniu floretem.
Wydarzył się w tym tygodniu fakt, który nam bardzo dotkliwie przypomniał, że bardzo, bardzo wiele pieniędzy musimy dawać za zaszczyt należenia do rzeszy Przedlitawskiej. Na korzyść Gwiazdy (stowarzyszenia czeladzi rzemieślniczej), dawano we wtorek koncert. Otóż mimo wszelkiego równouprawnienia narodowości, mimo wolności zarobkowania i t. d., istnieje tu we Lwowie przepis, że od każdego widowiska publicznego, koncertu i t. p. płaci się 10% od dochodu brutto panu dyrektorowi teatru niemieckiego. Ponieważ koncert ten odbywał się na cel dobroczynny, bo na rzecz stowarzyszenia wzajemnej pomocy ubogich robotników, więc miano nadzieję, że p. König odstąpi tą razą przynajmniej od swego prawa. Ale przeciwnie, p. dyrektor, niezarażony lasallizmem, jak liberałowie wiedeńscy, oświadczył, że najwięcej potrzebującą wsparcia jest tu we Lwowie właśnie scena niemiecka, i że nie może przeto zrzec się tych 8 złr. i kilkunastu centów, które mu się należą z koncertu, bo to mu wystarczy właśnie na zapłacenie gaży miesięcznej jednemu śpiewakowi chóru. Biedna muzo germańska, i biedny chórzysto! Oby wam nieba pozwoliły czemprędzej wrócić na ojczyste niwy a nie pobierać od nas wsparcia!
Pyśmo do hromady raduje się wraz z niektórymi członkami Towarzystwa narodowo demokratycznego z pięknej uroczystości pragskiej i z piękniejszych jeszcze mów, które tam słyszano — ale ubolewa, że zamiast p. Pawlewicza nie wysłano innego jako reprezentanta ze strony Russkich w Galicji na ten obchód. Dziwny to żal! Najprzód Russcy tutejsi nie mają w czem przebierać, a potem p. Pawlewicz jest wcale wzorowym egzemplarzem russkiego Galiczana. O ile mię zapewniano, posiada on w rzadkim stopniu doskonałości sztukę eleganckiego wiązania krawatki, nosi zwykle jeszcze nie bardzo zużyte lakierowane trzewiki, i używa nawet rękawiczek. Jednem słowem, jest to „Kadett-Ruthene“ i warto go było na okaz posłać do Pragi. Przytem zapewniają, że p. Pawlewicz ze wszystkich słowiańskich języków posiada dokładnie oprócz obszczezrozumieławo niemieckiego, tylko język polski. To wyszczególnia go bardzo korzystnie z pomiędzy innych jego „rodymców“ którzy w skutek panującego u nas od lat dwudziestu wielkiego zamięszania języków, żadnym językiem czysto i poprawnie mówić nie umieją. Gdybym był — Boże uchowaj — członkiem Matycy, albo Besidy, dałbym zaraz mój głos p. Pawlewiczowi, i nie pojmuję co może mieć przeciw temu Pyśmo do hromady?

(Gazeta Narodowa, Nr. 126. z d. 31. maja r. 1868.)







  1. Czas odciskany był wówczas w drukarni Kirchmayera.
  2. Dla dzisiejszych Galicjan, nic zabawniejszego nad myśl, że swojego czasu Gazeta Narodowa broniła pamięci Mühlfelda, słynnego liberała wiedeńskiego, a sarkała na hr. Thuna.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.