Kraków za Łoktka/Tom II/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Kraków za Łoktka
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1880
Druk Wł. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII


Upłynęło parę miesięcy, — a ci co Kraków zdradą opanowali, jednego naprzód nie zrobili kroku. Żywiło ich miasto, zamek się opierał, ziemian nie było widać wcale, kraj poddawać się nie myślał.
Książe Bolesław siedział w domu Wójta ze dworem swoim, pił i jadł, dobrze mu się działo — lecz po troszę się już niepokoił. Wojsko jego miasto opłacać musiało, ściągano grosz — końca temu widać nie było.
Wielka z początku radość niemców zmieniała się powoli w niemniejszy frasunek, oprócz niewielkiej garstki tych, co z nim trzymała i pochlebiała mu. Albert widział wkoło siebie twarze pochmurne, ludzi milczących i skłopotanych. Księciu Opolskiemu nudziło się czekać, nic nie widząc przed sobą.
Rycerstwo obiecywane nie przybywało. Wójt, gdy naciskano, z dnia na dzień je obiecywał, a gdy przyszło je stawić, przyprowadzał kilku strwożonych biedaków z okolicy, ujętych przez się, którzy kłaniali się, bełkotali i co najprędzej precz jechali.
Wszelkie usiłowania skierowane były ku temu aby zamek wziąć — ale siłą dotąd nie ważył się książe Bolesław kusić oń.
Powtarzał ciągle, iż przybył wezwany dobrą wolą narodu, i dobijać się niczego niepotrzebuje.
Wójt spodziewał się, że Wawel podda się z głodu.
U Szeluty, gdzie się różni zbierali po cichu i ostrożnie szeptano, że z miasta wielu co Łoktkowi sprzyjali, widząc, że Ślązak waha i słabnie, nocami żywności na zamek dostarczali.
Żydzi też pomagali oblężonym. Po pierwszej trwodze na Wawelu, po kilku dniach ucierania się u wrót na języki — gdy więcej nie poczynano, otucha wstąpiła w załogę.
Księżna pewna była, że mąż ją nie opuści, a stolicy swej Slązakowi nie odda.
Wójt nawet w ostatnich czasach znacznie mniej zuchwałym się stawał i skarżył się tylko, że ziemianie go zdradzili. W istocie zaś nikt mu nic nie przyrzekał, a on ufał, że gdy Kraków w ręku Ślązaków zobaczą, przyjdą mu się pokłonić.
Posyłano swoich po dworach, do brata, do powinowatych, do Sandomierza, aby jednać ziemian, — wszyscy odmawiali pomocy.
Zaczynano się obawiać zemsty Łoktka. W Sandomierzu namówieni przez Alberta mieszczanie poddali się Ślązakom — i tak samo gród się trzymał jak w Krakowie. W Sądczu na przekór Krakowowi, uzbroili się wszyscy, miasto stało przy swym panu, — gotując bronić przeciw niemcom.
Książe Bolesław tęsknił już za Opolem, chciał wyjeżdżać z Krakowa zostawując tylko załogę, tak że Albert przestraszony na kolanach go ledwie uprosił, aby pozostał.
Wawel opasany był do koła, strzeżono, aby nikt z niego ani doń wnijść nie mógł — a jednak donoszono Wójtowi, że mimo największej pilności, ludzie się przekradali i żywność wciągano.. Ślązacy popojeni, tam gdzie trzeba było, nie słyszeli nic.
W miarę, jak oblężenie się przeciągało, stawało się coraz wolniejszem, ludzie zmęczeni zaniedbywali się.
Śmiały Marcik przekradał się niewiedzieć jakim sposobem do Muszy, na Okole, zachodził do znajomych, Ślązakom figle płatał, a uleczony Gamrot dzielnie mu pomagał.
Ważył się nawet jednej nocy aż na ulicę Rzeźniczą do Pawła, i od niego się z bólem serca dowiedział, że Greta niemogąc znieść pobytu w mieście, znowu do Wrocławia do powinowatych zjechała.
Rad by ją był widział i dlatego się ważył podkraść do dworu mimo niebezpieczeństwa — ale i za ucieczkę tę ganić jej nie mógł.
— Byle jej tam jaki Ślązak nie zaswatał — wzdychał.
— O to strachu nie ma, bo ona ich nie lubi — mówił Paweł, — zresztą choćby zaswatana, albo i zamężna byle wróciła! — bo za nią strasznie tęskno, a człowiek do niej nawykł jak do powietrza.
Zgadało się potem o mieście i o zamku, a Suła tak był pewien odsieczy i przykładnego winnych ukarania, że Pawła tem nastraszył.
— Z Albertem i winnymi niech czynią co chcą, na co zasłużyli — westchnął — lecz nas niech oszczędzą. Gdy na miasto padnie straszny gniew pański, zginiemy wszyscy.
Marcik uderzył go po ramieniu.
— Nie bójcie się — będziemy umieli owce zakażone od czystych rozróżnić — ale, że zdrajcom przebaczenia nie da!! nadto go znam bym wątpił.
Z każdym dniem popłoch rósł w mieście; woźnice ciągnący z kupią od Ślązka, od Sandomierza, od Torunia, przynosili wieści coraz pewniejsze, iż książe Władysław przeważne siły zbiera dla odebrania Krakowa.
Księciu Bolesławowi gościna ta przymusowa ciążyła, codzień się stawał opryskliwszy, Wójta witał i żegnał wymówkami.
— Coście to mi obiecywali? Pókiż tego czekania będzie? Zwiedliście mnie...
Biskup choć pracował nad duchowieństwem aby je pozyskać sobie, znaczna część trzymała się na uboczu. On, Wójt i książęcy dwór naradzali się po dniach całych, i niepokój rósł ciągle.
Muskacie donoszono, iż dobra biskupie Łoktek wojskiem ciągle zajmował.
Ktoby był następnej wiosny do Krakowa zajechał za tych ślązkich rządów — ledwieby go teraz poznał. Miasto, gdyby nie załoga, wyludniało się. Z ziemian i rycerstwa nikt tu prawie nie zajrzał. Woźnice i kupcy nie bardzo się na gościńce ważyli, bo już Łoktkowi chwytali ich, a dużo ziemian na swą rękę, korzystając z czasu niespokojnego zasiadało po gościńcach.
Obyczaj ten napastowania podróżnych, za czeskich rządów trochę się był powściągnął, bo surowo się wzięto do łapczywych rycerzy — teraz znów bezkarnie z gródków się dobywali.
W gospodzie kupieckiej, w rynku, wozu nowo przybywającego trudno teraz zobaczyć było, połowa kramów stała zamknięta, kupujących brakło, kupcy skarżyli się i sarkali.
Za to około Dyngusza, przy Piłacie, na ratuszu ciągle było tłumnie i gorąco. Albert grozą starał się mieszczan utrzymać przy sobie. Nie było dnia, żeby Viertelnicy kogo do więzienia nie wlekli, bez chłosty i stawienia u pręgierza jeden nie minął.
Niektórzy śmielsi wyrzucali Albertowi w oczy, iż miasto zgubił, ale kto się głośno odezwał, zamykano go. W radzie miejskiej połowa ludzi siedziała milcząca; niektórzy domagali się jakiegoś końca. Albert jak zwierz w kniei osaczony rzucał się, kąsał, ale kroku naprzód uczynić nie mógł.
Śląska też załoga, choć ją karmiono, przykrzyła sobie. Fuld, który od pierwszego dnia położenie zrozumiał i wyprawie był niechętny, potajemnie księciu coraz gorsze wieści przynosił.
Książe też codzień był niecierpliwszy — i chmurniał.
Wlokło się to nieznośnie dla niego, ale dłuższym jeszcze czas ten mógł się księżnie wydawać.
Mimo tajemnie poddawanej żywności, na zamku dostatku nie było. Ludzie chorować zaczynali. Od księcia Władysława przez żydów tylko głuche dochodziły wieści.
Usłużny i bardzo zręczny Gamrot, który się na najniebezpieczniejsze wycieczki sam ofiarował, wyprawiony z poselstwem nie wracał. Nareście, w maju, jednej nocy gdy Marcik wały obchodził, usłyszał znak, jaki zwykle dawano, gdy się goniec zjawiał. Pobiegł ku miejscu zkąd go sykanie doszło i zobaczył całego i zdrowego powracającego Gamrota.
Przynosił on pocieszające wieści od księcia, który obiecywał się wprędce i przyrzekał, że Ślązacy precz odejść będą musieli, byle zamek potrzymał się jeszcze.
Zbudzono księżnę, do której zaprowadził Marcik posła...
Zwiastował on, że pan niedaleko już był i rychło miał dać znać o sobie. Ziemianie wszyscy znaczniejsi Sandomierscy, Krakowscy, Wielkopolski przy nim stali. Serdecznie też wiarę strzymali.
Na Ślązku Gamrot słyszał, że tam się księcia Bolesława, który zniechęcony był, z powrotem spodziewano.
Jeszcze się ta rozmowa toczyła w izbie księżnej, która ludźmi ciekawemi się napełniała, gdy na zamku od wałów, wśród ciszy nocnej wrzask się dał słyszeć straszny.
Marcik i co żyło wybiegli chwytając za oręż.
Noc nie zbyt była ciemna, w podwórzu się rozglądnąwszy, Suła ujrzał po nad tynami od strony Wisły coś poruszającego się, jakby ludzi gromadę. W jednej chwili już stanął u tynów, kędy zamkowego żołnierza dość już było.
Załoga czujna, szczególniej po nocach — cała była w pogotowiu.
Potoczyli się wszyscy ku tynom...
Cicho i zdradnie garść Ślązaków, którą niemcy, znający słabsze i trudniejsze do obronienia miejsca na zamku nasłali — probowała wedrzeć się wewnątrz...
Pogotowiu stały większe siły, które gdyby się napaść udało, ze wszech stron uderzyć miały.
Napaść się nie powiodła, bo natychmiast u tynów zjawili się obrońcy.
Marcik tłukł tych, których wdrapujących się u tynów znalazł, innych żołnierze chwytali, ciągnęli, siekli i brali w niewolę. Pod ręką były kamienie i belki, które na drapiących się po wzgórzu ciskać zaczęto.
Zacięta walka wśród nocnego mroku trwała nie długo, bo ci, co dalej byli, widząc pierwszych odpartych i pobitych, natychmiast uciekać i rozpraszać się zaczęli.
Rachowano na to, że na zamku długie bezpieczeństwo ludzi musiało uśpić, i że nikt pewnie napaści się nie spodziewał. Niemcy mogli mieć przekupionych na zamku i przy trwodze z jednej strony na otwarcie wrót liczyli.
Wszystko to jednak zawiodło.
Gdy potem ognia przyniesiono, aby więźniów i trupy rozpoznać, okazało się, że najwięcej ludzi było z miasta, których jako sługi wójtowe znano. Marcik zajadły w pierwszej chwili wszystkich zdrajców nie żywiąc, dobijać kazał. Na wałach naprzeciw miasta powznoszono szubienice, w najwyższem miejscu i gdy rozedniało, mogli już ci co posłali, widzieć jaki los ich spotkał.
Tak ta noc trwogi i nadziei przeszła na zamku, a gdy książe Bolesław o niczem nie wiedzący wstał rano, Fuld mu przyszedł opowiedzieć, jak nieszczęśliwie probowano dostać Wawelu i sromotnie uchodzić musiano.
Przywołany Wójt Albert, składał winę całą na innych, sam się nie przyznając ani do tego napadu, ani do świadomości jego.
Następnego dnia posłaniec od brata Henryka przybył z ostrzeżeniem do niego, iż wszyscy ziemianie, nie wyjmując krakowskich w obozie ks. Władysława gromadnie się stawili.
Z tą wiadomością Albert do Ślązaka nie spieszył. Natychmiast radnych kazał na ratusz wołać, których Viertelnicy niemal gwałtem z domów porwanych pędzili.
W ostatnich tygodniach trwogi i niepewności Wójt posiwiał był nagle, zestarzał, żółć mu zalała twarz, oczy patrzały dziko. Przybywający z kolei zastali go spartego na stole, pogrążonego w myślach i słowa z niego dobyć nie mogli.
Stali już przed nim obaj Wójtowie wybrani przez mieszczan, Ortlieb i Petzold, radni Jaśko, Tylman, Brant, Winbold i Paweł z Brzega.
Z postawy i wejrzeń ich widać było, że wszyscy przybyli z troską nie małą — a nie bardzo byli ze sobą zgodni. Paweł z Brzega, Hincza Keczer opodal nieco się trzymając, poglądali na siebie porozumiewając się, a oczyma wskazując Wójta, jakby mówili.
— Oto winowajca!
Ci na uboczu miejsca sobie obrali.
Wójtowie, jak przystało, wysunięci naprzód, ręce trzymali w kieszeniach, oba jak noc posępni. Herman tuż przy Wójcie stał, jakby mu posiłkować zamierzał i chciał dodać odwagi. Reszta spozierając po izbie słuchała wrzawy dochodzącej z rynku.
Wójt Albert długo się wahał nim rozpoczął.
— Trzeba radzić — rzekł w końcu głosem stłumionym — książe Bolesław domaga się sam nie wie czego. Ziemian mieć chce.
Ramionami poruszył.
Nikt się nie spieszył z odpowiedzią, czekano co więcej powie. Albert oczyma potoczył do koła, ciężko mu było przyznać, do czego miasto doprowadził, wolał odpowiadać na wymówki, niż sam się tłumaczyć.
Spoglądał i wyzywał napróżno. Wójtowie podnieśli głowy, Herman z Raciborza człek gwałtowny, widząc, że Albert się ociąga, począł za niego:
— Musiemy radzić o sobie, abyśmy nie mieli biedy. Zdradzili nas wszyscy. Wołali przeciw Łoktkowi, że go zasię nie chcą — że musi iść precz; powiadali, że byle się Kraków zdał, oni wszyscy Ślązakowi moc oddadzą i panowanie. Teraz śpiewają inaczej, a nas zostawili w matni.
Ręką zawinął i rzucił się, Albert milczący rozłożył obie ręce szeroko i załamał je.
— Źle jest! — zamruczał.
Wtem Hincza Keczer podsunąwszy się nieco, zawołał:
— Temu złemu my nie winni. Kto go sprawił niech naprawia! Myśmy nie chcieli żadnej odmiany. Nie mieszczan to sprawa książąt powoływać i osadzać. Jakieście piwo nawarzyli, takie pijcie.
Nieszczęście w tem, że choć nie wszyscy biedę robili, niewinni muszą pokutować z niemi.
Wójt gniewnie się poruszył.
— Wszyscyście tego chcieli, — zawołał. — Ja bym nie począł sam, gdybym ludzi nie badał. Nie winienem nic.
— A któż? może ja? — wyrwał się Paweł z Brzega. — Czyśmy was nie upominali!
Namarszczony groźno spojrzał nań Wójt.
— Jeśliśmy zawinili to równo wszyscy.. Nikt z nas miastu źle nie życzył.
— Wyście to nie dla miasta zrobili — począł Keczer ośmielony — ale dla siebie. Chciało się wam większej godności i znaczenia. Łoktek wam był za mocny... roiło się panowanie. Wyście nas w te błoto, a bodaj nie w krew wpędzili, myślcież jak wyrwać.
Wójt zgrzytnął zębami.
— Jeszcze się nie wszystko skończyło, — rzekł groźno. — Ks. Opolski siedzi u mnie i ja władzę mam. Nie rozpuszczajcie gęby, aby wam jej zamknąć nie kazał.
Keczer splunął i tyłem się do niego obrócił.
— Zapomnieliście, — dodał Paweł z Brzega, — że my tu nie w domu u siebie, w Niemczech, ani na Ślązku, ale między polakami, wśród których nas garść tylko. Mieli nas dawniej za nieprzyjaciół, cóż teraz?
— Ziemianie polscy sami skomleli przeciw Łoktka — rzekł Albert.
— Gdzie? kto? jaki — podchwycił Keczer. — Postawcie jednego! mianujcie go? Przybyłże który poddać się Ślązakowi, pokazał się na dworze? Wszyscy są z ks. Władysławem. Wam się zdało, że gdy Opolskiemu Kraków dacie, zlękną się i poddadzą — ale z małym księciem nie łatwa sprawa.. żelazny człek.. nie zastraszyć go i nie zgryźć!
Albert nie odpowiadając mu, obrócił się do innych.
— Możemy się jeszcze ratować — rzekł. — Jeżeli zamek dostanie się Opolskiemu, wszystko się zmieni. Otuchy nabierze. Ślązacy leniwi szturmować nie chcą, nam trzeba się uzbroić i siłą, czy zdradą dobyć zamku.. Gdy mu gród zabierzemy, żonę i syna, będzie musiał się układać i pójdzie na dział swój, na Kujawy. Na zamek i ziemianie przyjdą — jutro.
— Tak samo jak dziś! — rozśmiał się szydersko Keczer. Dobra rada! Poprobujcie! poprobujcie!
Wziąć zamku nie weźmiemy, bo u nas czeladzi mało i ta do obuchów i do kusz nie nawykła.
Mały książe jak się dowie, żeśmy mu jeszcze i zamek chcieli odbierać, w pień nas wyciąć każe. Teraz, choćby opanował miasto, może się kto ocali — potem nikt. Dobra rada!!
— Rada nie jest moja — krzyknął Wójt obracając się do niego — nie moja. Ks. Biskup Muskata mi ją dał.. Ten wiernie z nami trzyma.
— Tak rozumny jak i my! — szepnął Paweł z Brzega, i taki go jak nas los spotka.
Hieronym z Raciborza wystąpił naprzód.
— Wodę warzymy darmo — zawołał głośno i nakazująco. Ratować się trzeba i głowy słuchać, robić co Wójt każe. Rozdzielemy się, to przepadniem!
— Tak, czy owak przepadliśmy! — przerwał Paweł z Brzega. — Niech lepiej każdy siebie ratuje jako umie — miasta nie uratujemy!
Wójt szydersko usta skrzywił.
— Was piękna synowica, która z polakami zaloty stroi, uratuje!
Paweł zaczerwienił się cały.
— Choćby i ta! która więcej miała rozumu niż my wszyscy! Stali wszyscy pomięszani, w tem dotąd milczący Ortlieb Wójt wybrany, grobowym głosem począł.
— Sprowadziliście do nas Opolczyka — zwrócił się do Wójta — nie dajcież mu uchodzić, nie dozwólcie nas opuścić. Dopóki on tu, myśmy bezpieczni, uchowaj Boże, wyjedzie ztąd — nie ma innej rady, zabierajmy co kto ma na wozy i ciągnijmy z nim do Opola, czy Świdnicy, tu nam nie ma co robić.
— Pewnie najlepsza rada, — potwierdził Tylman — nie ma innej. Pójdziemy z nim ale z torbami żebrać, — nie zabierzemy domów i dworzyszcz z sobą.
— Jeśli wy co stracicie — ofuknął go Wójt — ja pono więcej niż wszyscy!
— Miasto więcej znaczy niż Wójt i jego mienie — krzyknął Keczer. — Wójtowie się znajdą zawsze, byle miasto było.
Byłyby tu wnuki i prawnuki nasze żyły i żywiły się — a teraz!! Przypomnijcie czem my te nasze prawa i przywileje zdobyli? Leszkowej Gryfiny i zamku broniąc, — teraz straciemy je za zdradę!
— Nikogośmy nie zdradzili! — wybuchnął Albert. — Przyszedł Opolczyk, nie mogliśmy wojować z nim, musieliśmy wrota otwierać.
— A kto Opolczyka sprowadził? Kto po niego jeździł? Kto mu pokazał drogę? — począł na boku stojący Keczer.
— Popytajcie co nas ten nowy pan kosztuje! jak nas ssie! — wołał Paweł.
Gwar rosnął, bo za przykładem śmielszego Keczera i inni poczynali mówić odważniej.
Wójt naradzał się z Hermanem z Raciborza, który przytomniejszy i zuchwalszy był od niego.
Po cichej naradzie Albert się zwrócił ku radnym.
— Jestem tu jeszcze wójtem — zawołał. — Rady waszej pytałem, a wyście mi wyrzutami głupiemi odpowiedzieli. Dość tego! Słuchajcie rozkazania mego i ks. Biskupa.., który więcej rozumu od nas ma.
Czeladź uzbrajać! zbierać — zrobić zaraz popis zbroi i ludzi — Kuszników dadzą Ślązacy. — Na zamek całą siłą musiemy iść!!
Spojrzał na słuchających, którzy się nie poruszali, i Herman z Raciborza dodał:
— Niech się starsi zbiorą i rozkaz dać na miasto. Wszystkę czeladź pozbierać, jest tej gawiedzi dosyć.
— I sklepy, ławki, kramy, warsztaty pozamykać — dodał szydząc Paweł z Brzega. — Chleba nie piec, mięsa nie bić, niech Ślązacy głodni po dworach plądrują...
— Słyszycie rozkazanie! — wielkim głosem powtórzył Wójt. — Tak ma być jakom rzekł.
I dodał szybko.
— Ludzi trochę dodadzą Ślązacy, Biskup też swoich wyśle. Jutro na zamek. Muskata ma swoich stróżów przy kościołach i klechów na zamku, ci pomogą.
Nikt nie okazał po sobie gotowości do spełnienia przykazania tego, tylko Keczer śmiało naprzód wystąpił.
— Czyja wola, — rzekł, — niech czeladź daje, a ja nie puszczę, nie dam i jednego pachołka nie poślę. To ostatnia zguba.
— Ja też! — odezwał się Paweł z Brzega.
Drudzy sobie w oczy patrzyli, ale protestować bali się.
— Nas dwu, mała rzecz — dodał Keczer, — ale gdy się mieszczanie rozmyślą, znajdzie się nas więcej, — ludzi nie damy!
— To głowy dacie! — ryknął Wójt wściekle ręką bijąc o stół.
Nim Łoktek wasz przyjdzie, pościnać każę buntowników!
— Probujcie! — odparł Keczer i zwrócił się wolnym krokiem ku drzwiom. Paweł nie mówiąc słowa wychodził za nim. Nie tamowano im drogi — wyszli.
W izbie radnej zrobiło się cicho.
Wójt wargi do krwi gryząc, zwrócił się do Hermana.
— Każcie ludzi zbierać i zbroje gotować!
To rzekłszy za czapkę pochwycił i groźno powiódłszy oczyma po radnych i Wójtach, wysunął się krokiem ociężałym i nie pewnym. Herman z Raciborza wnet za nim podążył. Ci co pozostali spoglądali na się, badając się wzajemnie.
— Próżne to wysiłki — rzekł Ortlieb. — Biskup nam nie wiele pomoże, bo tam mała garść kleszych sług, co ampułki zdatniejsi nosić niż miecze. Nasza czeladź w szynku bije się dobrze, ale na wały iść i do bram szturmować!!
Rozśmiał się gorzko. Tylman rzekł ponuro:
— Wójt, bo głowę postradał! Darmobyśmy rozkazy dawali, aby się jeno zbłaźnić!
Zwątpienie ogarnęło wszystkich, wzdychając rozchodzić się poczęli.
Albert wracał do swojego domu, w którym teraz gościem był nie panem. Małą izdebkę ciemną zajmował na dole, gdzie droższy sprzęt swój zgarnął. Na zydlu tu czasem drzemał, bo mu rzadko zasnąć dawano. Ledwie wszedł, gdy pachole strojne, wbiegło od ks. Opolskiego wołając go jak sługę:
— Do pana!
Czując na co zszedł Wójt dzikiem odpowiedział wejrzeniem — lecz musiał być posłusznym. Wstał zaraz i na wschodki wstępować zaczął.
Ks. Bolesław, któremu pobyt w Krakowie dojadł już srodze, bo się tu nie czuł panem — siedział z kilką Ślązakami nudząc się w izbie. Stali niektórzy, inni z dala poprzysiadali na ławach. Wszyscy byli powarzeni. Książe trzymał w ręku zrzynek pergaminowy. Domyślając się Wójta po chodzie — podniósł głowę.
— Przecież temu kiedyś koniec być musi, — odezwał się głosem głuchym. Wyście nas tu ściągnęli — mówcież.. co dalej?
Obiecywaliście mi złote góry! Ziemianie mnie nie chcą — czekam na nich napróżno. Sandomierzanie tamtemu się poddali, Sandecz ma w ręku!
Gdzież te wasze obiecanki, że go wszyscy mieli porzucić?
W miarę jak mówił, głos rosnął księciu, gniew się zwiększał. Siedział pochylony, zaczął się prostować, nadymać, wreszcie powstał i opierając się oburącz na stole, oczy wlepiając w Wójta, ciągnął dalej.
— Sądzicie, że wam to ujdzie bezkarnie?? Ziemi nie posiadłem.. Miasto! co mi znaczy to liche miasto wasze i garść handlarzy?
— Com miał, tom oddał Miłości Waszej — odparł Wójt stłumionym gniewem. — Obiecywali mnie, obiecywałem ja. Mnie zdradzili. Przecież Sandomierz mieliście w rękach, zamek, gdybyście byli kazali go zdobyć, byłby wasz, a za nim poszłaby ziemia.
— Jam nie wojować przyszedł — odezwał się książe — ale brać, co mi się samo oddać miało. Zawojowywać gdybym chciał potrafiłbym bez was.. Przyszedłem odbierać, co mi należało i co mi gwałtem narzucano.
Albert stał jak skazany winowajca, milcząc długo.
— Na jutro, — rzekł, — kazałem czeladź zbierać — i sam ją na zamek poprowadzę. Więcej nadto uczynić nie mogę.
Książe padł na swe siedzenie i sparł się na ręku. Wlepił oczy w Wójta. Ślązak Lasota, który choć polak już był całkiem zniemczał, a przy księciu urząd znaczny zajmował, Alberta zaś nie cierpiał — rzekł pogardliwym tonem.
— Obiecywali nam wiele, a tu się ludzie tylko marnują. Często im suchego chleba brak, i wodę pić muszą.. Szklanki piwa nie mają.
— To niech nie proszą o nie, — wybuchnął książe, — niech ławki i komory odbijają i biorą sami. Cóż my? głodem dla nich mrzeć będziemy?
— Dawno tak trzeba było czynić! — mruknął Lasota.
Drudzy na ławach z dala siedzący po cichu się urągali.
Co się z dumnym człowiekiem dziać musiało, wystawionym na te wymówki i szyderstwa — nie mogącym się uniewinniać, lękającym narazić — pojąć łatwo. Pot ciekł mu po skroni.
— O tem wy pewnie już wiecie, — zamruczał książe, że ziemianie, wojewodowie, kasztelanowie, urzędnicy i starszyzna ziem tych, jutro mają przybyć do nas — ale nie poddając się! nie!
— Ja o tem nie wiem, — jęknął Wójt. — Daj Boże, aby przybyli, W. Miłość słowy dobremi może ich sobie pozyskać.
— Ja! — krzyknął książe — ale ja wiem i od kogo i z czem jadą!
Wstał znowu książe, na Wójta popatrzył, odwrócił się do Lasoty, i jakby odprawę dał, odezwał się do swoich.
— Na łowy nawet nie ma gdzie pojechać! Chyba z sobą cały pułk brać! Władysławowe oddziały całą okolicę zajmują. Wytknąć głowy za wrota nie mogę.
Wójt wyszedł po cichu. Ostatnia wiadomość jak piorunem go raziła. Zapowiedziani ziemianie i rycerstwo przybywali od Łoktka. — Książe oddawna już nie okazywał ochoty utrzymywania się kosztem wojny w Krakowie.
Mógł miasto wydać na łup Łoktkowi. Przerażony tem Wójt nie zachodząc do swej izby, na miasto wybiegł, zawrócił się, konia chwycił dla pośpiechu i sam jeden do Biskupa pokłusował.
Muskata lepiej od niego był zawiadomiony, na biskupim dworze trwoga panowała taka, jakby nieprzyjaciel już wkroczył do miasta.
Blady i drżący zaszedł mu drogę Biskup.
— Uchodzić muszę — zawołał głosem słabym, — gdy mnie tu pochwycą, życia nie jestem pewny.
— Dokąd? — spytał Albert, który byłby go rad jako pośrednika zatrzymał. — Oddziały Łoktkowe po okolicach plądrują. Tu wam bezpieczniej — obronić możecie nas i siebie!
Wójt wnet pomiarkowawszy się, poprawił.
— Nic nam jeszcze nie grozi!
— Wszystko! — przerwał mu Biskup zrozpaczony. — Wracam od księcia — on wojować nie chce, nie myśli. Na Ślązk powróci.
Wójt stał jak skamieniały.
— Ojcze — odezwał się z boleścią — ojcze! choć wy nas nie opuszczajcie!
Muskata się cofnął na krok.
— Ja nie mam siły — rzekł zimno. — Nie mogę nic! Dajcie mi sposób ujścia ztąd. Tu się straszne gotują rzeczy! Przeciwko mnie są wszyscy — jam bezsilny!
Niespokojny Biskup zawrócił się nazad ku izbie, z której był wyszedł — powtarzając: Uchodzić — uchodzić muszę!
Zdejmował z siebie suknię rękami drżącemi, patrzał na sługi szukając w nich pomocy, głosu mu brakło, oczy zachodziły łzami.
— Antychryst powraca! — mówił cicho. — Uchodzić — — —
Albert pozostawszy sam, jak człowiek któremu zabrakło myśli i środków ratowania się, upadł na ławę, zapomniawszy gdzie się znajdował — nie myśląc nawet o własnem ocaleniu, zrozpaczony i odrętwiały.