Kraków za Łoktka/Tom II/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Kraków za Łoktka
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1880
Druk Wł. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.


Upłynął miesiąc, miało się ku jesieni. W mieście mało się co zmieniło. Marcik wyzdrowiawszy rychło, pożegnawszy Zbrożka, który nad Pilicę powracać musiał, nie pojechał do Łoktka, choć go do obozu serce ciągnęło — musiał zostać, aby pilnować zamku, bo jawnie się zamach jakiś gotował. Musza, Lewek i inni zastraszające przynosili wieści.
Na Wawelu załoga była mała, a książe nie miał jej czem zasilić, bo sam ludzi potrzebował.
Wójt Albert, który z drugiej jakiejś podróży wrócił, nie chodził jak dawniej chmurny i nasępiony, ale z głową do góry, nieustannie się po mieście krzątając.
Veita zostawiono przy dowództwie straży, ale ludzi mu zmieniono, dając różnych niemców niewiedzieć zkąd ściągających się i Ślązaków.
U wszystkich wrót, gdzie straże dzień i noc czuwały, ludzi postawiono nowych, dawnych się pozbywając. Zaciężnych Ślązaków w służbie miejskiej było pełno. Cechom kazano opatrywać rynsztunek i gdzie który do jakiej bramy i połaci muru był przeznaczony ku obronie, aby zawsze w gotowości był dniem i nocą.
Zbroi co było miejskiej popsutej do płatnerzów dano, pośpiesznie ją przykazując naprawiać.
Z tem wszystkiem nie ukrywano się, działo się to jawnie. Kasztelan wiedząc o tem, pytał coby znaczyło, a Wójt odpowiadał śmiało, że miasto zawsze na wszelki wypadek do obrony od nieprzyjaciela musiało być pogotowiu.
Nie było to zresztą złem, bo na zamku szczupłą miał kasztelan załogę, a zdrady jawnej nie chciał dopuszczać, choć ją drudzy przepowiadali.
Marcik przestrzegał — mówiono mu:
— Śni ci się!
Wymógł tyle na kasztelanie, iż choć nic na pozór nie groziło, pozwolono mu na zamku straż trzymać pilną, wrota wcześnie zamykać, ludzi z miasta nie wpuszczać bez opowiedzenia; w nocy na wałach warty zaciągać.
Sam Suła, wzorem pana swojego, który gdziekolwiek był, straże osobiście opatrywał nocami — chodził po wałach, ludzi obwoływał i za najmniejsze niedbalstwo karał surowo.
Na miasto jeżeli szedł teraz, co mu się rzadziej trafiało, to tylko we dnie i wracając zawczasu; ludzi zaś z załogi nie puszczał prawie i przed wieczorem wszyscy na miejscach musieli być.
Na coś się w mieście zanosiło. Suła wiedział przez swoich. Przychodzili nieustannie za sprawami do sędziego na gród żydzi, a ci wszyscy niemal od Muszy i Lewka przynosili ostrzeżenia i pogłoski. Obawiali się oni o siebie, gdyby uchowaj Boże, w mieście się co zmienić miało.
Jesień już była dość późna, wieczór cichy, pogodny, piękny.. W mieście panował spokój i cisza dziwna, jakby wszystko wymarło. Marcik, który po wałach chodząc przysłuchiwał się i rozglądał — nie mógł zrozumieć dla czego tak zawczasu w mieście się, na spoczynek gotowano. Ruchu w ulicach nie było żadnego.
W kościołach dzwony zaczęły się odzywać na modlitwę wieczorną, gdy Sule, który ucho miał bardzo czułe, zdało się, iż w dali tentent koni usłyszał gromadny.
Szło coś, — wojsko, czy stado, ale zwolna, mierzonym krokiem.. i zbliżało się.
A im bliżej było, tem Suła pewniejszym się czuł, iż albo książe z wojskiem powraca, lub inne jakieś ciągną oddziały. Z różnych stron miasta od bram tentent przychodził.
Nie pewien, co to ma znaczyć, Suła zbiegł natychmiast do wrót zamkowych, które jeszcze otwarte stały i dał rozkaz, aby je natychmiast zamykano. Straż ruszyła się nastraszona tem, kazał na ludzi zatrąbić, aby się zbierali, a sam pobiegł do dworca.
W tem z miasta przed chwilą tak uspokojonego, dolatywać zaczął szmer głuchy i jakby stłumione okrzyki. Poruszało się coś tam.
Suła wdrapał się na dworzec, gdzie stały wyżki umyślnie zrobione, aby z nich dalej widzieć było można miasto i przedmieścia. Wszedłszy i spojrzawszy — struchlał.
Przez ulice sunęły cicho oddziały jakieś zbrojne, zajmując miasto. Na chorągwiach mógł rozpoznać czarnego orła ślązkiego.
Nie było już wątpliwości, zdrada uknuta została dokonaną, miasto się poddało Ślązakom.
Jak okiem mógł zajrzeć Marcik, widział oddziały coraz nadciągające, które spokojnie bez walki i oporu zalewały Kraków. W rynku już głośno okrzykiwano...
Na zamku pozostali — widzieli już wszyscy, iż nieprzyjaciel jakiś miasto zajął, umyślnie mu otwarte.. Powstała trwoga.
Kasztelan Pakosław z Moskorzowa, niedawno naznaczony po śmierci Jana z Buska, wychodził właśnie dowiedzieć się, o wrzawie, którą posłyszał, gdy mu Ślązaków zwiastowano.
Zbladł i przystanął chwilę nie pewien siebie, lecz człowiek był serca wielkiego i ducha nie stracił. Zaczął wydawać rozkazy i po zbroję posłał pacholę.
Wrota były już zaparte.
Od miasta coraz groźniej szumiało.
Kilku żołnierzy z załogi, których najazd zastał w mieście przybiegło do furty, prosząc się, aby ich wpuszczono, bo się niewoli obawiali. — Otwierać im było niebezpiecznie. Spuszczono linę z drążkiem i tak ich na górę wciągnięto. Ci już umieli rozpowiedzieć o tem na co patrzali.
Gdy Ślązacy się zbliżyli, wszystkie wrota zastali na oścież otwarte. Wójt naprzeciwko księcia Bolesława Opolskiego wyszedł ze swojemi mieszczanami, w orszaku wielkim, do nóg się księciu pokłonił, oddając Kraków jako panu i władzcy. Niektórzy tylko z mieszczan poukrywali się i domy pozawierali — ale tych mało było. Znaczniejsza część po niemiecku wołała, ochotnie i radośnie przyjmując Ślązaka.
Na ratuszu nawet zgotowane było przyjęcie i wino, gdzie wszystkich kto chciał ugaszczano.
Żołnierze niektórzy i Jurga na oczy swe to widzieli...
Miasto więc było stracone, bo z opowiadania wnosząc, siła księcia Bolesława była tak znaczna, iż przeciw niej porywać się było szaleństwem.. Z zamkiem co począć mieli?
Kasztelan co najprędzej szedł z żałośną nowiną do księżnej.
Jadwiga w pożyciu z mężem przejęła była męztwo i wytrwałość jego. Przetrwawszy wiele umiała cierpieć. — Pakosław wiedział o tem, ale sam ojcem będąc, litował się niewieście, która o los dzieci zatrwożyć się musiała.
Szedł, lecz im bliżej był, tem zwłóczył więcej, rad by go kto uprzedził. I stało się jak żądał, bo sługi wpadły naprzód do księżnej z płaczem, oznajmując, że Ślązacy Kraków zajęli.
Syna pochwyciwszy na ręce księżna, jak stała do przedsieni wybiegła. Tu spotkała kasztelana, który całe męztwo odzyskał.
— Brońcie zamku! ratujcie dziecię moje! — zawołała żywo. — Władysław nadciągnie niechybnie z odsieczą. Dopóki go się nie doczekamy, musiemy się bronić!
— Miłościwa pani — odparł kasztelan. — Myśmy na to przygotowani i inaczej nie może być.
Księżna przyciskała do piersi dziecię strwożone, łzy płynęły jej z oczów, lecz spojrzawszy na Pakosława, którego męzka twarz cały swój pokój zachowała — odetchnęła lżej.
— Zamku nie poddamy! — powtórzyła.
— Nigdy! — odparł krótko kasztelan.
Pachołek niósł mu hełm i zbroję, w podwórzu słychać było wołania — księżna wróciła do kaplicy i klękła na modlitwę.
Ślązacy z Albertem obrachowali byli, iż z nienacka do zamku przypaść, nimby się tam opamiętano i zebrano do odporu, było dla nich najkorzystniej.. Główne oddziały mało co się zatrzymawszy w rynku, ciągnęły z Fuldem dowódzcą i Wójtem Albertem ku wrotom.
Wójt w szatach paradnych, po rycersku przystrojony, z pychą wielką wiódł ślązkiego dowódzcę. Wybrali do swego orszaku ludzi najlepiej uzbrojonych, w błyszczących pancerzach, kuszowników niemieckich, i najzuchwalszą gawiedź, która łatwem do miasta wkroczeniem uzuchwalona szła wykrzykując i odgrażając się napastliwie i tłumnie.
Albert sam stanął naprzeciw wrót wołając, aby je otwierano.
Pakosław wystąpił przeciwko niemu na wyżki i pochylił się grubjańsko krzycząc na Wójta, który zaczerwieniony z gniewu podniósł głowę.
— Skończyło się panowanie wasze! skończyło — krzyknął Albert. — Wrota otwierać! Poddawajcie się! Obrany jest pan nowy, książę Opolski, który miasto zajął.
Chcecie-li z życiem ujść, — nie zwłóczcie. — Wrota otwierać!!
Inni za nim po niemiecku zaczęli wrzeszczeć: — wrota otwierać!
Niektórzy grozili pożogą, rzezią i śmiercią.
Pakosław dał im krzyczeć nie odpowiadając, zwrócił się do Wójta z pięścią ściśniętą.
— Ty, zdrajco podły — zawołał — szubienica cię czeka!
Spojrzał z góry dumnie na Ślązaków i nie zważając na wrzawę zszedł z wyżek.
Ludzie na wrotach stojący poczęli kusze nastawiwszy odgrażać się, że strzelać będą.
Nie przygotowani do boju Ślązacy, cofnęli się nieco. Albert blady niespokojny, w miejscu z koniem się poruszał, chcąc męztwo okazać. Herold trąbił znowu wyzywając na rozmowę, ale Pakosław nie wyszedł więcej, a Marcik wylazłszy na wyżki od ostatnich słów począł besztać niemców, plunął na Wójta i — precz zszedł.
Ślązacy jeszcze się burzyli i namyślali, a tu wieczór nadchodził ciemny. Rzucili się do wrót, cisnęli na nich gradem przygotowanych kamieni i kilka bełtów puszczono.. Musieli ustąpić.
Naradzano się w kupie z Wójtem, który wołał ze śmiechem udanym.
— Jutro oni będą pokorniejsi.
Rozstawiono z dala straże i Fuld z Wójtem zasępionym nazad pokłusował do miasta.
Zawiodła go nadzieja, był bowiem pewien, że zamek niespodzianie napadnięty się podda. Siłą go brać nie było łatwo.
Bolesław Opolski obrany pan nowy z dobrą myślą siedział w ratuszu za stołem, otoczony niemieckiemi mieszczany, zapewniony będąc przez Wójta Alberta wcześnie, iż korda nawet dobywać nie będzie potrzebował, dla opanowania Krakowa.
Lat już dojrzałych mężczyzna, jak wszyscy niemal ślązcy piastowie otyły, wielki, piwem dobrze utuczony, twarzy szerokiej, rysów dosyć łagodnego wyrazu — choć miał wzrost i ramiona rycerskie, nie okazywał zbyt rycerskiego usposobienia.
Szedł do Krakowa przekonany, że na drodze nie znajdzie żadnej przeszkody, że weźmie miasto i państwo jak owoc dojrzały. Tak się też stało, i gdy mu wrota otwarto szeroko, a mieszczanie powitali okrzykami, gdy go z honorami zaprowadzono na ratusz, czekał już tylko by mu znać dano, że na Wawel jechać może. Był pewien, że na starym zamku zanocuje, oglądał się na Wójta, kiedy mu da znać by na koń siadał i ciągnął. W tem zamiast Alberta, który się zatrzymał nieco, wszedł dowódzca jego Fuld.
Książę spojrzawszy nań, poruszył się po hełm leżący na stole sięgając.
— Na zamek? — zapytał.
— Na zamku, — odparł niemiec równie zawodem oburzony, — ani słuchać nie chcą, żeby go oddać! Z niemi będziemy się musieli rozprawiać. Wały duże i mocne, góra dosyć wysoka i stroma.
Bolesławowi chmura przeszła po twarzy. Oczyma szukał Wójta, który ułożywszy spokojne oblicze, wchodził właśnie. Spojrzał nań z wyrzutem.
— Cóż to? Zamek się opiera? bronić się myślą?
Albert wzgardliwie ramionami dźwignął.
— Nie ma o czem mówić — odparł, — jutro się wszystko wyjaśni. Bronić się nie mogą, ludzi nie mają. Trudno, aby się od razu poddali — ale popłoch tam wielki.
W. Miłość zajmijcie dom mój, a jutro...
Książe patrzał już na Fulda, jakby Wójtowi nie dowierzał, dowódzca zdawał się wątpić.
Albert przysunął się do księcia.
— Księżna z dziećmi znajduje się na zamku, należałoby jej dać wolne wyjście ze dworem. Zechce pewnie swoje mienie zabrać.
Bolesławowi te targi były nie do smaku.
— Inaczej mówiliście i obiecywali mi w Opolu — odezwał się do Wójta z wymówką. — Zaklinaliście się, że wszyscy mieszczanie, duchowni, rycerstwo na mnie czeka, i nikt się nie sprzeciwi.
— I dziś to powtarzam, — rzekł Albert, ale księżna musi się o swobodę i mienie targować.
Rozmowę poczętą przerwało wołanie oznajmujące, że Biskup przybywał. Muskata, który Łoktka i Krakowa unikał od dawna, obiecywał był swe przybycie na dzień zajęcia miasta przez Ślązaka.
Spóźniwszy się nieco z przyjazdem, wprost z wozem pod ratusz zajechał i jak stał w płaszczu, pod którym miał urzędowe szaty, wszedł witać pana, którego pragnął.
Książe powstał, rozstępowali się wszyscy, mały, niepoczesny, przykurczony Biskup z wielką gorącością i poszanowaniem się przybliżył. Śmiał się i płakał, drżał i mruczał coś niewyraźnie, wielką radość widać w nim było.
— Skończyło się panowanie Antychrysta! — zawołał głosem, który kaszel przerywał. — Niech Bóg synowi swemu na tej stolicy błogosławi.
I przeżegnał schylonego.
Książe jedno teraz miał na myśli, i zamiast podziękować Biskupowi — odezwał się niespokojnie.
— Zamek się nie poddaje!!
Biskup uśmiechnął się z jakiemś politowaniem.
— A! nie dziś, to jutro mieć go będziecie! — rzekł wesoło. — Ja tam wejdę dla kościoła, a gdy raz się dostanę, postaram się, aby bramy otwarto.
Noc nadeszła i wszystko musiano odłożyć do jutra. Bolesław po cichu rozmówiwszy się z Biskupem, kazał się prowadzić do dworu Alberta, przygotowanego na jego przyjęcie.
Wojsko zająwszy miasto, choć ono mu się dobrowolnie poddało, poczynało gospodarować jak w zdobytem. Mieszczanie dopiero teraz postrzegli, na co byli wystawieni. Ślązacy gwałtem domy opanowywali, odbijali kramy, chwytali co kto napadł z żywności, a pachołkom miejskim kilku, po łbie się dostało.
Rozsypali się po ulicach z szałem i zuchwalstwem żołdactwa rozpuszczonego. Gościnne przyjęcie w rynku, beczki piwa i starszyznie rozdawane wino, głowy strudzonych pozawracało. Do domu Wójta bieżono ze skargami, z narzekaniem, ale służba precz żalących się odpędzała. Rajcy, którzy biegli na ratunek swych sklepów, zostali pochwytani przez żołnierzy i powiązani.
Albert tymczasem o niczem wiedzieć nie chcąc, przyjmował księcia, zapewniając go, iż nietylko zamek podda się jutro, ale ziemianie przybędą okrzyknąć go panem, bo Łoktek naprzykrzył się im swojemi wydzierstwy i samowolą.
Książe słuchał, uśmiechał się, rad był i w końcu zapewnieniom uwierzył, domagając się przedewszystkiem, aby mu zamek oddano. Albert zaręczał, iż jutro wszystko się skończy, byle Herolda do księżnej posłano, zapewniając jej wyjazd wolny.
Noc w mieście była bardzo niespokojna. Viertelnicy nie śmieli obchodzić swych kwartałów, bo Ślązacy ich groźbami precz rozpędzali. Gdy rozedniało, w ulicach naliczono trupów kilkunastu odartych, kilka domów się paliło, tak że je ledwie hakami rozerwano, aby się pożar nie rozszerzył.
Jak dzień Hińcza Keczer poszedł do Wójta, który tej nocy oka nie zmrużył. I on też spokoju nie miał i snu nie próbował nawet.
Chociaż trzymali z sobą i Hincza się liczył do przyjaciół Alberta, nie ufali sobie wzajem, i nie bardzo się lubili.
— Wiecie co się na mieście dzieje? — zapytał wchodząc Keczer.
— Żołnierze w nocy pili i dokazywali — nie mogło być inaczej — odparł Wójt. — Cóż dziwnego?
— Słyszeliście ile kramów odbito i złupiono? ilu trupów na ratusz zaniesiono? U Zebiusa na tysiąc grzywien szkody... Panko Wanczos zabity.
— Chcieliście, — zawołał unosząc się Wójt — aby was uwolnienie z pod katowni Łoktka nic nie kosztowało? Darmo nic nie przychodzi!!
— Ale nam może przyjść bardzo drogo, — odpowiedział Keczer.
Albert oburzony tą wymówką rzucił się. W tem do drzwi inni ze skargami i płaczem zaczęli szturmować. Veit dowódzca Viertelników stawił się z głową rozpłataną, krwawą chustą okrytą. Zniecierpliwiony Wójt unosił się, łajał, groził, nie chciał słuchać nic i pędził przychodzących bez litości.
Tym czasem Biskup, jak wczoraj przyrzekł, wybrał się na zamek do kościoła, w istocie do księżnej. Krucyfer jego szedł przodem, kapituły część mu towarzyszyła. Na szkarłatami wysłanym wozie podjechał pod wrota wielkie.
Krucyfer wołał, aby je otwierano. Tuż za wozem szedł oddział ślązaków. Wszczęło się, pokrzykiwanie: — Otwierać biskupowi.
Kasztelan się pokazał na wyżkach.
— Ani księdzu Biskupowi, ani nikomu wrota się, nie otworzą, — odezwał się spokojnie. Wiemy z kim Biskup trzyma i co myśli. Jedźcie z Bogiem.
Kanonik Frejer kapelan biskupi podpadł na koniu bardzo gwałtownie, grożąc amathemą, bo nikt nie miał prawa Biskupowi do kościoła jego drogi tamować.
Wołanie to nic nie sprawiło. Kasztelan odrzekł krótko i sucho.
— Jedźcie z Bogiem.. rozprawiemy się gdzieindziej.
Stali tak z wozem, z krzyżem dobrą chwilę, napróżno się zmagając na groźby, aż od Wójta nadjechał Herold z chorągwią i orłem ślązkim na piersiach, w kapie, z trąbą, domagając się, aby go jako posła puszczono do księżnej Jadwigi.
Odparto go tem, że w żadne rozmowy księżna wdawać się nie chce z najeźdźcami.
Łajano się jak zwykle po niemiecku i po polsku; godzina upłynęła próżno i Biskup z krucyfiksem musiał na swój dwór z niczem powracać. Na Herolda, gdy odjeżdżał, kamieniami sypnięto.
Nadbiegł Wójt sam, ale po czasie, gdy nikogo nie było na wrotach, a do niego nikt wychodzić nie chciał.
Książe Bolesław na dworze Alberta siedział wygodnie u dobrze zastawionego stołu, śmiejąc się, żartując, pewien, że mu lada chwila znać dadzą, aby jechał na zamek.
Niespodziany wypadek zatruł mu to ucztowanie.
Nie wiedzący o niczem, co się działo w Krakowie, przybył do Łoktka Wincenty z Szamotuł rano po zajęciu miasta. Tu dopiero u wrót się dowiedział, że Bolesław Ślązki w niem się znajdował. Przybywał ze znacznym oddziałem, po pańsku — i Ślązacy zobaczywszy go, a domyślając się z kim trzymał i do kogo jechał, otoczyli i uwięzić chcieli.
Z Szamotulskim sprawa była nie łatwa, on i ludzie jego wzięli się do mieczów i do obuchów. Tumult się stał u wrót, sam Wójt nadbiegł niespokojny zobaczyć, co się tam działo.
Wielkopolanin szalał, łajał i gawiedź krwawił, rozpędzał. Wójt znając go i wiedząc, jaki wpływ miał, krzyknął na Ślązaków, aby odstąpili, a sam zabrawszy Wincentego powiódł go na rozmowę do księcia.
Bynajmniej nie zlękniony Szamotulski samotrzeć ruszył z Albertem do jego domu.
Książe Bolesław jeszcze za stołem siedział, gdy Wójt mu przyszedł o nim oznajmić, radząc, aby książe starał się go sobie pozyskać.
Za nim zaraz wkroczył Wincenty z taką dumną miną i butą, jakby sobie nowego pana nie wiele ważył.
Ślązak twarz mu okazał wielce łaskawą.
— Nie wiecie, widzę, — rzekł, — iż ja tu za wolą powszechną i wyborem wszystkich przybyłem? Kraków i Sandomierz sam mi się oddał. Nie prosiłem o to, nie narzucałem się, przyszli mnie prosić, aby się z twardej niewoli Władysława wyswobodzili.
— Zaprawdę nie wiem o tem — odpowiedział Szamotulski. Lękam się tylko, aby W. Miłości w błąd nie wprowadzono. Mieszczanie niemieccy, którzy tu na cudzej ziemi siedzą — może księcia wzywali, ale o ziemianach i rycerstwie, które stoi przy swym panu — nie wiem!
— Zaręczano mi za ziemian!
— A no oni sami cale o niczem nie wiedzą — rzekł Szamotulski. — Miasto wziąć, gdy zdrajcy wrota otwierają mała to rzecz, ale co miasto, to nie ziemia.
Wójt stał za nim blady, książe zwrócił się ku niemu.
— Mówcież wy! — zawołał.
Albert się nieco zająknął.
— Krakowscy i Sandomierscy ziemianie tak myślą jak i my! — rzekł krótko.
— Którzyż i jacy? — pytał Szamotulski.
Zmięszany Wójt zamiast odpowiedzieć wprost, począł się jąkać.
— To się okaże! — My księcia Władysława wszyscy mamy już dosyć! i wojny i ciężarów i rozbojów wojskowych po gościńcach!
Z pod oka spojrzał nań Szamotulski.
Zwrócił się do księcia.
— Wasza miłość, — rzekł — daliście się uwieść lada jakim zapewnieniom, ale łatwiej było wnijść tu niż będzie się utrzymać. Książe Władysław nadciągnie z siłą znaczną, a ziemianie za nim pójdą.
— Nie pójdą! — gniewnie zaprzeczył Wójt.
— Nie możecie wy ręczyć za ziemian, — odparł Wincenty — sprawa miasta, a nasze, nie jedne są.. Wyście niemcy przybysze, a my tu ojczyce...
Zachmurzył się książe słuchając.
Wincenty z Szamotuł tak się stawił śmiało i pańsko, iż Ślązak ani myślał go zatrzymać. Albert podszeptywał, aby go nie puszczano, bo wracając do Poznania popłoch rozniesie, lecz Ślązak nie chciał sobie ziemian narażać i puścił go wolno.
Po krótkiej rozmowie tej wielkopolanin na koń siadłszy do swojego orszaku wprost, niezatrzymując się w mieście, podążył i natychmiast za wrota wyruszył.
Wszystko co mówił głęboko utkwiło w umyśle księcia Bolesława, teraz dopiero widział jasno, że się dał uwieść pięknemi słowy.
Bardziej jeszcze niż on rozjątrzeni byli dowódzcy wojskowi, którzy szli na tę wyprawę, jak na wesołą wycieczkę; wojny się wcale nie spodziewali, a znaleźli na miejscu opór, który ją zapowiadał. Wszyscy narzekali na Alberta, a gniew wywierali na miasto, na mieszczanach za zawód pomsty szukając.
W zamku sposobiono się do upartej obrony; Ślązacy obchodzący wały widzieli to i książę Bolesław, choć mu szturm radzono, wahał się go przypuścić.