Kraków za Łoktka/Tom II/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Kraków za Łoktka
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1880
Druk Wł. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.


W parę dni potem, Marcik który błądził ciągle niespokojny, bo mając coś na sercu bezczynnym wysiedzieć nie umiał; włócząc się od piwnicy ratuszowej do Szeluty, od browaru jego na ulicę Rzeźniczą i do Mikołajskiej bramy, aby podpatrywać, co się w wojtowym dworze dzieje — dostał języka, iż Albert w drogę się dla jakiejś sprawy handlowej wybiera. Wiedział także, iż prawa jego ręka Herman z Raciborza, w podróż jakąś potajemnie się wybrał, a Pecold z Rożnowa także się do niej gotował.
Wszystko to byli najwięksi przyjaciele i najczynniejsi pomocnicy Wójtowi, ludzie, na których pilne miał oko.
Czuł, że ten rozjazd podejrzanych nie mógł być przypadkowym.
Wiedząc, iż Greta nieprzyjazną była Wójtowi, Marcik pobiegł do niej, ażali i tam się czego nie dowie.
Nie zastał ją samą, zabawiano się u niej jak zwykle. Stryj Paweł z Brzega, Hincza Keczer, Niklasz z Zawichostu, siedzieli za stołem. Piękna zawsze gosposia, rada się pośmiać, popisać z dostatkiem i gościnnością, zachęcała do kubków, dolewała sama, podsuwała misy z łakociami, które na stole zastawiono.
Rozmowa toczyła się wesoła, pusta, bo Greta taką lubiła, starych i młodych na pokuszenie wystawiać, rozum im odejmować, do szału pobudzać, było dla niej najulubieńszą rozrywką. Naostatek wydrwić tych, których wywiodła w pole i pozbyć się — wprawiało ją w humor najlepszy.
Wejście Marcika ostudziło trochę rozmowę bardzo ożywioną. Dość było jego skłopotanej twarzy, aby drugim wesele odebrać.
Greta natychmiast otarła kubek, nalała i podała mu go. Od śmiechu była jak wiśnia rumiana, a przy ustach różowych i płonącej twarzy piękne jej ząbki białe śliczniej jeszcze połyskiwały i czarne oczy paliły się ogniściej niż zawsze.
Pierś rozkołysana poruszała rąbkiem białym, którym tak była przysłonięta, aby do przypatrywania się pobudzić. Cały w blachach i haftach gorset sztywny kibić jej i okrągłe kształty uwydatniał na pokusę starych wielbicieli.
Choć już pierwszą świeżość młodości straciła była Greta, ponętę miała w sobie taką jeszcze, iż — począwszy od stryja — wszyscy z zachwytem w nią wlepiali oczy. Paweł z Brzega jako opiekun więcej sobie pozwalał niż inni, chwytał ją za ręce białe, przyciągał ku sobie, mrugając pokazywał Niklaszowi i Hinczy.
Bystra niewiasta poznała zaraz z oczów Marcika, iż tym razem może nie dla niej samej tu przychodził. Chciała się dowiedzieć co zrobił. Wprawdzie wszyscy tu swoi byli, lecz w szerszem kółku o drażliwych rzeczach, mówić się obawiano. Hinczy Keczera nie bardzo była pewną nawet z kim trzymał.
Mówiono o połapanych przy Łaźni żydowskiej mężobójcach, których już na Ratuszu trzymano w więzieniu, a Ławnicy ich na śmierć sądzić mieli. Na cmentarzu też u P. Maryi w nocy schwytano niewiastę podejrzaną...
To były nowiny miejskie.
Marcik słuchał, ale mało go to obchodziło.
Niklasz sprzeczał się, że wdowa Erlichowa nie miała prawa do połowy dworu i jatek na Grodzkiej, a Keczer wiedział, iż w księgach stało jako mąż jej to przekazywał. Pół zaś ławki oddał za duszę swą do Ś. Trójcy.
Wśród tego paplania na piękną Gretę gorące latały wejrzenia — śmiechy, szepty i mrugania je przerywały.
Marcikowi znudziło się tego słuchać i przerywając historję wdowy Erlichowej, o której utrzymywano, że za młodego parobka, służącego u niej za mąż wychodzić miała — rzekł nagle:
— Dokądże to pan Wójt jedzie? nie słyszeliście?
Niklasz i Paweł zerknęli ku sobie.
— Alboż jedzie? — zapytał pierwszy.
— Mówią, że wyjeżdża, no, i dużo jakoś panów Radnych w różne strony rusza — odpadł Marcik, kładąc nacisk na to szyderski. — Herman z Raciborza, Suderman, Pecold, albo się już porozjeżdżali, lub są na wyjezdnem. Czegoś im pilno bardzo.
Greta patrzała nań, dając znaki oczyma.
— Alem ja dziś u pana Wójta był — rzekł Paweł z Brzega — o żadnej podróży mowy nie było.
— Hm — szepnął Marcik — albo to o każdej podróży się mówi?
— Juści prawda — śmiejąc się rzekł Keczer — gdy się dowiem kędy tanio towar kupić można, jadę sam, nie trąbiąc o tem na Rynku.
— Żeby nasz wielowładny pan Wójt — przerwała Greta — sam miał jechać za kupią? temu ja nie uwierzę. Dziedziczny nasz władzca za wielki pan na to, ma i bratów i swatów mnogo, co go zastąpią radzi.
Gdyby sam się w podróż puszczał! musiałby towar być wart tego.
— Nie takie to wielkie pany — sprzeciwił się Niklasz. — Nie dawno urośli. Ludzie pamiętają, gdy ojciec ich za Czarnego sam łokciem mierzył w kramiku. Dorobili się tej wielkości po zamku obronie.
— Tak, ale teraz Wójt dziedziczny drugi książe — odparła Greta. — Podoba się mu wasza albo moja głowa, każe ją ściąć i nikt mu nie powie nic. Myśmy jego ludzie. Rajców ma jakich chce. Ławników też — a miasto w kieszeni!
— O! o! o! — poczęli wszyscy wołać chórem. Jeszcze do tego nie przyszło...
— Przyszło już! — odpowiedziała Greta stanowczo. — Tak jest! Robi z nami i z miastem co chce.
— Ale my też do Rady należym — rzekł kwaśno Paweł.
— A cóż wy i Rada znaczycie? — zapytała gorąco Greta. — Herman z Raciborza, Suderman, Pecold, sługi jego i zauszniki rej wodzą, a wy — siano za niemi...
Wymówki te, nie podobały się gościom, pospuszczali głowy. Greta tem napastliwiej kończyła.
— Pan Wójt u nas królem!
Milczenie, które nastąpiło potem, Marcik przerwał.
— Nasza gospodyni prawdę mówi... Tak ono jest!
Goście kwaśno poruszać się zaczęli zakłopotani. — Zażartował jeden i drugi obrociwszy się do wdowy, i powynosili się. Paweł tylko pozostał.
— Ciekawa by to rzecz była, dowiedzieć się — wznowił Marcik — dokąd pan Wójt się wybiera? dokąd jego pomocnicy? Dopytać nie mogę.
— Trudno — odpowiedziała Greta — bo za czterema jechać w ślad jednemu nie ma sposobu.. ale.. przecież, gdybyś sobie wybrał z nich którego..
Marcika myśl ta tknęła, wypił wino spiesząc, spojrzał na wdowę i żegnał się.
Greta zrozumiała, iż miał jej usłuchać.
— Przychodźcie do mnie częściej — zawołała odprowadzając go do progu...
Suła był zawsze do podróży gotowym. Ruszył zaraz wprost pod dom wójtowski, pod którym przez cały dzień do nocy dużo ludzi siadywało, a drugie tyle się uwijało do koła. Chciał tu dostać języka. Wcisnął się w tłum nastawiając ucha, usiłując naprzód dowiedzieć się czy Wójt już nie ruszył.
U wrót podwórzowych czeladź rozpowiadała, że dopiero wieczorem do Miechowa się wybierał.
W Miechów ten nie wierząc wcale, Marcik skoczył na zamek po konia i służki nawet nie biorąc z sobą, stanął tak u Mikołajskiej bramy na czatach, aby mu się wyjeżdżający wymknąć nie mógł. Sądził bowiem, że najbliższemi wrotami Albert wyjechać musi.
Wieczór był szary, gdy ujrzał z kamienicy wyciągającego Wójta, ale przeciw zwyczajowi tak niepozornie przyodzianego, z orszakiem tak lichym, iż gdyby o nim nie wiedział i nie czatował nań, niepoznałby go pewnie.
Skrywszy się u wrót, Marcik wyczekał, aż się gromadka ta odbiła trochę i zwolna podążył za nią.
Musiał jednak posuwać się ostrożnie, trzymając się zdala, aby go nie poszlakowano.
Pusto było do koła. Sama godzina, którą sobie Wójt do wyjazdu wybrał, podejrzanym go czyniła.
Więcej jeszcze to, że z miasta na błonia się wydobywszy, począł przedmieścia okrążać, snuć się jakby bez celu, jak tropiony zając kluczyć, aż wreście wydobył się na gościniec, który ku Pradze i do Czech prowadził.
Marcik nie poprzestał na tem; chciał być swego pewnym.
Wprawdzie dla samotnego człowieka okolice miasta po nocy nie bardzo były pewne, ale miał dobry kawał miecza u boku, obuszek u siodła, konia mocnych nóg i szparkiego chodu — postanowił ścigać dalej.
Wójt na szeroki wybrawszy się gościniec, począł mimo nocy, szybko się naprzód posuwać. Marcik trochę się zakłopotał, bo nagle z wielkiej drogi, zwrócił Albert na małą, boczną, wiodącą do osady na gruntach miejskich założonej i do miasta należącej.
— Tropić to tropić do ostatka — rzekł w duchu Suła. — Zobaczemy czym go posądzał na próżno.
Wschodzący księżyc pogoń ułatwiał. Konia tylko musiał uśmierzać, bo zbyt mu się rwał naprzód, czując te, które ich wyścigały.
Przy słabym blasku dojrzał goniący, że Wójt skierował się ku dworowi w zaroślach i tu się zatrzymał. Ludzie pozsiadali z koni. Pochyliwszy się nieco, na jaśniejszym niebie ciemne ich postacie miał jak na dłoni.
Gonić dalej było już niebezpiecznie, stanął więc w gąszczy tak, aby nie widziany mógł zobaczyć co się tam będzie działo. Stał tak na czatach dosyć długo. Wójt mu zniknął, konie jego tylko widać było przed chatą. W oknach jej ogień gorzał i ludzie z łuczywami obiegali do koła. Gwarno się zdawało i ludno, jakby tam na Wójta oczekiwano.
Księżyc zaczynał się podnosić — Marcik stał i czekał, w tem nagle konie ruszyły z pod dworku, ale zamiast iść w dalszą drogę, zwróciły się nazad, tak, że ludzie obok stojącego Suły przejeżdżać musieli.
Strach go ogarnął, aby mu koń jego do tamtych nie zarżał.
Położył się na nim, aby niebył spostrzeżony, lice ściągnął i czekał. Ludzie wojtowi wracali z wolna. Oko żołnierskie, nawykłe śledzić z zasadzki, dostrzegło zaraz, iż Wojta między powracającemi nie było.
Czeladź swobodna, śmiała się i gwarzyła do Krakowa powracając.
— Głupiś — mówił jeden z pachołków do drugiego, albo to on tam jedzie gdzie mówi!
— To dokądże?
— Co ci z tego?
— A no gadaj gdyś począł.
— Jam bo słyszał, jak z bratem Henrykiem umawiali się przed stajnią, że do Pragi, czy Ołomuńca musiał...
— A co on tam będzie kupować?
Śmiech słychać było szyderski, Marcik już więcej pochwycić nie mógł. Scieżka, którą jechali zakręcała się, znikli mu z oczów, ciężkie tylko stąpanie koni go dochodziło.
Suła całą uwagę zwrócił na chatę, około której wóz stał kryty i kilka koni dla jezdnych. Pod noc pewnie dalej ruszać nie chciano, gdyż wkrótce w chacie światła gasnąć zaczęły. Marcik z konia zsiadłszy i wolno go uwiązawszy w gąszczy do drzewa, pieszo się przekradł pod dworek, ostrożnie jak złodziej. Szczęściem, że psów przy niej nie było.
Czeladź koczowała około wielkiego wozu i koni leżąc na ziemi. — Mógł się tak zbliżyć, iż kawałkami rozmowę jej pochwytał. Mówili o drodze do Ołomuńca, i o trakcie, na który się wybierać mieli, bo wielkim gościńcem pan jechać nie chciał.
Tego już dość było dla Marcika, aby się upewnił, że z Czechami zdradę knuto, nie potrzebował dowodów więcej.
Do miasta powracać za późno było, postawszy czas jakiś, wrócił do konia i zwolna ku gościńcowi kierując, postanowił gdzie na błoniach przenocować, bo po zawarciu bram do Krakowa się już dostać nie mógł.
Rad był, że nie jeździł darmo, a choć chłodna noc do kości go przejmowała, pokłusował nazad wesoło.
Na gościńcu już jakby niewiedzieć zkąd jechał, nagonił i dotarł do powracającej Wójtowej czeladzi.
Posłyszawszy za sobą tentent konia, ludzie się trochę ulękli i chwycili za obuchy bojąc się napaści jakiej, gdy Marcik ich raźno pozdrowił, i — jakby się obłąkał, o drogę pytać począł. Udawał nieświadomego sługę jednego z panów mieszkających w Krakowie, którego za potrzebą jakąś wysłano.
Czeladź wójtowa drwić z niego zaczęła. Jechali tak razem. A że pachołkowie do karczemki miejskiej na nocleg dążyli, Suła się do nich uwiązał głuptaszkiem się czyniąc, aby coś w rozmowie z nich dobyć.
W gospodzie pod miastem, zwanej Kojcem, osławionej z tego, że się w niej włóczęgi i kostery zbierały i ludzie z miasta wyświeceni, co się w Krakowie pokazywać nie mogli — paliło się jeszcze, hałas był w niej okrutny.
Po nocy samemu tu bezpiecznie nie było, ale przy miejskiej czeladzi, nie miał się Marcik czego lękać.
Trafili właśnie na to, cała opita gawiedź karczemna, wyszła z łuczywami przed gospodę oglądać zabitego człeka, który się tam niewiedzieć jak znalazł, widać było zżółkłego już trupa, ze przyschłą na piersi raną, głową potłuczoną i zeszpeconą, — odartego na poły. Niektórzy poznawali, że Berjasz był roztruchacz, i szeptano, że go ktoś dla pary szkap, które prowadził, zamordował.
Wypadek ten, który gdzieindziej uczynił by wrażenie, tu jako rzecz powszednią przyjmowano — obojętnie. Gospodarz tylko, straszny zbój, z twarzą płachtami obwiązaną, tak, że mu z pod nich jedno tylko oko widać było — czarny, osmolony — mruczał, że trupa należało wywlec gdzie indziej, aby mu na szynk biedy nie naprowadził.
Przytomni targowali się już ile miał piwa postawić za tę przyjacielską usługę.
Gdy czeladź wójtowa, którą poznano czyja była, nadciągnęła — zmięszali się trochę goście karczemni, a gospodarz stęknął, że mu jeszcze więcej piwa dać przyjdzie, aby i ci milczeli.
Marcik jak gdyby do nich należał, trzymał się swych towarzyszów. Ci, którzy go po nocy za sobą jadącego dobrze widzieć nie mogli, dopiero teraz, gdy się rozpatrzyli w rycerskiej postawie i twarzy Suły — postrzegli, że się na nim oszukali.
Koso spoglądali nań i kwaśno.
Około karczemki tej, musiał Marcik z tą gawiedzią stanąć na nocleg. Przypatrywano mu się, czyby go spoić i obedrzeć nie można, albo kłótnię wywołać i napaść nań, ale czeladź wójtowa i śmiała postawa żołnierza odwiodła od tej pokusy.
Do dnia dopiero, gdy Rzeźniczą bramą pastuch bydło wyganiał w pole i wrota otworzono, wjechał Marcik sam, niepostrzeżony do miasta i dostał się na zamek, gdzie legł spocząć po męczącej podróży.
Zaspał tak dobrze, iż się nie przebudził, aż go Jurgaś wyrostek jego za rękę szarpiąc zmusił do wstania, wołając, że się do niego dowiadywano.
Miał Marcik komorę własną na zamku, ale w niej ludzi przyjmować nie było gdzie. Zerwawszy się co prędzej chciał do studni biedz, aby wiadrem wody wylanem na głowę orzeźwić się, gdy w progu zobaczył stojącego Muszę.
Trzeba się więc było rozmówić, choć miejsca po temu nie umiał znaleźć i wyszli oba w podwórze, gdzie się podsłuchanemi być nie lękali.
Musza wcale inaczej teraz i z pewnem zaufaniem, jak do dobrego znajomego zbliżył się do Suły.
— Wiecie, — rzekł z cicha — iż Albert Wójt wczoraj kędyś wyjechał?
Uśmiechnął się Marcik rad z siebie.
— Wiem, — odparł Marcik — a nawet dokąd i domyślam się po co. Śledziłem go trop w trop i nadedniem dopierom powrócił.
Musza trochę zdziwiony, głową pokiwał.
— Dokądże? — spytał.
— Do Ołomuńca lub do Pragi.
Żyd się uśmiechnął.
— No, więc i to wiedzieć musicie o czem ja was ostrzedz chciałem, — dodał, — że Herman z Raciborza i Pecold wyjechali także. Jeżeli on do Ołomuńca, oni pewnie do Sandomierza, Wrocławia lub Opola.
Spojrzeli sobie w oczy, Marcik głową potwierdzał. Byli z sobą teraz w zupełnem i porozumieniu i zgodzie.
Po kilku z cicha wymienionych słowach, Musza pożegnał się i odszedł, oświadczając się z gotowością na posługi.
Marcikowi spieszno było teraz do Grety. Na zamku trwożyć tem, o czem się dowiedział uważał za przedwczesne; chciał wprzódy pewnym być swego.
Gretę zastał, gdy się jeszcze przystrajała, bo się wybierała do kościoła iść, a gdy z domu za próg wychodziła, musiała się zawsze tak ubrać, aby na nią patrzano. Ludzie też nie tylko ją palcami wskazywali, ale szli za nią i zabiegali jej drogę. Do kościoła i Kurcwurst zwykle jej towarzyszył, ale nie w błazeńskim stroju.
Greta rzuciła zasłonkę, którą właśnie upinała i zawołała na Kurcwursta, aby jej Gamrota przyprowadził.
Kto był ten Gamrot, Suła nie wiedział wcale, nie znał go.
Wdowa zbliżywszy mu się do ucha, szepnęła żywo.
— Gamrota nie znacie? — nie wiecie, że brata jego Wójt Albert przez zemstę za siostrę wziąć kazał, w więzieniu trzymał i ledwie za usilną prośbą księżnej zamiast na gardle karać, z miasta wyświecić kazał. Gamrot wam przeciw Wojtowi usłuży — ja za niego stoję.
Mówiła gorączkowo i lice jej pałało.
Sprawiwszy to, odeszła nazad do porzuconego stroju i opinać się zaczęła, bo do kościoła ślubowała się dnia tego i musiała iść.
Gamrot nadszedł w prędce.
Człek był młody, przystojny, ale z pierwszego nań wejrzenia domyślał się Marcik w nim warchoła i niespokojnego kłótnika. Niegdyś możni Gamrotowie ci, gdy się im dwór i kram spalił, zubużeli, a że brata Wójt wygnał z miasta, jemu swój upadek przypisywali.
Radzi byli się pomścić, a prócz tego młody chłopak ujęty był przez Gretę i rozkazów jej słuchał.
Żwawo na wychodnem poznajomiła ich z sobą.
Ubogo odziany Gamrot, w fartuchu, bo gdzieś u rzemieślnika był w terminie, inaczej na chleb nie mogąc zarobić — ochotnie się Marcikowi stawił.
Gospodyni kazawszy im dzban postawić, poszeptawszy jednemu i drugiemu, na Kurcwursta skinęła i wyszła.
Siedli za stół milczący przypatrując się sobie, aż mieszczanin widząc Sułę nieskorym do rozmowy sam zaczął.
— Kazano mi służyć wam — rzekł z uśmiechem. — Może się i przydam na co? Miasto znam, dawniej i mnie więcej ludzi znało..
Westchnął i popił.
— Jeżeli co przeciwko temu zbójowi Albertowi, który nas zgubił potrzeba począć — uderzył się dłonią po piersi.
— Ja, z wami!
I rękę mu wyciągnął.
Poczęli się badać i porozumiewać wzajemnie. Gamrot okazał się pojętnym, bystrym i ochotnym. Przedewszystkiem na prześladowcy rodziny swej zemstę wywrzeć pragnął.
— Możecie mnie posyłać gdzie zechcecie — rzekł, wśliznę się wszędzie.. Tutejszy jestem, oba języki dobrze umiem, i uszy mam.
Naradzali się więc jak podzielić między siebie czuwanie nad ludźmi, gdzie się spotykać mogli, kogo Gamrot powinien był mieć na oku.
Rozmowa przeciągnęła się u dzbanka tak długo, że Greta miała czas z blizkiego powrócić kościoła i znalazła ich za stołem jeszcze. Zobaczywszy ją Gamrot uradowany, że czynnym będzie, dopił kubka, zaśmiał się i wybiegł na miasto. Zostali sami. Greta pytała go, jak mu się nastręczony podobał?
— Niczego, — odparł Marcik, — ale gorący bardzo i łatwo się zadzierać musi.. Z człowiekiem jak z garnkiem rozbitym (bo mało który cały) potrzeba wiedzieć dopóki w niego wody nalać aby nie wyciekła...
— Zresztą — dodał — dobry chłop — dziękuję wam za niego, zda mi się. Będzie nas kilku na oku ich trzymać, zjedzą licha, żeby się nam wymknęli...
— Wójta pilnujcie najpierwej! — dodała Greta gorąco — ten jest, który wszystkich burzy...
Z tej poważnej rozmowy, Suła, któremu dawna miłość powracała, przeszedł do zalotów i wspomnień dawnych, do przysiąg, jako ją i teraz miłował strasznie, a wdowa się śmiała z niego.
— Miłujcie! — rzekła – miłujcie! — Kto wie, jak mnie żaden książe, ani wojewoda nie zechce, może doczekawszy siwego włosa gotowam się wam dać wziąć!
Oczy błysły Marcikowi i huknął.
— Jam bo przysiągł, że moją być musicie!!
Zmarszczyła się Greta — popatrzyła nań, ramionami potrzęsła i śmiała się znowu.
Tak kłócąc się, godząc, gdy wdowa cytrę wziąwszy dla rozrywki brzdąkać i podśpiewywać zaczęła, codzienny gość wszedł Paweł z Brzega. Godzina się zbliżała, gdy i inni ściągać się tu byli nawykli.
Drzwi coraz to się otwierały, i jeden ze znajomych przybywał; niosąc plotkę z ulicy.
— Wójt pojechał do Miechowa! – rzekł Niklasz, któremu się zdawało, iż nowinę przynosił.
Ktoś inny powiadał, że do Wrocławia, trzeci, że do Sądcza, aby się z mieszczanami o handlowe sprawy porozumieć.
Marcikowi, który słuchał wytrzymać już było trudno dłużej.
— Dalibyście pokój tym gadkom — rzekł. — Nie za lada sprawą wasz pan Wójt nocą z miasta ruszył.., choć wy o niczem nie wiecie.
Pod nosem waszym frymarczy wami — a wyście ślepi i głusi...
Dobrego wam pana Pan Bóg dał, który wszystko, co Czarny darował, strzymał. Pokoju pod nim zażywacie — a tego wam mało!
Zdumieli się trochę słuchający tym wybuchem, nierozumiejąc co znaczy. Greta próżno znaki mu dawała, aby milczał, — piwo szumiało w głowie.
Tym czasem pomiędzy gośćmi nie wszyscy pewni byli i jednej myśli. Marcik śmiało bacząc na to, prawił śmiało.
— Wójt, jak Wójt, — mówił — sam by on nic nie znaczył, ale ma swoich, którzy mu pomagają.. i zda się im, że naszego pana tak się łatwo pozbyć jak drugiego! Byle się nie zawiedli, a drogo tego nie przypłacili!
Wszyscy milczeli, — Suła mówił rozochocony.
— Słyszałem ja raz gadkę jedną, którą by panu Albertowi nie wadziło powtórzyć. Szedł raz człek niosąc na plecach kupione mięso, aż mu się na drodze nadarzyła grusza, na której był owoc dojrzały. Myśli tedy sobie — wlezę na nią i nabiorę do torby. Położywszy więc mięso na ziemi, nuż się drapać na gruszę — tymczasem pies przyskoczył i mięso pochwycił. Spiesząc z drzewa łakomiec spadł i kości jeszcze połamał.. Aby tak i drugim nie było, którym się gruszek chce, choć mięso mają.
Niektórzy ze słuchających śmieli się bajce radując. Tuż około Marcika siedział mieszczanin, którego Paternoster zwano. Miał to nazwisko ze szkoły jeszcze, przylgnęło doń i zostało.
Posądzali go niektórzy, iż Wójtowym zausznikiem i szpiegiem był, a donosił mu co kędy posłyszał. Ten ułożywszy minę, począł pytać Marcika.
— Tak źle o panu Wójcie trzymacie?
— Nie kryję tego, że mu niewierzę, — odparł Suła, nie widząc, iż Greta znaki dawała, aby milczał. — A nie tylko ja, ale na zamku wszyscy nie ufają mu, i na oku mają.
Paternoster mały i giętki jak wosk, układny bardzo, skrzywił się i skulił.
— Widzi mi się, — rzekł — że to nań niechętni potwarzami ciskają. Szanuje on pana i dobrze mu życzy, a że swojego miasta i ludzi swych ochrania i broni, co za dziw? Na to on jest i my go płaciemy.
Marcik zamiast odpowiedzi zaklął głośno.
Schmurzył się Paternoster.
— Nie daj Boże — szepnął, — na wysokiem miejscu siedzieć, z góry i z dołu wszystko pada na człowieka — tak i z nim.
To rzekłszy czapkę z pod stołu wyjął Paternoster, skłonił się do koła i powoli wysunął.
Ledwie się drzwi za nim zamkły, Greta nadąsana wpadła na gadułę.
— Otoś sobie języka puścił! — zawołała. — Nie wiecie, że ten siedzi u Wójta za uchem...
— Co mi tam! — odparł Suła.
— Ostrzeże go, aby się na baczności miał...
Marcik mało się zdał dbać o to.
— Niech go ostrzegają — niech robi co chce — krzyknął, — rąk naszych nie ujdzie ten zdrajca.
Paweł z Brzega markotny był także, iż się to u nich przygodziło. Wójta sobie narazić nikomu zdrowo nie było, mścił się i nękał, a Gretę i tak w posądzeniu miał, iż wrogą mu była.
Na Marcika się nachmurzyli wszyscy, co postrzegłszy czapkę nałożył i na zamek wrócił.