Kraków za Łoktka/Tom II/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Kraków za Łoktka
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1880
Druk Wł. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.


W szynku przy browarze Szeluty w Grodzkiej ulicy, niedaleko rynku, choć piwo nie świdnickie było, ale własnego wyróbu, słynęło przecie z tęgości i tłustości, a ci co z Łoktkiem w Gdańsku bywali i kosztowali tam onego sławnego jak smoła czarnego i gęstego — twierdzili, że piwo Szekuty mu nie ustępowało.
Co on tam do niego mięszał, jak je warzył, czem przyprawiał, iż tak smakowało, a nie kwaśniało nigdy i długo stojąc stawało się jak miód wytrawniejsze coraz — było jego tajemnicą. Słody sobie sam robił, zaciery własną ręką dokonywał i to tak, że sekretu jego nikt podpatrzeć nie mógł.
Do Szeluty zbierali się i tacy, co w miejskiej piwnicy bywali. Miał szynk jego dogodności wiele, bo tuż był rzeźnik, który różnego dostarczał mięsiwa.
Najeść się i napić u niego było można. Gorzał zawsze ogień wielki w izbie szynkowej, dwie baby krzątały się głośno śmiejąc i żartując około kociołka i patelni. Najmniej jedną starał się Szeluta mieć młodą i przystojną, bo doświadczył, że to piwu dodawało smaku.
Rzadko też tu kiedy pusto bywało, a zawsze wesoło.
Gościem stałym był tu niejaki Czelustka, którego całe miasto znało, bo od lat kilkudziesięciu, dawniej na zamku, teraz w mieście błaznował. Żadne lepsze wesele nie obeszło się bez niego.
Był to czas na wesołków i błaznów, bez których miasto żadne, dwór, możny pan, uczta się nie obchodziła. Dla tego i my tak wielu ich malować musiemy. Należą do obrazu wieku.
Czelustka błazen był osobliwy, dokazujący nietylko gębą, ale całym sobą. Ręce jego, nogi, głowa chodziły nie tak jak u innych ludzi, ale wyłamane były jak u lalki, tak wykręcały się, łamały, gięły, iż nieraz się zdawało, że człek pójdzie na kawałki. Był w sobie niezmiernie chudy i długi, twarz miał pociągłą i wiecznie się śmiejącą.
Nie stąpił kroku jak inni, zawsze to nogi przed się wysuwając na sążeń, to ręce wyciągając w górę, w dół zakładając je, robiąc niemi ruchy osobliwe. Skóra na głowie całej chodziła mu jak pożyczana, uszami ruszał każdem z osobna, a gdy smutną minę zrobił, trzeba było pękać ze śmiechu.
Polak był, ale po niemiecku się doskonale wyuczył na dworze Czarnego i błaznował, jak kto zażądał, po niemiecku, czy po polsku.
Niekiedy nawet z popsutą łaciną się popisywał, ażeby okazać, jak mądry był.
Spojrzeć tylko na Czelustkę dosyć było, aby się śmiać — bo postawą obudzał wesołość. U Szeluty znali go, cieszyli się z nim goście wszyscy i bardzo być może, iż przemądry piwowar karmił go i poił, aby gdzieindziej nie chodził. Drudzy też z gości często gęsto rzucili mu coś, gdy ich dobrze ubawił.
Oprócz wszystkich innych sztuk i sztuczek, bo piał jak kogut, szczekał jak pies, śpiewał jak ptacy, mruczał jak kłapouche, — Czelustka każdego człowieka minę i mowę naśladował tak, przejmując głos, że się mu wydziwić nie mogli ludzie. Przed polakami wyśmiewał niemców, a przed niemcami polaków.. nie szanując nawet księży, których śpiew powtarzał, jakby się go uczył.
Czelustka miał swój kąt na ławie, siadał w nim, gdy nie miał nic do roboty na ziemi, nogi podnosząc tak, że mu kolana twarz zasłaniały, a rękami obejmując się za nie. Wydawał się maleńki, bo siedzącego ledwie trzecia część była tego co stał. Tym sposobem odpoczywał, spał nawet i zdawało się, jakby nogi trzymał by mu nie uciekły.
Suknie miał bodaj jeszcze te dawne, które mu księżna Gryfina sprawiała, wytarte, poplamione, połatane. Rodzaj kaptura brunatnego kładł na głowę i ramiona, gdy mu chłodno było i tak chodził.
Mnichy się pono niektóre na niego za ten kaptur gniewały i zdzierano mu go nieraz, ale długiemi opatrzony nogami uchodził zawsze, a u Szeluty znał takie kąty, z których nikt go dobyć nie mógł. W potrzebie chował się między kadzie w browarze.
Panowie Radni niechętnie do Szeluty uczęszczali, tak samo jak ziemianie do Ratuszowej piwnicy. — Tu i tam przecież trafiały się wyjątki. Z zamku ludzie i wojskowi rychlej tu się znaleźli niż pod Ratuszem, a Marcik też zdawna, jak wiemy, do Szeluty uczęszczał.
Z mieszczan zaglądali tu ci, co nie bardzo dobrze byli z Rajcami i panem Wójtem. Jakiekolwiek panowanie, rzadko się bez sprzeczki obchodzi.
Ci co rej wodzą, radzi sobie — ci co słuchać muszą, mruczą.
U Szeluty często słowem bryzgano ostrem — choć sam gospodarz otyły, spokojny, milczący, człek z wielkim guzem na czole — nie rad był słuchać tego, sam wszystkim równo kłaniając się i będąc powolnym.
Różne plotki miejskie dla blizkości Ratusza i Dyngusza, kędy Ławnicy sądzili — najpierwej się tu dostawały na wysadki — kto komu sprzedał dworzyszcze, dwór oddał w połowie lub cały, kogo rajcy z miasta wyświecić kazali, gdzie co ukradziono, komu w nocy krwawych sińców nabito albo i łeb rozpłatano — najpierwej tu się dowiedzieć było można.
Prawda, że nieraz pogłoski te były fałszywe, że nie jeden zmyślił co mu puścić było potrzeba, ale przy piwie dobrze jest zakąsić cudzą biedą.
Ta zawsze przedziwnie smakuje.
Śmiech popijano piwem czarnem, a piwo zajadano plotką... Czelustka z nich jak dobra prządka z kądzieli, wysnuwał doskonałe żarty.
Zimą czasami tylko w mrozy wielkie, latem szerokie drzwi Szeluty nigdy się nie zamykały. Nie miały tego zwyczaju i na noc chcąc je zawrzeć, potrzeba było gwałt zadawać, aby się zeszły pod jeden drąg niewoli.


W pół dnia następnego, Marcik się tu znalazł pilno rozglądając, czy kogo ze znajomych nie zobaczy. Ludzi było mało i nie wielkich. Z glinianego kufla pił powoli Frycz, pisarz ratuszowy, który to gęste piwo bardzo lubił, choć gospodę niekoniecznie.
Zaledwie się tu ukazał, opadano go pytaniami, jako wszystko wiedzącego — a zdradzić wielkie arcana i tajemnice miasta — niebezpiecznem było! Pachło to wygnaniem, a co gorzej, więzieniem wprzódy.
Frycz, jak każdy człowiek co się sobie wielkim zdaje, dumny był i mocno zamknięty. Szanowano go też. Osobliwa rzecz — mąż w urzędzie Ratuszowym trzymający pióro, wielkiej miłości pono dla niemców nie miał, choć na pół z nich pochodził.
Z Marcikiem znali się tak dawno, iż naówczas Frycz, wielkiej swej nie przewidując przyszłości, jeszcze z garnuszkiem u szyi do szkoły u P. Marji chodził, Suła już się z kordzikiem kręcił po ulicach Krakowa — powiadając, że życie wszystkiego uczy, a szkoła nikogo mądrym nie uczyni.
Taki był człowiek.
Zobaczywszy pana Pisarza, Marcik się zaraz zbliżył ku niemu, choć teraz urzędnik żołnierza nie wiele sobie ważył. Spotykali się rzadko, bo drogi ich daleko się rozeszły.
Obok Frycza siedział a bodaj go poił Niklasz z Zawichostu, kupiec, który żelaztwem handlował.
I tego znał Marcik, bo to był czas, gdy się Niklasz zalecał do Grety, jak wielu innych, ale zobaczywszy, że progi nie na jego nogi, wysokie i przepadziste, dobrowolnie poszedł precz i inną mieszczkę brzydką a bogatą zaślubił. On i teść jego Wigand z Lupczyc, mieli teraz wspólny sklep bodaj nie największy w rynku.
Żelazo miało naówczas inną wartość i inną cenę, na wsi ludzie kawałek jego niemal na równi ze srebrem cenili. Kruszec ten drogi prowadzili z różnych stron Niklasz i Wigand, bodaj z Węgier.
Niklasz z Fryczem byli już na bardzo cichej rozmowie, pochyleni głowami ku sobie, gdy Marcik się do nich przybliżył. Żołnierza, choć się obawiano i szanować musiano, ale w głębi duszy, każdy mieszczanin czuł się od niego lepszym.
Dawno go nie widywali. Frycz spytał:
— Musieliście kędyś z wojskiem bywać?
— A juści, to moje rzemiosło — rzekł Marcik. — W Poznaniu mnie Ślązak postrzelił haniebnie, musiałem się lizać.
Popatrzyli nań, jakby śladu rany szukając, że jej nic nie zdradzało.
— Ah! — ozwał się Niklasz — bodaj już raz te wojny ustały... Wam jak wam, zawsze się z nich coś okroi, a naszemu handlowi drogi wojna zapiera. Po gościńcach rozboje.. Co nam czeladzi nabiją, a towaru nałupią.
— Ha!! gdzie drwa rąbią.. znacie przysłowie — rzekł Marcik. — Czy sądzicie, że nam się wojny nie naprzykrzyły? nam i wojowniczemu panu naszemu? Jemu też teraz, gdy Bóg syna dał, a ziemi ma dosyć, czas by spocząć.
Niklasz mruknął:
— A po cóż mu się chce coraz więcej?
Frycz pił i milczał.
— Bo mu się ona należy — rzekł Marcik. — Dobry to pan, ale biedny, bo jemu pokoju nie dają.
Niklasz dziwnie zamruczał.
— Już bo nie młody!
— Pół wieku przeżył — poprawił Frycz.
— Prawda — mówił Suła, — a na nim ani lat, ani tułactwa nie widać. Dobry pan, a nie wszyscy go tak kochają jak należy.
Stało się cicho, bo rozmowa była drażliwą. Czelustka zerwał się z ławy, zbliżył, gębę wykrzywił, ręce wyłamał i zawołał głosem piskliwym.
— Żyw niech będzie drugie pół wieku — ale dajcież piwa!!
Wszyscy się rozśmieli, choć nie było z czego.
— Ja bo nie wiem jak go nie kochać — mówił Czelustka głos mieniąc osobliwie. — Mieszczanie krakowscy niewiedzieliby gdzie grosze chować, a on ich miłosiernie tak podbiera jak pszczoły — —
Biedactwo by się podusiło w ulu...
Znowu się śmiano, ale Marcik mu pogroził.
— Ej ty! niezdaro!
Niklasz zapatrzył się w pułap, Frycz w kubek niby nierozumieli.
— Zkądżebyśmy brali jeśli nie ztamtąd, gdzie jest — dodał Marcik.
Żartowali chwilę jeszcze z Czelustką, gdy Frycz może zaniepokojony obrotem, jaki rozmowa przybrała, wstał, utarł wąsy, dał znak Niklaszowi, że mu do Dyngusza pilno — i zemknął.
Czelustka powrócił na swe siedzenie w kącie, a Marcik pozostał z Niklaszem, który nie unikał od niego.
— A cóż tam wasza Greta? — spytał.
— Jam ją rzucił — odparł żołnierz.
— Albo ona was?
— Może i to być — zaśmiał się Marcik. — Nam żołnierzom, zaloty do mieszczek się nie udają, tak jak księciu naszemu zgoda z wami.
Niklasz bystro mu spojrzał w oczy.
— Czegoż ty chcesz? Albo zgody nie ma?
— Posłuszeństwoć jest, ale miłości i zgody nie ma — mówił Suła. — Nie trza kłamać, bo wy go nie kochacie.
Niklasz się oburzył.
— Jak to? jak to? — zaczął szeplenić. — Może być, że się w mieście tacy znajdą, co szemrzą, ale więcej takich, co wolą jego niż innego.
— Chyba nie ci, w których żyłach niemiecka krew płynie — rzekł Marcik. — Z was, który jak wy, albo i Frycz polakiem na pół jest, przecie dla gromady z niemcami trzymać musi.
— Hm — odparł cicho Niklasz, — bo ich tu więcej jest, przy nich moc i siła, a nas — garść.
Marcik napił się i zebrało mu się na szczerość.
— Żal mi was, — rzekł, — bo wy z niemcami razem przepadniecie...
To mówiąc wstał i chciał się oddalić, gdy Niklasz za wiszący rękaw go strzymał i posadził obok siebie. Twarz miał wylękłą.
— Wiecie co? hm? — spytał cicho.
— Nie wiem nic! — odparł Suła — ale czują coś.. Uchowaj Boże niemcy się z nim zadrą — krwawo się to skończy.
Niklasz chwilę siedział zadumany smutnie.
— Kto wie? — przebąknął. — O licho nie trudno! Ale — co po tem? co po tem?
— Co potem? — odparł Marcik — źle potem będzie.. Wy, co rozum macie powinniście zapobiedz, aby licha nie nawarzyli.
Niklasz mu się do ucha nachylił.
— Albo my co wiemy? — szepnął, — albo nam co powiedzą? My — jak w jamie...
— Cóżeście wy — malowani?
— Nas! garść! — powtórzył Niklasz ręce rozstawiając.
— Przecie byście na zamku znaleźli poparcie?
— Przeciwko swoim?? żebyśmy się jeszcze z sobą jedli?
Potrząsł głową.
Pili znów piwo milcząc, gdy wszedł Paweł z Brzega, i zażądał też kufla.
Kiwnął głową siedzącym i zbliżył się ku nim. Nie powiedzieli mu nic, lecz z milczenia ich wywnioskował, iż coś z sobą mówić musieli, czem się z nim dzielić nie chcieli.
— Co tam słychać u Grety? — spytał Marcik.
— No — myślę, że chyba na was czeka — rzekł Paweł wesoło. — Jużeście się byli rozeszli na wieki, a teraz znowu pono dobra zgoda? he?
— Kolecie mi w oczy Gretą, — odparł żwawo żołnierz, — a świat cały powiada, żeście sami w synowicy rozmiłowani!
— O! o! — śmiał się okrągły Paweł. — Albo się zapieram! Miłowałbym ją, gdyby chciała — czemu nie!
Niklasz, który słuchał roztargniony, jakby nie wiedział o czem mowa, trącił Pawła chwytając za rękę.
— Wójt na zamku bywał, nie wiecie z czem powrócił?
— Owszem — rzekł Paweł — z tem wrócił, z czem pojechał. A łatwo było naprzód zgadnąć, że inaczej nie może być. Utrapiona wojna pieniądze ssie. Któż ma dawać jak nie my?
— Rychło i na nas skóry nie stanie! — zawołał Niklasz.
— A lepiej było za Czecha? — odparł Paweł.
Na tem się skończyło. Niklasz szepnąwszy coś na ucho Marcikowi, wstał. Ten choć piwa miał dosyć, dosiadywał. Zostali z Pawłem sam na sam; o którym wiedział z dawna Suła, iż z Wójtem i zaciętemi niemcami, nie był w zażyłości wielkiej.
— A co, panie Pawle, — odezwał się — zły wiatr od zamku wieje na miasto? Słyszeliście? Wójta podejrzewają, że księciu nie życzliwy i że gotów mącić.
— Nie wiem nic — odpowiedział Paweł. — Ja się o nich ocieram mało, a oni mi nie zwierzają się z niczem.
Gwarząc wyciągnęli razem w ulicę, i doszli aż na Rzeźniczą. Marcik do Grety myślał iść, on do domu.
Znalazł wdowę wielce poruszoną czemś i niespokojną, zobaczywszy Marcika, Kurcwursta precz wyprawiła i zbliżyła się doń żywo.
— W samą porę przychodzicie mi, a to gotowam była słać po was.
— Cóż za szczęście! — rozśmiał się Suła.
— Nie myślcie tylko, żebym ja za wami tęskniła — odparła nadąsana. — Wy na zamku usnęliście; nie wiecie nic, nic widzicie! Albert coś knuje...
— Myśmy o tem wiedzieli już, — rzekł Marcik — ale zawsze, Bóg zapłać za dobre słowo. Nie wiemy tylko jak radzić na to, bo się kryją i tają, nawet swoim nie wierząc.
— Miejcie się na baczności! — dodała Greta.
Nie byłby może ufał bardzo Marcik przyjaźni pięknej wdowy dla swojego księcia, gdyby nie wiedział z dawna, jak nienawidziła Wójta Alberta. Mówiono, że niegdyś łaskawem okiem nań rzucała, a stary wdowiec rozmiłował się był w niej wielce, ale dumny panek do ołtarza iść nie myślał i miłość tę za zabawkę uważał.
Greta czuła się tem mocno obrażoną i darować mu nie mogła, że ją za niegodną uznał podzielania jego dostojeństwa i losu.
Niecierpiała Alberta. Paweł choć pochodzeniem Ślązak, ani książąt Ślązkich, ani Czechów nie lubił.
Był on wpół polakiem.
— Tego naszego królika, pana Alberta — mówiła Greta z przejęciem wielkiem, ani wy, ani nikt nie zna jak ja!! Jemu się marzy o takiem prawie do Krakowa, jak Łoktkowi do korony. Dziedziczni są panowie nasi, on i brat jego — nas za poddanych i niewolników uważają. Albert dumny jest, przebiegły i chytry, a na odwadze mu nie zbywa.
Wasz pan dla niego za mocny — musi sobie powolniejszego szukać, aby sam nad nim panował...
Mówię wam — wy go nieznacie!
— Święta to prawda, piękna Greto — odparł Marcik — i tem trudniej nam z nim, że my tylko bić się umiemy, a chytrości tropić nie potrafim...
Greta białemi ramionami poruszyła.
— Śmieszno mnie dawać wam radę, — rzekła — lecz jeśli najmniejsze podejrzenie macie — a siła przy was, czemużbyście nie mieli jego zrzucić choć dziedziczny jest, a drugiego posadzić w jego miejsce?
— Hm — odparł tą porywczością trochę rażony Marcik. — Pewnie, że dla nas Paweł byłby lepszym Wójtem, bo lepszym jest człowiekiem — ale pana Alberta trzebaby na czemś gorącem chwycić, aby go ukarać.
Będziemy wietrzyli zdradę.
— Tak, — rozśmiała się Greta, — a nim wy ją zwietrzycie, on i wam i miastu licha nawarzy!!
Marcik popędliwość niewieścią policzył na karb niechęci ku Albertowi. Greta tym czasem coraz bardziej się ożywiając, prawiła swoje.
— Dajcież radę co czynić? — rozśmiał się Suła.
— Ja? — zawołała wdowa, — przecież wy mężczyźni krótsze włosy, a dłuższy rozum mieć powinniście?
Od słowa do słowa ucierali się z sobą na pół żartobliwie, pół serjo.. Przebiegła niewiasta wreście, gdy Marcik dopytywał z kimby w mieście mógł się sprzymierzyć, komu zaufać — ruszając ramionami i szydząc, poczęła:
— Krótkowłosy mój panie.. Ja na waszem miejscu szukałabym w mieście takich ludzi, co siedzą w niem, a do Wójta nie należą i są mu solą w oku!!
Nie domyślny Suła ludzi takich dojrzeć nie mógł, dumał i przemyślał na próżno.
Dawszy mu się trochę wymęczyć odgadywaniem — Greta krzyknęła nareście.
— Pójdźcież na Żydowską ulicę i zapytajcie o to Muszy lub Lewka — oni wam powiedzą.
Marcik dopiero teraz zrozumiał i uradował się.
— Bóg z wami! — zawołał — nie ma to jak niewiasty, gdy człowiek sam sobie rady dać nie może!
Wy wielki rozum macie!
— A wy go u mnie niespodziewaliście się znaleźć! — zapytała szydersko.
Pochlebiło jej to jednak i zbliżywszy się do Marcika, dodała ciszej.
— Z Muszą, z Joszem, z Lewkiem, z niemi wszystkiemi, ile ich jest, możecie o tem mówić otwarcie. Wasza sprawa a ich — jedna. Albert nienawidzi żydów, oni jego, bo ani spraw ich nie sądzi, ani porządku między niemi nie trzyma. Oni należą do zamku. A wiedzą wszystko i nic nie ujdzie ich oka.
— Znacie bogatego Muszę? — spytała w ostatku.
Marcik wprawdzie spotykał izraelitę na zamku, ale bliżej go nie znał. Między słynącym z dostatków, handlującym pieniędzmi i klejnotami Muszą a ubogim żołnierzem — jakiż mógł być stosunek? Przystęp do starego był trudny. Uchodził on w owym czasie za głowę wszystkich izraelitów osiadłych w Krakowie.
Na Żydowskiej ulicy dom jego stał jak twierdza obronna, ogromnym opasany murem. Sam on z drzewa był zbudowany, ale opasanie kosztowne z kamienia, mogło bodaj oblężenie wytrzymać, a wieści chodziły, że Musza miał chodnik podziemny, którym w razie niebezpieczeństwa mógł się wymknąć.
Tak wyuczony i podbudzony Marcik, nacieszywszy się dnia tego znowu czarnych oczu widokiem, choć mu się od Grety odchodzić nie chciało, pożegnawszy ją, na Żydowską ulicę wprost powędrował.
Musza który, jakeśmy mówili, kamieniami drogiemi, złotem i srebrem handlował, nie był dla lada kogo przystępnym. Nie miał on ani kramu, ni sklepu. Trafiano doń przez innych, a do domu kto się chciał dostać, musiał mieć znanego przewodnika.
W sile wieku, choć nie młody, poważny, krzepki izraelita po swojemu był dumny. Odbijała się na nim potęga bogactwa, które posiadał. Żył zamknięty. Mówiono, że część większą czasu nad księgami jakiemiś trawił, i złoto robić umiał.
Ubożsi izraelici, ilekroć na zamku mieli sprawę, a tam się one wszystkie rozstrzygały, bo prawu miejskiemu nie podlegali, wysyłali za sobą Muszę, który mówić, przekonać, a w potrzebie przekupić umiał.
Marcik szedł do niego nie zbyt śmiałym krokiem, czując, że sprawa ta cała na jego rozum i ramiona była za ciężką.
Lecz przy całej jego prostoduszności, nie zbywało mu na przebiegłości pewnej. Ludzi poznawał instynktem i ten sam instynkt uczył go sposobu postępowania z niemi. Najtrudniej było dostać się do żyda i wiarę w nim obudzić.
Właśnie u wrót stanął i miał do nich zapukać, gdy wewnątrz posłyszał ogromny gwar, hałas, i dziwne krzyki, tonem i głosem do tych, jakie słyszał w ulicy nie podobne. Sprzeczano się namiętnie, lamentowano na pół śpiewając.. Przysłuchiwał się jeszcze, gdy wrota się uchyliły i cała gromada ludzi poubieranych dziwacznie, odartych, w kapeluszach spiczastych, z włosy z przodu długiemi, a z tyłu wygolonemi, w płaszczach długich i w łachmanach, zbita w massę — kłócąc się, wywijając pięściami, miotając się gorączkowo — wyparła się z dziedzińca.
Zapalone oczy, pieniące się usta, ręce poruszane gwałtownie okazywały, że spór jakiś wielki toczyć się musiał, albo wyrok został wydany.. W pośrodku tego tłumu szedł człek blady, którego inni szarpali, pięści mu pod nos podsuwali, popychali jak skazanego winowajcę.
Cała ta gromada składała się z dzieci Izraela.
Wrótny miał za nią zawierać bramę, gdy Marcik wszedł śmiało i rzekł, że z zamku jest przysłany do Muszy od księcia, aby z nim mówił.
Spoglądano nań z nieufnością, potrząsano głowami, — widocznem było, że gromada, która wyległa na ulicę, zostawiła tu po sobie wzruszenie jakieś. W głębi, w oknie domu widać było poważnego mężczyznę z czarną, nieco siwiejącą brodą, w aksamitnej czapeczce na głowie, wyglądającego za odchodzącemi. Był to Musza, który po oznajmieniu, Marcika zaraz do siebie wpuścić kazał.
Izba, w której go przyjął skromnie ale dostatnio była urządzoną. Proste kobierce okrywały ławy, sprzętu było mało — szafa jedna stała w kącie.
Milczącym ruchem ręki gospodarz wchodzącego pozdrowił.
— Jestem sługą księcia Władysława — ozwał się Marcik — wojowałem z nim długo i miłuję go. Krótko wam powiem z czem przychodzę, bo gładko mówić, a wiele nie umiem.
Mieszczanie niemcy knują coś przeciwko panu naszemu — jawna to rzecz. Myślą pewnie sobie nowego szukać na Slązku lub w Czechach...
Musza niby zdziwiony z lekka głową potrząsał.
— Knuje się cóś — powtórzył Suła. — Książe za mało o to dba, ale my słudzy jego, i na mieście co jest poczciwych, bojemy się. Wy też do wójtowych nie należycie, powinniście pomódz nam, aby uchowaj Boże nie dopuścić zdrady.
Skończywszy podniósł nań oczy, izraelita stał spokojny, zamyślony, jakby potrzebował długiego zastanowienia się nimby odpowiedział.
— Zkąd wam ten strach przyszedł? — zapytał.
— Z miłości dla naszego pana, — rzekł Marcik, — i z tego co po mieście już gadają, niedarmo —
— A nasz miłościwy pan, wie o tem? — rzekł Musza.
— Wie tyle co i ja — ale waży lekko.
Żyd poruszył się, ręce za pas założył, oczy w ziemię wlepił.
— A czegoż wy od nas chcecie? — pytał.
— Pomocy do wytropienia tej zdrady — odpowiedział Marcik. — Macie swych ludzi, swe drogi, łacniej niż my wiedzieć możecie, co się u Wójta gotuje.
Musza głową potrząsał, słaby uśmieszek zarysował się na jego ustach — tak, że ledwie z pod gęstego zarostu domyślać go się było można.
I było przeciągłe milczenie.
— Za wiele od nas chcecie — rzekł w końcu izraelita. — Sami mówicie, że Wójt nam wrogim jest. Rada i ława wszystko nieprzyjaciele, jakże my zbliżyć się i badać ich możemy?
Nie czekając na odpowiedź, gospodarz wskazał siedzenie, a sam, ocierając czoło chustą, która u pasa wisiała — mówił dalej.
— W mieście gadają? Cóż mówią? zkąd ten niepokój?
— Poczciwsi mieszczanie obawiając się rozruchu i zemsty, wietrzą już spisek.. Mówią, że Albert pod pozorem handlu swoich zaufanych w różne strony rozsyła. Dzień i noc u niego obrady tajemne. Są poznaki wielkie!
Izraelita zdawał się niepewny co ma począć i mówić — wahał się.
— Cóż my możemy? — ozwał się, — my biedni żydzi? my, co się opłacać musiemy, aby nam wolno było powietrzem oddychać i wody wziąć u studni, my, których raz wraz podejrzewają o zbrodnie, o czary, o bezbożność, my co się bez osobnego znaku w ulicę pokazać nie możemy? My żadnej pomocy nie mamy!
— Wy — odparł Marcik rezolutnie, macie rozum, przebiegłość — i pieniądze, które najwięcej znaczą.
Musza pogardliwie ruszył ramionami.
— A tak! — rzekł — pieniądz to jest jedyny oręż nasz, którym się bronić musiemy — ale też on jest największym nieprzyjacielem naszym, bo wszyscy nań czyhają.
Z przeciągającej się tak rozmowy, nic nie mogąc wydobyć dla siebie, Marcik zaczynał się już niecierpliwić, chciał mocno nacisnąć na żyda, aby mu stanowczą dał odpowiedź, gdy siwy, podobnie do gospodarza ubrany mężczyzna w wysokiej czapce spiczastej wszedł do izby nie zdejmując jej i dopiero obcego ujrzawszy, którego zmierzył okiem niechętnym, powoli zsunął z głowy nakrycie. Poczęła się między nim a Muszą żywa w niezrozumiałym języku rozmowa.
Przybyły starszy był znacznie, wzrostu mniejszego, brodę miał siwą, a w twarzy jego nie miłego wyrazu, źle tajona niechęć przeciwko gwiazdochwalcom się malowała.
Ze wzroków rzucanych na siebie, Marcik zmiarkował, że mowa o nim była między niemi.
Był to możny też izraelita, handlujący towary wschodniemi, którego Lewkiem zwano. Ten rozmówiwszy się z gospodarzem, poruszył ramionami, czapkę swą wziął ze stołu, z ukosa spojrzał na Marcika, i nie odezwawszy się doń, wyszedł z izby.
Marcik zżymał się niecierpliwie.
— Mieszkacie na zamku! — spytał go Musza.
— Tak jest, do dworu księcia i załogi zamkowej należę.
— A dopytać tam o was można?
— Pytajcie o Marcika Zbyszkowego syna Sułę z Wieruszyc pod Bochnią — odezwał się gość z pewną dumą — a traficie do mnie.
Izraelita badał go, słuchał, ale oględny, nie wygadywał się z niczem. Czekał jeszcze Suła, gdy w sieni dały się słyszeć głosy sporne, Musza do drzwi pospieszył, otworzył je, i nakazująco odprawił natrętów, którzy natychmiast zamilkłszy w dziedziniec wyciągnęli i tam znowu żwawo kłócić się zaczęli.
Musza widocznie był sędzią i rozjemcą dla swego ludu.
Na zapytanie powtórzone, czy się może jakiej spodziewać pomocy, Suła otrzymał odpowiedź wymijającą i obojętną.
Zmarszczył się i miał wynijść nie tając przykrości jakiej doznał, gdy izraelita począł go łagodzić, powtarzając, iż sobie sami ledwie mogli radzić, a nikomu pomocą być nie zdołają.
— Co my możemy biedni! — powtarzał — Siedzieć musiemy cicho, by się nikomu nie narazić. Zamek nas nie obroni od Wójta.. a nasza swoboda taka, że nas z obu stron cisną!! Co my możemy?
Marcik już się nie oglądając na przeprowadzającego, zburzony wybiegł w ulicę...