Kroniki lwowskie/2

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Kroniki lwowskie
Podtytuł umieszczane w Gazecie Narodowej w r. 1868 i 1869, jako przyczynek do historji Galicji
Pochodzenie Gazeta Narodowa Nr. 7. z d. 10. stycznia r. 1868
Wydawca A. J. O. Rogosz
Data wyd. 1874
Druk A. J. O. Rogosz
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
2.
Wątpliwa śmierć pewnej wilczycy. — Ruch karnawałowy. — Bal żydowski. — Kiks opozycyjny i kiks ministerjalny. — Logika na torturach. — Rzadki przykład zgody między krytykami. — Dziennik Literacki o koloraturze i o salonowej gracji. — Plotki zakulisowe.

Mało mi w tym tygodniu kronika codzienna zostawiła materjału, jeszcze niezużytego. Kolega mój oddał mi do zreferowania tylko jednę korespondencję ze Złoczowskiego, donoszącą o ubiciu wilczycy na polowaniu koło Białegokamienia. Sam nie śmiał on tykać tego przedmiotu, bo sparzył się był właśnie na doniesieniu o śmierci pana marszałka powiatu brzozowskiego. Czas pospieszył ze sprostowaniem: pokazało się, że obywatel ten żyje, a po bliższem dochodzeniu wyszło nawet na jaw, że cała Rada powiatowa brzozowska żyje także i ma się jak najlepiej. Kolega mój z tego powodu miotany był sprzecznemi bardzo uczuciami. Z jednej strony nie posiadał się z radości, że nie straciliśmy dotychczas ani jednego marszałka powiatowego z pełnej liczby 74, z drugiej zaś markotno mu było, że dał się zmistyfikować swojemu korespondentowi. Łatwo więc pojąć, że po tak niemiłem zajściu, przyjął z nadzwyczajną oględnością doniesienie o zgładzeniu wilczycy w lasach złoczowskich. Nazajutrz bowiem, ta sama wilczyca mogla n. p. pożreć cielę, konia, albo broń Boże, nawet którego z c. k. urzędników od katastru, ztąd nowe sprostowania, wyjaśnienia i uzupełnienia. Jednakowoż mimo dzisiejszej ostrożności swej, kolega mój obdarzył wczoraj czytelników całym szeregiem nowin miejscowych: napad i rabunek koło mostu św. Jana, samobójstwo żołnierza na szyldwachu, pożar w fabryce zapałek — wszystko to razem powinno zadowolić ciekawych, a może nie zostaje nic, o czem bym mógł zdać sprawę, jak tylko ruch karnawałowy, ruch literacki i artystyczny.
Co się tycze pierwszego, objawia się on bardzo słabo, ale tymczasem z Nowin każdy przekonać się może, że stroje balowe naszych pań będą, bardzo świetne tego roku, i że powinniśmy w budżetach naszych oprócz wydatków na sprawy „wspólne“ preliminować także jak najszczodrzej obliczone kwoty na garderobę piękniejszych połów naszych, jeżeli nie chcemy, by nasze stadła małżeńskie przedstawiały widok takiego rozstroju, jaki panował między Przedlitawią a Zalitawią, nim p. Beust pogodził strony sporne, za pomocą częściowego rozwodu. Mniemam zresztą, że nie w jednym domu zapanowałby pokój rajski i zgoda zupełna, gdyby w nim zaprowadzono system dualistyczny.
Mówią, żo moda jest niestałą, pełną kaprysów i t. d. Otóż w tym roku nie wymyśliła ona dla naszych pań nic nowego. Ta sama oszczędność u góry, i ta sama rozrzutność u dołu co przeszłego karnawału, oprócz nic nie znaczącej zmiany w stosunku objętości sukni do długości ogona. Tylko tarlatany, atłasy i t. p. są innego koloru i po cenach nierównie wyższych; trzeba przecież dać zarobek magazynom mód i tym biednym lichwiarzom, którzy pomarliby z głodu, gdyby zapusty nie otwierały im pola do obszerniejszych spekulacyj pieniężnych!
We wtorek inaugurowano uroczyście tegoroczne zapusty pierwszą redutą. Nie udała się ona, jak zwykle każda pierwsza reduta: naliczono masek zaledwie cztery, a według Dz. Lwowskiego tylko dwie. Pod tym względem, tak jak w sprawie ilości kiksów spiewaka p. Wojnowskiego[1], zachodzi różnica między informacjami „opozycji“, a naszemi. Jeżeli to dłużej potrwa, to każda zabawa karnawałowa może dostarczyć przedmiotu do dyskusji zasadniczej między nami a „nimi, opozycją“.
Wczoraj odbył się także bal żydowski, z którego dochód przeznaczony jest na korzyść uczącej się młodzieży, wyznania mojżeszowego. Widzieliśmy z przyjemnością, że litografowany „porządek tańców“ tego balu ułożony jest nietylko po niemiecku, ale i po polsku. Dowodziło to, że znaczna część wykształconych żydów używa w konwersacji między sobą języka polskiego. Tymczasem między nami jest jeszcze bardzo wielu sceptyków, którzy twierdzą, że żydzi nigdy nie będą Polakami, bo — tak brzmi stereotypowy argument — żydzi robią wszystko tylko dla interesu. Rozumowanie to jest z gruntu fałszywe. Jeżeli już kto koniecznie przypisuje żydom więcej egoistycznego powodowania się własnym interesem, niżby go nam, nie-żydom zarzucić można, to przypuszczenie takie nietylko nie wyklucza możności, by żydzi zostali Polakami, ale owszem pozwala mieć jak najlepsze nadzieje w tej mierze. Wszak właśnie interes nakazuje żydom, by starali się jak najwięcej zlać z nami. Wolnomyślne ustawy zapewniają im tylko równość wobec prawa, ale nie emancypują ich pod względem towarzyskim. Żadna ustawa nie usunie przesądów, objawiających się w sposób tak przykry i uwłaczający godności człowieka, w prywatnem pożyciu chrześcian i żydów, póki zewnętrzne różnice tak ważne, jak np. język, odszczególniać będą jednych od drugich. Żydzi muszą się tedy starać, pod względem językowym być Polakami, i jak widzimy, starają się oni o to więcej, niż my z naszej strony dbamy o zupełne usunięcie przedziału, który istnieje jeszcze między nimi a nami.
Wiele rodzin żydowskich, mieszkających we Lwowie, używa od dawna języka polskiego w pożyciu domowem, w wielu innych domach wzięto się w ostatnich czasach bardzo gorliwie do nauki tego języka. Najlepszym środkiem do wydoskonalenia się w polskim języku byłoby niezawodnie, gdyby dzieci żydowskie mogły pobierać nauki w jednych zakładach z dziećmi polskiemi. Tymczasem z jednej strony stają temu na przeszkodzie przesądy starowierców żydów, którzy nie mogą się zgodzić na to, by ich dzieci siedziały na jednej ławce z żydami i żydówkami. W pewnym zakładzie wychowawczym dla kobiet pobierają nauki między inne mi także córki nadzwyczaj zacnych i szacunku godnych rodzin żydowskich. Panny te pod względem wykształcenia naukowego i poloru towarzyskiego nietylko nie ustępują koleżankom swoim chrześciankom, ale byłoby nawet do życzenia, żeby wszystkie nasze panny mogły w tej mierze równać się z niemi. Otóż znalazło się mimo tego wszystkiego kilka pań, które odebrały córki swoje z tego zakładu, bo nie chciały, by te kolegowały z żydówkami! Sądzimy, że nasza opinia publiczna, którą często, niestety, nadaremnie proszono o interwencję w różnych wypadkach, tym razem zdobędzie się na stanowcze potępienie tego śmiesznego aktu nietolerancji.
Opinia publiczna! Dla dziennikarza jest ona tem, czem armaty są dla. monarchów — ultima ratio. Zdarza się w nowszych czasach bardzo często, że ludzie grożą sobie tą bronią, jak Napoleon III. i Bismark szaspotami i iglicówkami. — „Panie profesorze, rzekł niedawno pewien obywatel tutejszy, którego synek zarówno z ojcem należał do bezwzględnej opozycji,“ t. j. okazywał nieprzełamany wstręt do wszelkiej nauki — panie profesorze, jak pan nie dasz dobrej klasy mojemu Bonifasiowi, to pana podam do gazet“. I w istocie strzelił później do nieustraszonego ową groźbą profesora, nie kulą z rewolweru, ale „petitem“ z 12-calowego dziennika. Szczęściem, nabój był słaby i zrobił więcej huku niż szkody. Był to kiks dziennikarski, i nic więcej.
Zresztą, z powodu może złego powietrza i panującej powszechnie chrypki, „kiksy“ takie wydarzają się teraz nader często. Oto krzyżykowy korespondent Czasu, zbudziwszy się po ostatniej swojej drzemce, którą skonstatowałem w przeszłej „Kronice“, robi bardzo ciekawe studja i spostrzeżenia meteorologiczne, i powiada, że wszystko pójdzie „trybem normalnym“, a nie wie jeszcze, że tam na górze, w artykule wstępnym, wiatr wieje już z całkiem innej strony. Jest to „kiks,“ który psuje harmonię w szpaltach poważnego organu, ale na usprawiedliwienie „krzyżyka“ musimy przytoczyć, że nie mógł wiedzieć, iż redakcja śpiewać będzie na inną nutę, nim kolej zawiezie pocztę ze Lwowa do Krakowa. Wotum zaufania, które on dał Czasowi w sprawie nominacji hr. Potockiego na ministra, przez ten krótki przeciąg czasu zapotrzebowało, jeżeli nie modyfikacji, to uzupełnienia. Krzyżyk powinien był powiedzieć nietylko to, że wierzy, iż skład redakcji Czasu nie ulegnie zmianie, ale powinien on był dodać, że wierzy, iż ta sama, dzisiejsza redakcja, w razie potrzeby potrafi pogodzić interes familijny i krakowski z dotychczasowym swoim programem. Po co sprowadzać drugiego fryzjera, skoro ten, co ostrzygł, potrafi także ogolić? Giboyer układał doskonałe mowy dla oratorów klerykalnych, i pisał potem niemniej dzielne refutacje, które kładł w usta mowcom stronnictwa przeciwnego. Kto przeczytał z uwagą wczorajszy leader Czasu, ten mógł przekonać się, że „jakiekolwiek pierwej było zdanie“ tego dziennika o kandydaturze hr. Potockiego do teki ministerjalnej, teraz obiecuje on popierać wszelkiemi siłami nietylko rolniczą, ale i polityczną działalność nowego członka gabinetu, a nawet rozpoczyna już kampanię w tym kierunku twierdzeniem, którego logiczności mogliby mu pozazdrościć „oni, opozycja“ lwowska. Hr. Potocki nie stawiał żadnego warunku przy objęciu teki, „bo tamci kandydaci także żadnych nie stawiali“, czyli, innemi słowy, ponieważ ani dr. Herbst, ani p. Plener, ani żaden inny z tych panów nie żądał zaprowadzenia języka polskiego w urzędowaniu władz i sądów galicyjskich, więc hr. Potocki także tego nie żądał. Dodajmy, że według Czasu polityka tego rodzaju nazywa się utylitarną, a poznamy, jak logiczną i wierną zarazem obronę „familia“ znalazła w Czasie, i jak mało potrzebną byłaby zmiana redakcji.
W ogóle niktby się nie domyślił, do czego może czasem przydać się loika. Jeżeli polityka ministerjalna i „familijna u gromi nią tak świetnie tych, co wymagają, by hrabia jak kramarz targował się o jakieś drobne koncesje, to umieją jej użyć i „oni opozycja“. Oni nie chcą, aby Polak wszedł do gabinetu przedlitawskiego, złożonego z samych Niemców, ale nie mieliby nic przeciw temu, gdyby Polak, p. Miłaszewski objął dyrekcję sceny niemieckiej we Lwowie. Tamto wyjdzie na szkodę Galicji, to zaś będzie bardzo pożytecznem dla tutejszej sceny polskiej. Już ta jedna okoliczność, że p. Miłaszewski kierując sceną niemiecką, będzie może kiedy zmuszonym przeczytać Szylera w oryginale, i przestanie go brać od Francuzów, przemawia za oddaniem mu sukcesji po p. Blumie. Dalej, biorąc subwencję, pochłanianą dawniej przez dyrektorów niemieckich, p. Miłaszewski będzie mógł utrzymywać wspólne polsko-niemieckie chóry i balet, a oraz ujrzy się w możności przyswojenia kankanu, tego wielkiego postępu choreografii nowoczesnej, zacofanym o pół wieku deskom teatru Skarbkowskiego. Administracja fundacji Skarbkowskiej, związana kontraktem, nie będzie mogła zaniechać przedstawień niemieckich, choćby ją rząd od nich uwolnił, i tak obydwie sceny będą kwitły nadal równie świetnie, jak dotychczas. Ktoby zaś był innego zdania, tego Dz. Lwowski zastrzeli tym samym petitem, którym niedawno ubił tylu dzików i którym zwykle strzela... byki.
Ktoby sądził o Lwowie według tego, co o nim piszą, musiałby przypuszczać, że jest to miasto, w ktorem niezmiernie kwitnie sztuka dramatyczna. Korespondencje, umieszczone w dziennikach zamiejscowych, o niczem, nie mówią tyle, co o tutejszym teatrze, w miejscu zaś pojawia się sześć dzienników, które dosyć regularnie umieszczają recenzje z przedstawień polskich. Od Nowego Roku nawet urzędowa Gaz. Lwowska należy do tej liczby. Dziwnym zbiegiem okoliczności, wraz z powiększeniem się liczby recenzentów, w głównych punktach zapanowała zgoda między nimi.
Jeżeli konstatuję nadzwyczajną i niesłychaną zgodność wszystkich krytyków lwowskich co do teatru polskiego, to chcę tylko powiedzieć, że wszyscy widzą ogólne wady, na jakie cierpi ten teatr, i że ustały już półurzędowe panegiryki na cześć dyrekcji. Trudno jednak zgodzić się ze wszystkiemi twierdzeniami, niektórych mianowicie krytyków. Czasem uderza w recenzjach, obok słusznych, ogólnikowych uwag, zastanawiający brak znajomości traktowanego przedmiotu, albo niczem niewytłumaczona parcjalność. Cóż np. powiedzieć, jeżeli w Dzienniku Literackim, który powinien przecie mieć umiejętnie redagowaną rubrykę artystyczną, czytamy, że głos panny Sobolewskiej jest raczej koncertowy niż operowy, i dla tego brak czasem spiewowi jej — koloratury! Jakże to musi być zbudowaną tem orzeczeniem artystka, której wytknięto brak techniczny tam właśnie, gdzie śpiew jej ma jeszcze najwięcej zalet, i brak ten motywowano słabością głosu, zupełnie tak, jak gdyby kto twierdził, że N. N. nie może zgrabnie tańczyć, bo jest małego wzrostu. Natomiast, w tym samym numerze Dzien. Lit. (z d. 8. b. m.) czytamy, że „do uwydatnienia zalet komedji „Fortepian Berty“ przyczyniło się wiele zupełnie zadawalniające wykonanie roli Berty przez p. Górecką“, i że „artystka ta, mimo małych grzeszków przeciw salonowej gracji, była wcale dobrą Bertą“. Recenzent nasz chciał pannie G. wyrządzić tym sposobem przysługę, że nie wspomniał wcale, iż grała tę rolę — ale bezprzykładna odwaga, z jaką krytyk Dzien. Lit. chwali to, co zasługuje na jak najostrzejszą naganę, wymaga koniecznie kilku słów, wyjaśniających prawdę. Berta jest damą z wielkiego świata, piękną, elegancką, pełną wdzięku w ruchach i w mowie, przytem dumną i tkliwą zarazem. Berta nie może chodzić, jak gdyby wlokła jaki ciężar za nogami, afektować ton wielkiej pani za pomocą mówienia przez nos i lekceważenia zasad ortoepii, nie może mieć miny rozdąsanej gryzetki, gdy jest dumną, i być zimną jak lód, gdy jest tkliwą, — bo w takim razie nie jest „wcale dobrą Bertą“ i popełnia nietylko „małe grzeszki przeciw salonowej gracji“, ale tak kardynalne błędy, że nie powinna się wcale pokazywać na scenie w podobnych rolach, póki się z błędów tych nie wyłamie. Rola Berty napisaną jest tylko dla takich artystek, które nie popełniają żadnych grzeszków przeciw salonowej gracji.
Rozpisawszy się tak szeroko o teatrze, trudno nie wspomnieć o korespondencjach lwowskich w nowo założonym dzienniku wiedeńskim Der Osten. Mówią one bardzo wiele o teatrze tutejszym, a specjalnie fejletonista lwowski nowego tego pisma, uważa za swój obowiązek, udzielać braciom naszym Słowianom, dla których przeznaczony jest Der Osten, jak najdokładniejszych sprawozdań z zakulisowych tajemnic gmachu Skarbkowskiego. Gdy jednak przypadkiem w tej chwili panuje tu wielki brak materjału do kroniki tego rodzaju, więc szanowny fejletonista natężył naprędce swoją wyobraźnię i wymyślił kilka intryg miłośnych i kilka projektowanych małżeństw między hrabiami i baronami z jednej, a artystkami z drugiej strony, Na szczęście nie wymienia on żadnych nazwisk, i kładzie tylko litery początkowe, nad któremi amatorowie takich wiadomostek od dwóch dni daremnie łamią sobie głowy. Kto może być ta panna Z. — piękna blondynka o wielkich niebieskich oczach, w której tak bardzo kocha się brunet, baron K.? Co to za panna P., która złowiła w swoją, sieć hrabiego K.? Czy prawda, że obydwie te pary mają się pobrać? Klucz do tych zagadek zdaje się posiadać p. Żegota Korab, fejletonowy korespondent nowego tego dziennika. „Żegota Korab“ jest to pseudonim, o którym redakcja pod wielkim sekretem powiada nam w przypisku, że ukrywa się pod nim „jeden z najznakomitszych pisarzy polskich“. Ważna ta wskazówka skierowała wszystkie domysły na autora pewnej oryginalnej komedji, tłumaczonej z francuzkiego, ale domysły te okazały się mylnemi, bo pisarz ten, który przyznał się już nieraz nawet do cudzych utworów, zapiera się uporczywie autorstwa powyższych wiadomości. Dopiero czas wyjaśni wszystkie te tajemnice.

(Gazeta Narodowa Nr. 7. z d. 10. stycznia r. 1868.)







  1. J. Wojnowski był tenorzystą używanym wówczas w operetkach przedstawianych na scenie polskiej. Kiksem nazywają w Galicji z niemiecka to, co gdzieindziej nazywa się ponoś kogutem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.